Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/015

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nagle uprzytomnił sobie rozmowę z panią Bogną. Było to jeszcze w zimie. Powiedziała wówczas:
— On ma oczy wprost niezrozumiale piękne.
— Ale bez wyrazu — zauważył obojętnie.
Wtedy zaśmiała się i rzuciła od niechcenia:
— To zależy na kogo patrzy.
— Na panią oczywiście słodko i z zachwytem.
Nic nie odpowiedziała, ale gdyby Borowicz wówczas zwrócił na to zamilknięcie uwagę... Kiedyż to było? W styczniu, bodaj w styczniu. Przed powrotem prezesa. Odnosił wówczas do jego gabinetu wnioski do podpisu. Pani Bogna już wtedy była zajęta Malinowskim.
I jakie to pospolite: sekretarka prezesa i referent Malinowski... Tak... mają zawiadomić, że ich ślub odbędzie się dnia tego i tego... Brrr... Jaki wyraz mogą mieć oczy tego cymbała, gdy na nią patrzy: oczywiście głupi wyraz, najordynarniejszy wyraz. Chciałby ją mieć i tyle. A dla kobiety, tak, dla kobiety, będzie to najmądrzejszym wyrazem. Wszystkie są tym samym. Nie ma indywidualności wśród kobiet. Różnice zachodzą tylko między zewnętrznością psychiki, grunt pozostaje identyczny: służyć gatunkowi, rozpładzać się, dobierać najprzydatniejsze do tego celu egzemplarze samców. Pani Bogna jest rozumna, inteligentna, subtelna. Tego jej odmówić nie można. A jednak wszystko to milknie, ulatnia się, przestaje działać, gdy odezwie się zwykły instynkt, najprymitywniejsza wszechwładna siła plazmy, zamknięta w...
— Jak myślisz, Stefku, obraził się?
Borowicz spojrzał na Malinowskiego półprzytomnie:
— Kto?