Przejdź do zawartości

Stroiciel

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Karolina Szaniawska
Tytuł Stroiciel
Podtytuł Obrazek
Pochodzenie Kalendarz Lubelski Na Rok Zwyczajny 1895
Wydawca Michalina Kossakowska
Data wyd. 1895
Druk Michalina Kossakowska
Miejsce wyd. Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


STROICIEL.
OBRAZEK.

Do okien zasłoniętych szczelnie siatką przed muchami, płynęła woń bzów świeżo rozkwitłych; słońce schowało się za chmury, nie piekło więc bardzo, a jednak wszyscy dziś wyrzekali że duszno jest i gorąco nadzwyczajnie.
Nie mieli wyrzekać! Już blizko południe, roboty jeszcze huk, a czas leci jak na skrzydłach — ledwie się obejrzysz, będzie wieczór — wieczór nielada! Bo to dziś imieniny pani domu — okazja do licznego zgromadzenia gości, wesołych pląsów, umiarkowanych sprzeczek przy wincie, poufnych gawęd sąsiedzkich.
Ożywiony ruch panuje wszędzie: i na podwórku folwarcznem gwarno i w kuchni krętanina, a w sali, Jan ledwie dysząc, zmudną froterkę kończy. Podłoga musi błyszczyć jak szkło, żeby stary lokaj się nie powstydził.
Wszyscy dzisiaj pracują, każdy w miarę sił przykłada cegiełkę do wielkiego gmachu, jakiem bywa tutaj doroczne przyjęcie w dzień Ś-ej Zofji.
I piękna gosposia — solenizantka nie próżnuje również, bo oto wraca z ogrodu, niesie olbrzymie pęki kwiatów z których własnemi rączkami bukiety robić zamierza. Rozchyliła purpurowe usta do uśmiechu i błysnąwszy białymi ząbkami woła:
— Floro, cioteczko Floro, prosimy tutaj, bo rady sobie nie dam.
Po chwili zniecierpliwiona trochę dorzuciła z werendy.
— Eh! obejdą się bez ciebie, chodź-że prędzej.
Bławatki źrenic były pewno już gotowe błysnąć gniewem, lecz zanim się ten złowrogi płomyk zapalił, z szmaragdowej zieleni oplatającej altankę wyszła smukła postać i prędko podążyła ku werendzie.
Osoba panny Flory nie harmonizowała ani trochę z wyobrażeniem mitologicznej imienniczki, pomiędzy której wonną, jaskrawą dziatwą zaczęła teraz gospodarować.
Wiosnę życia miała już bardzo dawno za sobą, a chociaż słodkie i pogodne spojrzenie zdawało się urągać burzom listopadowym, nie wróci ono ustom barwy korala, ani obliczu krasy młodzieńczej.
Był to wyśmiany przez ludzi złych i bezmyślnych, lecz bardzo sympatyczny, w swojej przedstawicielce, obraz starej panny.
Uśmiechnięta łagodnie, z wprawą fachowej ogrodniczki zaczęła układać bukiet, który pani Zofja radaby widzieć pięknym i okazałym, bo chce go umieścić na stole przed kanapą. Mniejsze robił Jasiek, ale gdzie mu tam się równać z panną Florą — to artystka prawdziwa! Artystycznie też niemal, w miarę środków wykonała i dziś swoje dzieło, aż pani Zofja klasnęła w rączki z zadowoleniem.
Dziękuję, ach, dziękuję! woła kilkakrotnie.
Wybuchy radości przerwał Jan, który przyszedł z zawiadomieniem, że nowy „stroiciel“ już jest w pokoju.
— Nowy? powtórzyła pytająco pani Zofja. A dla czego nie ten co dawniej?
— Pan rządca mówi, że wszyscy go chwalą, bo robi dobrze i tanio.
— Tamtego jednak-bym wolała. Że też to u was niema zwyczaju spełniać ściśle co każę — dorzuciła z rozdrażnieniem.
— Ale bo — proszę wielmożnej pani — tłomaczył Jan, nie mogąc przyjść do słowa.
— Skończ już raz, daj mi pokój!
— Ale bo — tamten umarł.
— Umarł — zawołała pani Zofja i oblicze jej posmutniało.
Bądź co bądź, w chwili, gdy bliżsi i dalsi, życzliwi i pochlebcy mają dla nas wyłącznie przyjemne słówka, nie miło jest usłyszyć o śmierci. Wspomnienie człowieka obcego, który zjawiał się tutaj ledwie parę razy do roku, rzuciło cień ma rozpromienioną twarzyczkę. Po chwili jednak, piękna gosposia wspomniawszy ważność obowiązków, które dziś jeszcze spełnić trzeba, opuściła werendę i udała się w głąb domu. Wizyta nowego „stroiciela“ wymagała pewnych przedwstępnych formalności: należało z nim się poznajomić, pokazać mu fortepian, czyli stracić bezpożytecznie parę chwil tak drogiego dzisiaj czasu.
Ze starym Reichem nie robiło się takich ceregielów: przyjeżdżał najczęściej gdy uważał że czas przyjechać, a jeśli nawet w domu nikogo nie zastał, zrobił swoje i puszczał się w dalszą drogę.
Pieniądze odsyłano mu później do miasteczka.
Eh! potrzeba też było umierać tak nie w porę!
Stara panna tymczasem układała bukiety, a gdy ukończywszy ostatni, miała już werendę opuścić, zjawił się kucharz z ogromnym tortem, dumny ze swego dzieła.
— Niech teraz panienka ubierze — prosił całując ją w rękę — a wszyscy się przekonają, że na okolicę niema nic podobnego. Dopiero też poznają co my umiemy.
Uśmiechnięta pobłażliwie panna Flora przychyliła się do prośby kucharza, nie tracąc też czasu, zaczęła układać parodje wieńca z konfitur. Walenty podziwiał przez chwilę jej gust, niezrównaną szybkość orjentowania się w wyborze materyału. Nie pierwszy to raz panienka uzupełniała jego arcydzieło, wprowadzając biedaka w zachwyt, który wyrażał energicznie na swój sposób.
— To ci pięknie, to ci ślicznie! Niech mnie djabli porwą, takbym nie potrafił.
I śpieszył do kuchni dzielić się wrażeniami z każdym, kto miał czas i uszy do słuchania jego wykrzykników.
Ułożywszy wspaniały wieniec, panna Flora wykończała go teraz w szczegółach delikatnie i subtelnie. Z saloniku dochodziły tutaj gnębiące jednostajnością dźwięki pojedyńczych tonów, czasem zabrzmiał akord, albo brzęknęła struna.
Nowy „stroiciel“ pracował.
Uderzając kilkakrotnie w jeden i ten sam klawisz, z pedałem lub bez pedału, ledwie do następnego przeszedł, znowu powracał, przykręcał struny, odszrubowywał i kręcił za chwilę, wytrwały, nieznużony monotonją zajęcia.
Nagle, z tego szmeru kropel padających miarowo a zdolnych naruszyć równowagę nerwów któreby miały nawet hartowność stali, wypłynęła melodja rozpaczliwie smutna, drżąca skargą namiętną.
Panna Flora drgnęła, jakby ją kto uderzył. Ręce, uzbrojone szpileczką i zajęte wybieraniem konfitur, opuściła na kolana, głowę pochyloną przy robocie podniosła do góry, w przygasłych jej źrenicach błysnął promień.

