Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/020

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gniętej bokiem ręki prezesa. Ten jednak tego nie spostrzegł, natomiast chwycił go za ramię i popychając ku ścianie, puknął w ramę planu:
— Patrz pan! Jagoda chce im pozwolić wyciąć ten las i wybudować stację sportową...
— Stadion — poprawił Jagoda.
— Wszystko jedno. Ale to jest zapaskudzanie Wisły! Już i tak daliśmy tym lekkoatletom masę pieniędzy na schronisko, innym znowu na klub. A teraz oddać im to...
— Nie możemy im oddać — rzeczowo odezwał się Jagoda — bo to ich własność, panie prezesie. Ale las i tak wytną...
— Otóż nie wytną, jeżeli nie damy im na budowanie — gniewnie wytrzeszczył oczy prezes. Ja panu powiadam, majorze, że nie wytną!
Jego siwe, krótko przystrzyżone włosy na okrągłej czaszce zdawały się jeżyć, sinoczerwony nos rozpęczniał, a gruby, mięsisty tułów zachwiał się w przód i w tył na rozkraczonych, krótkich nogach. Wyglądał, jak urżnięty i wściekły ekonom, który za chwilę rzuci się na przeciwnika z pięściami. I Borowicz tak się tym porównaniem zasugestionował, że dopiero po chwili przypomniał sobie, że ten pijany gbur jest gołębiego serca człowiekiem, który nigdy w życiu kropli alkoholu nie miał w ustach, który w swej niekształtnej głowie, ostrzyżonej maszynką, nosi kolosalną wiedzę, a tymi grubymi rękami napisał najpiękniejsze dzieło o botanice, które czyta się jak poezję. Borowicz nie lubił Szuberta. Nie lubił, gdyż nie mógł się w nim rozeznać. Był takąż mieszaniną przeciwieństw, jak jego gabinet. Był hałaśliwy, zaczepny, apodyktyczny, nieporządnie ubrany, każdym dźwiękiem, każ-