Straszny dziadunio/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Straszny dziadunio
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.
Wojcieszek.

Na pogodnem, wiosennem niebie, odcinał się ostro szkielet nawpół skończonego żelaznego mostu; z obu stron równo, jednostajnie, bielał świeżutki nasyp kolei. W oddali buchały światłem baraki robotników, wrzące zgiełkiem, a na stronie, u brzegu rzeki, drzemała wieś długą, czarną linią.
Robota dzienna była skończona. Na moście stało dwóch mężczyzn, snadź przewodniczących robotom, a na szynach kilku ludzi otaczało ręczny wagonik, gotowy widocznie do drogi.
— Żegnam pana i dziękuję — mówił starszy do towarzysza, podając mu rękę. — Przyjeżdżam tylko, by chwalić i podziwiać, niema tu dla mnie roboty. Za miesiąc przybędę na otwarcie drogi. Czy wyspieszycie?
— Chyba wymarudzimy, bo prawie wszystko gotowe — odparł z uśmiechem młodszy. — Co do mnie, wolałbym ten epilog odegrać z panem. Nadchodzą szalone wypłaty.
— Masz pan wszakże Eljasmana i jego kasę. Bierz, ile trzeba, i dawaj weksle. Gdy mi rząd zapłaci, wykupię wszystkie. Pokładam w panu bezwarunkową ufność.
— To chyba ja w panu! — zaśmiał się młody — wszakże to moje, a nie pańskie nazwisko będzie figurowało na stemplowym papierze!
— Wszystko jedno. Wszak mnie znasz, panie Hieronimie. Co powiem, dotrzymam. Eljasman był dziś u mnie. Słyszał to samo. Pieniędzy nie zabraknie. Tymczasem bywaj pan zdrów, pilnuj tych zbójów — dodał, wskazując zdala na robotników — i zostań mi, jak dotąd, przyjacielem.
Młody człowiek skłonił się, milcząc, i poszedł za zwierzchnikiem w stronę nasypu. Ludzie zajęli swe miejsca, inżynier siadł i miniaturowy wagonik potoczył się po szynach, burcząc jak bąk w ciszy wieczora.
Pozostały zawrócił z powrotem po uginających się kładkach rusztowań. Na środku mostu stanął, zapalił papierosa i, oparty o galeryę, patrzył zamyślony na bystry wir rzeki pod stopami.
Hałas oddalającej się drezyny niemile mu dźwięczał w uszach. Na nim zostawała ogromna odpowiedzialność, olbrzymia praca, ciągła czujność i kontrola, nieograniczona władza i rząd paru tysiącami ludzi. Straszno mu się zrobiło, jakby przeczuwał nieszczęście.
Naczelnik wesół i spokojny wracał do rodziny, był pewien dobrego rezultatu, bez trudu weźmie rządową zapłatę, zarobi dobrą sumę. Miał na swe rozkazy unikat człowieka, który myślał, rysował, liczył, wykonywał za dwieście rubli miesięcznie, i uważał to jeszcze jako świetny los dla siebie, a zamiast zawiści i niechęci, miał dla pryncypała wdzięczność i przywiązanie. Gdzie się podziały marzenia studenckie o świetnej karyerze, które go krzepiły do wytrwania w pracy?
Pięć lat minęło od chwili, gdy, tryumfujący ze zwycięztwa, pił toast na zakończenie biedy i trudu, szedł po należne laury dla swej wytrwałej pracy. W tych pięciu latach nie spełniło się żadne marzenie, zaznał wiele dni głodnych, wiele nocy bezsennych o chłodzie i zawiedzionych nadziei.
Przez ten czas był palaczem przy kolei, przepisywaczem akt, zwrotniczym, korepetytorem, a portem, do którego się dobił, uważając za świetną posadę, były warsztaty kolejowe, gdzie dostał pięćdziesiąt rubli wynagrodzenia i obowiązek podmajstrzego. Nie dziw więc, że obecny zwierzchnik wydawał mu się dobroczyńcą.
Teraz pod koniec strach go zdjął; niechętnych miał wielu, którym kraść i próżnować nie dawał; dostawcy, nie mogąc go skusić łapówką, knuli intrygi; koledzy bali się go i nie zaczepiali bez interesu.
Położenie było trudne, uciążliwe, niesłychanie przykre dla prawej, otwartej natury. Stał zupełnie osamotniony, broniąc interesów pieniężnych i prawie honoru obcego człowieka.
Wiedział, że nie sobie buduje sławę, nie sobie zbiera kapitały, nie dla niego będą pochwały zarządu; sobie on tylko zrobił wrogów, on, Hieronim Białopiotrowicz.