Ach, żal za niemi
Za oczkami, za czarnemi,
Ach, żal serce boli
Niema, niema złotej doli.

Co to jest?
Czy zmartwychwstała z grobu ona cudna, nigdy nie zapomniana wiosna? Czy znowu dla niej kwitną róże i białe płateczki jaśminów: czy powróciła młodość ze wszystkiemi złudzeniami, ze snami złotemi?... przy fortepianie siedzi Gustaw — śpiewają razem: głosy ich obojga połączyły się w harmonijny duet miłości tryumfującej, wszechpotężnej. Tylko ta zwrotka smutna brzmi dziwnie bardzo... trudno udawać żal, gdy w sercu radość. — Ona przymusza się by nie wybuchnąć śmiechem srebrzystym, on utopił wzrok w jej oczach głębokich jak morze.
Gdy pierwszy raz nucił piosnkę drżącą bezmiernym bólem, ona rozgniewała się bardzo. Kto słyszał tak zuchwale szczęściu urągać — płakać gdy dusza przepełniona słodyczą, to grzech, o grzech wielki! Śpiewała jednak później, ponieważ prosił bardzo serdecznie, ponieważ sprawiała mu swoim śpiewem przyjemność.
I rozbrajał ją wreszcie słowami

Bo w jej oczach taka siła,
Że mnie kochać przymusiła!

