Strona:Świat pani Malinowskiej (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/013

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ależ kochany Kaziu — miękko zaczął Malinowski — nie masz o co się gniewać. Żartowałem. Sam wiesz, że żartowałem. Jeżeli jednak dotknęło cię to — bardzo przepraszam.
Spojrzał na Borowicza i mrugnął okiem.
— Nie masz po co przepraszać — skrzywił się poirytowany Jagoda — przepraszają tylko dzieci. Jeżeli się jest mężczyzną, to albo się coś robi i ponosi się za to odpowiedzialność, albo nie robi się tego wcale. Tak przynajmniej ja myślę.
Wstał, głośno odsuwając fotel, poprawił jedną z suszek, która przesunęła się ku środkowi, zgarnął plikę papierów i wyszedł.
— Tak on myśli — porozumiewawczo uśmiechnął się Malinowski.
Borowicz nie odrywał oczu od planu i nic nie odpowiedział, wobec czego Malinowski chrząknął i po pauzie dodał:
— Co to jednak znaczy gminne pochodzenie. Brak wszelkiej kultury. Nawet na żartach się nie zna... Wciąż siedzi w nim oficer. Oficerowie lubią rozkazywać. Ale ja nie jestem rekrutem, który musi przed panem majorem wyciągać się na baczność.
— Powiedz to jemu — krótko uciął Borowicz.
— Co?
— Przecie słyszałeś.
— Że mam mu to w oczy powiedzieć?... Po co, po co mam sobie psuć stosunki. Ja tam nie mam zamiaru tresować ludzi bez kultury. Jego ojciec pracował jako giser w fabryce Schulca na Podgórzu. Czegoż wymagać?! Phi!...