Wtem w barakach ucichł chwilowo hałas i do uszu stojącego doleciały piskliwe tony ręcznej harmonii. Ludzie ci kamienni, zamiast spocząć, tańczyli; kilkadziesiąt czarnych cieniów uwijało się około ognia.
Inżynier się uśmiechnął. Ludzie ci byli mu jedynym przyjaznym żywiołem w otoczeniu. Tam nie knuto przeciw niemu intryg, lubiono go i szanowano powszechnie.
Złe myśli pierzchnęły spłoszone. Przypomniał sobie Eljasmana, wypłaty, rachunki, rzucił niedopalonego papierosa w rzekę i ruszył, gwiżdżąc, ku mieszkaniu.
Cóż znów! Miał sumienie czyste, nikogo nie skrzywdził, wypełniał ściśle obowiązki, wierzył w siebie, a był młody, więc troska nie mogła go powalić, i dziwną reakcyą myśl, zamiast smutnych obrazów ludzkiej niechęci, przyniosła mu na pociechę piosenkę jakąś, którą zaczął nucić półgłosem.
Zeszedł z rusztowań, zsunął się z wysokiego nasypu na brzeg rzeki i ruszył raźno udeptaną ścieżką obok baraków, pozdrawiając rozbawionych.
Chór ochrypłych głosów odpowiedział wesoło. Rzucił im parę rubli na wódkę, i, pożegnany grzmiącym okrzykiem, poszedł dalej.
Mieszkał w budzie, skleconej z desek, o paręset kroków dalej, otoczony warsztatami i magazynami.
Na progu tego wcale nie eleganckiego pomieszczenia, wyciągnięty na burce, okurzając się dymem fajki, czuwał stróż inżynierski, w budzie świecił ogień przez małe okienka.
— Bazyli! — huknął Hieronim zdaleka.
Człek się porwał skwapliwie i biegł na wezwanie, wołając:
— Jestem!
Był to jednooki jego opiekun petersburski, we własnej osobie.
— Jak się masz, stary! A jest tam co zjeść przypadkiem? Karmiono mnie dziś pochwałami i tysiącem poleceń! Tyle to warto, co ciastka z kremem!
— Jest pieczeń i butelka wina, ale pan chyba tylko popatrzy, bo zjeść pewnie nie dadzą.
— Cóż tam nowego? Eljasman jest?
— Eljasmana, to niema, ale jest ktoś inny.
— Dostawca?
— Nie wiem. Cudzy. Przyjechał pocztą. Zjadł, wyspał się, siedzi i czeka na pana.
— A no, to mu zazdroszczę! Jadł, i spał niecnota. Pewnie obywatel z propozycyą jakiego kupna.
Mrucząc, pan Hieronim otworzył drzwi budy, potknął się na progu, uderzył głową o uszak i zaczął kląć.
Bazyli pocieszał po swojemu, gderliwie:
— A po co pan taki duży wyrósł? Wszyscy chodzą bez szwanku, a u pana codzień nowy guz.
— To pewne, że mam kalendarz na głowie — rzekł poszkodowany, otwierając drzwi do biura.
Lampa z zielonym kloszem rzucała nizko na stół krąg jasności, oświetlając stosy ksiąg i papierów, reszta pokoju była ciemna.
Hieronim rzucił czapkę i rękawiczki i, zapominając o zapowiedzianym gościu, chciał iść dalej, do swego osobistego mieszkania, gdy wtem z kąta podniósł się strasznie chudy cień człowieka i chrypliwy głos ozwał się posępnie:
— Nie poznajesz mnie?
Inżynier cofnął się pomimowoli, jak przed widmem.
Nie, nie poznał dawnego, świetnego eleganta a swego bratanka, w człowieku wynędzniałym, obrosłym, prawie łysym, którego oczy szkliste wyglądały bezprzytomnie, a ręka, podana do uścisku, była sucha i gorąca.
— Wojciechu! — wyjąknął przerażony — co się z tobą stało?
Widmo zaśmiało się krótko, przerażająco.
— Dyabli wszystko wzięli, wszystko! — rzekł, krzywiąc się cynicznie. — Niema żony, niema pieniędzy, niema stanowiska! Fiut, poszło!
Hieronimowi pociemniało w oczach. Bazyli miał słuszność: nie dla niego był dziś odpoczynek, jadło i sen. Nowa troska wyrastała, jak z pod ziemi.
— Gdzież żona? — zagadnął ogłuszony.
— Uciekła do Paryża! Wszystkie one takie! Trzoda! Mniejsza! Ale z nią uciekły ruble. Teść złajał i wypędził. Dzieci niema. Ot, i zostałem na bruku!
— Nieszczęście! Cóżeś robił potem?
— Piłem i grałem; dopóki dawali żydzi! Chciałem wygrać, jechać za nią, żywą, czy nieżywą przywieźć napowrót?
