Strona:Świat R. I Nr 3 page 20 2.png

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
Obrazy niknące.

Do miasta.

Pod zachód słońca wracałem koleją z wycieczki letniej-podmiejskiej. Pociąg pędził po równinie gładkiej, szerokiej, daleki horyzont otwierającej, pędził śród ciszy uroczystej kładnącego się słońca — na miasto, blaskiem jego wyzłocone, ciche, niewinne — urokiem dali i ułudy powietrznej... Duża tarcza słoneczna, mając wiele przestrzeni na równinie, w oczach całego świata kładła się do snu spracowana, świecąc przykładem dnia szczerze spełnionego... Kładła się, jak gospodarz poczciwy, szemrzący pacierze wieczorne wraz z szat swoich zdziewaniem i jeszcze okiem utrudzonem polom i pracy dnia minionej gorliwie błogosławiący... Jakieś wzruszenie wielkie, kościelne, płynęło od lic jego promiennych, od czerwieni ich ciepłej, i udzielało się polom — ptakom — i ciszy.
Wyszedłem na małą platformę wagonu, by poić się cudnym widokiem. Nie byłem sam. W tej ciszy uroczystej stał tam już wieśniak polski w sukmanie — snać z poblizkiej wioski — i trzymał u kolan dziesięcioletniego chłopca, w nowym spencerku, odświętnie przybranego — na gody miasta.
Nie trzeba było wielkiej rzutkości, by spostrzedz odrazu, że chłopiec po raz pierwszy zbliżał się do miasta. Duże oczy rozumne, otwarte jak na pochłonięcie roztaczającego się widoku, świadczyły o tem wymownie. Dusza chłopca siadła na ustach półotwartych; od wrażeń i rozmaitości snać go aż bolało wewnętrznie. Stary z rozwagą i ambicyą bywalca, choć także — jak mi się zdawało — na poczciwej twarzy wzruszony, lub może tylko