To chociaż następna zwrotka znowu drgała owym bólem, wspomnienie słodkiego przymusu łagodziło go potrosze.
Och nie złagodziło, nie zmniejszyło ani trochę, gdy śpiewali tę pieśń po raz ostatni, lub raczej, gdy on śpiewał, a Flora łkała, łkała, łkała... Serce powinno było pęknąć w tej ciężkiej chwili. Nie pękło jednak marne!...
— Czy na długo rozstajemy się, Florciu? mówił — Bóg to wie... Ale słuchaj, nie wolno zapomnieć, nie wolno rozwiązać świętych węzłów dusz. Kiedykolwiek powrócę, zostaniesz moją żoną, obraz twój będzie mi skracał dni rozłąki. Pamiętaj...
Takie były ostatnie słowa.
Pisywał — lata mijały, list coraz słabiej powtarzał dawne echa, wreszcie umilkły...
A Flora?
Flora umrzeć z tęsknoty nie mogła, pracowała bowiem na utrzymanie matki i własne, gdyż ojciec emerytury nie doczekał. I dziś pracuje, bo nawet tutaj u kuzynki, gdzie przebywa dla wypoczynku... Odsunęła gwałtownie stół z girlandą konfiturową, połyskującą na torcie i żywo z ławki się zerwała. W rozszerzonych źrenicach płonął żar wulkanu, usta blade śmiertelnie zacisnął spazm, ręce jej drżały. Stanęła w progu salonu, niby lunatyczka, którą księżyc zahypnotyzował swemi blaskami, by poprowadzić nad przepaście po szczytach domostw i wież.
— Gustaw! szepnęła głosem cichym jak tchnienie.
U fortepianu siedział mężczyzna wstrętnej powierzchowności, z nosem czerwonym, tuszy nabrzmiałej, zarośnięty i brudny. Nie spostrzegł wchodzącej. Grał dalej dumkę z mistrzowskiem niemal zacięciem, zdawał się pieścić klawisze, delikatną miękkością uderzenia muskał je ledwie, aż urwał w pół akordu, żywo odskoczył.
— Przepraszam panią dobrodziejkę — rzekł z pokornym ukłonem. Czasami człowiek... Bardzo, bardzo przepraszam.
To powiedziawszy, usiadł znowu i do brzdąkania powrócił.
— Ciotuniu! cioteczko! hop! hop! do obiadu! rozległo się wołanie i z werendy wpadł do salonu śliczny pięcioletni chłopaczek.
— Panienko już obiad — oznajmiła jednocześnie Kuńdzia.
Flora jak gdyby ze snu zbudzona, powoli opuściła pokój. „Stroiciel“ nie przestając męczyć fortepianu, mruknął pogardliwie.
— Jakieś bezecnie stare pannisko!
Po obiedzie, od którego Flora wymówiła się bólem głowy, pani Zofia zrobiła propozycyę by „stroiciela“ zatrzymać na wieczór. Gra wcale dobrze i mógłby ciotce pomagać, lub nawet wyręczyć. Tylko „biały mazur“ ten już do niej należy.
— Nie! rzekła stara panna z żywością, która mocno zdziwiła Zosię. Grać będę przez cały wieczór, albo wcale, jeśli wam moja muzyka nie do gustu.
— Ależ Florciu, ależ cioteczko, powtarzali oboje młodzi, bez ciebie i twego grania cała zabawa na nic.


∗                    ∗

Czy panna Flora wytrwała w swojej roli? O! najzupełniej! Tańczono jak nigdy, chwaląc jej grę zamaszystą. Tylko podczas kolacyi zamiast pomagać nieznacznie lokajowi, usiadłszy gdzieś na szarym końcu, wyszła do sali i głosem prześlicznym, donośnym jak dzwon poskarżyła się Niebu.

A ja tutaj w obcej stronie,
Dniem i nocą tęsknię do niej!
Ach, żal, żal za niemi
Za oczkami, za czarnemi....

Gdy ktoś ze zdumionych współbiesiadników przybiegł by zaspokoić wspólną ciekawość, panny Flory już tam nie było.
Białego mazura grała jednak później z takiem zacięciem, że aż młody wodzirej, bohater wieczoru klękał przed nią i składał dłonie.
— Najdroższa panno Floro, jeszcze, jeszcze! — Ona nie pozwalała się długo prosić, chociaż palce odmawiały już posłuszeństwa. Grała dopóki chciano tańczyć.

Karolina Szaniawska.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karolina Szaniawska.