— Pocóż ci ona, to błoto, ta awanturnica?
— Żeby wrócić do teścia, do mego pałacu!
— Tfu! — splunął Hieronim ze wstrętem.
— Przegrałem! — ciągnął dalej Wojciech ponuro — opublikowano mnie po gazetach!
W pierwszej chwili, na widok brata, żal okropny chwycił za serce Hieronima. Widział w nim ruinę życia, nieszczęśliwego rozbitka. Chciał go wziąć w ramiona, pocieszyć, natchnąć nadzieją, pomódz, ile mógł, podzielić się z nim kawałkiem chleba.
Teraz oburzyło się w nim wszystko. Nie rozbitek to był nieszczęśliwy, ale nędznik bez czci i sumienia. Ręce, wyciągnięte do uścisku, opadły mu, odstąpił o krok, purpura oburzenia okryła twarz, zmarszczył brwi, zagryzł wargi i słuchał z niewypowiedzianą przykrością tej cynicznej spowiedzi.
— Co żyło, odstąpiło mnie! Psy, karmiłem ich i poiłem, przegrywałem do nich setki tysięcy! Potem nikt nie pożyczył rubla, nie zaprosił na obiad! Łotry! Udawali, że mnie nie znają, nie przyjmowali do klubów! Musiałem wyjechać z Petersburga!
Wojciech się zatrzymał, zgrzytnął zębami.
— Pojechałem do dziada! — wymówił z wściekłością w głosie i spojrzeniu.
Hieronim zzieleniał, skoczył jak ryś ranny.
— Jakiem czołem śmiałeś mu stanąć przed oczy? Czyś oszalał? Chciałeś policzka?
— Chciałem pieniędzy! Muszę je mieć, rozumiesz? Inaczej chyba śmierć!
— Lepsza śmierć od wstydu! Dziad cię oplwał pewnie pogardą, sponiewierał i wyrzucił z dziedzińca! I tyś to zniósł!
— A cóż miałem robić? Chciałem mu folwark podpalić, ale się zląkłem. Tak się zostało!
Hieronim przeszedł się po pokoju, tłumiąc straszny wybuch. Milcząc, podał krzesło bratu i sam usiadł.
W tej chwili szelest się zrobił za drzwiami, dyalog stróża z kimś obcym, i Bazyli otworzył podwoje, zajrzał i rzekł lakonicznie:
— Ryży jest.
— Niech wejdzie — mruknął Hieronim.
Wysoki, chudy żyd, z biegającemi oczyma, wsunął się cicho i ukłonił w progu.
— Są pieniądze? — spytał krótko inżynier.
— Są.
— To dawaj.
Żyd się obejrzał po izbie, przyjrzał się świadkowi, dobył potężny zwit banknotów, zaczął liczyć monotonnie i podawać odbiorcy.
W świetle lampy migały tęczowe papierki; Hieronim odkładał je obojętnie, Wojciech wpatrywał się uważnie, oddychając ciężko.
— Dwadzieścia pięć tysięcy. Gdzie reszta? — rzekł Hieronim, biorąc stemplowy papier i pisząc od niechcenia weksel.
Oczy Wojciecha ścigały pióro brata, czytały każdą zgłoskę. Kwit był terminowy, miesięczny, pod spodem podpis: H. Białopiotrowicz.
— Resztę mogę wysłać pojutrze. Pan raczy przysłać kogo z kwitem, bo ja sam przybyć nie mogę.
— To dobrze. Obejdę się, sądzę, do tygodnia. Oto weksel. Pan naczelnik uprzedził podobno, że możecie dawać na mój podpis.
— Ja i bez niego dałby miliony! Dziękuję panu!
Żyd wziął kartkę, skłonił się i wycofał za drzwi.
Hieronim rzucił paczkę do ogniotrwałej kasy, coś zapisał i siadł napowrót.
— Tyś bogaty pan! — rzekł Wojciech.
— Biorę dwieście rubli miesięcznie.
— A te tysiące?
— Cudze. Na wypłaty.
— Tak, tak! Fortuna kołem się toczy! Dawniej ja tego śmiecia miałem furami! Asygnatami mogłem wyklejać pokoje! Storublówkami zapalałem cygara! Konie nosiły turkusy na uzdeczkach, służba chodziła w sobolach. Ktoby mi powiedział, że ja do ciebie przyjdę żebrać pomocy?
— Bardzo dobrze, jeśli potrafię ci jej udzielić. Czego ci trzeba? — spytał zimno Hieronim.
— Pieniędzy! Pożyczki tylko: zwrócę z podziękowaniem, jak wypłynę! Bo mam nadzieję, że to fatum mnie opuści! Trzeba tylko do Paryża się dostać, tę babę odzyskać koniecznie.
Hieronim wyjął pugilares, wytrząsnął do dna.
— Bierz i jedź! Oddawać nie potrzebujesz!
Wojciech poruszył głową.
— Mało! — rzekł. — Muszę w Paryżu stanąć na właściwej stopie! Cóż to znaczy?
— Ileż chcesz?
— Tyle, ileś tam włożył — wskazał kasę.
Hieronim wzruszył ramionami.
— To przechodzi moją możność — odparł — nie rozumiesz, co mówisz, sądzę. Mam rocznie 2,400 rubli, jeżeli znajdę po skończeniu tutejszego mostu posadę, jeżeli nie, będę bez chleba za miesiąc. Com zebrał, oddaję.
— Wszakże to tylko pożyczka! Daję ci słowo honoru, że oddam, złotem cię osypię, wróciwszy z za granicy! Dam ci wszelkie zapewnienia!
— Nie pożyczam nigdy.
— Przed chwilą dawałeś weksel.
— Bo mam na to upoważnienie zwierzchnika. Są to pieniądze na interes, a nie dla mnie, w nich jest tylko moja miesięczna pensya.
— Żebyś chciał, mógłbyś pożyczyć dla mnie. Żyd da na twój podpis, a ja zwrócę, na Boga się klnę, za miesiąc odwiozę!
Hieronim nie panował nad sobą. Skoczył do bratanka.
— Czemuż nie powiesz odrazu: złodzieju, kiedy mi kraść radzisz! — krzyknął. — Za kogo mnie masz? Jam z tobą nie hulał, nie pił, nie grał, nie rzucał w błoto cudzych pieniędzy, honoru, sumienia, zdrowia i duszy! Jam ci nie był kolegą i znać cię nie chciałem, boś mi wstydem był! Mało ci własnej hańby, chcesz mojej! A no, to idź mi z oczu, bo ja siebie nie mam na zbyciu, ani cię ratować nie myślę pod takim warunkiem! Szukaj sobie łotrów w swoim świecie! Idź precz! Słyszysz? I pamiętaj, że gdy na głowie uczciwego człowieka jest wstyd, a on żyje, to chyba muru niema, żeby głowę roztrzaskać! Idź!
Wojciech zwiesił głowę, wyszedł, potykając się, przestraszony głosem i spojrzeniem młodszego. Pierwej jednak zgarnął skwapliwie pieniądze ze stołu.
Na podniesiony ton pana Bazyli ukazał się z pomocą. Gość zniknął za drzwiami.
— Wyrzucić jego rzeczy, jeśli są! — krzyknął na sługę inżynier. — Już on nie wróci tu więcej.
Jednooki spełnił gorliwie polecenie, ale Wojciech nie czekał na manatki. Z odkrytą głową, bez płaszcza, przepadł gdzieś w cieniach nocy.
— Niema — mruczał Bazyli posępnie — bodaj go czart zdusił! Nie wróci, pan powiada! Oho, to on go nie zna! Tacy wracają! Tfu!
Hieronim długo w noc chodził po biurze. Sen go odbiegł. Ohydna twarz Wojciecha wyglądała z każdego kąta, to chychocząc piekielnie, to grożąc. Był to nowy wróg do tylu innych.
Rano nie znaleziono tłómoczka przed progiem. Czy go kto ukradł, czy zabrał właściciel? Nad tem rozmyślał Bazyli po odejściu pana, siedząc na ławeczce koło budy i paląc nierozłączną fajkę. Pytanie to nie dawało mu spokoju.
Hieronim powróciwszy, znalazł wprawdzie obiad, ale Bazylego nie było wbrew obyczajom, na wieczerzę nie wrócił także, aż się inżynier zaniepokoił.
O północy przyszedł zmęczony, chmurny i trochę jakby pijany. To się zdarzyło po raz pierwszy.
— Gdzieżeś to był? — zagadnął młody człowiek, odrywając na chwilę oczy od jakichś planów.
— W barakach — odparł lakonicznie.
— To widać — zamruczał Hieronim — zaglądałeś w kieliszek, stary!
— I panu warto tak zrobić, zamiast pisać po całych nocach! Czy się pan dziś nie położy?
— Nie, mam dużo do roboty. Możesz spać, stary.
Bazyli zamruczał coś niewyraźnie, nie usłuchał pozwolenia po staremu, zapalił fajkę, siadł w kącie i, korzystając ze swych zasług, napełniał pokój dymem.
Coś sumował, nie spuszczając oka z pracującego; wyglądał teraz już zupełnie trzeźwy, ale posępny.
I tak spędzili noc, nie odzywając się do siebie. O brzasku inżynier wziął za czapkę i do baraków poszedł, budząc po drodze pomocników i dozorców. Bazyli przeprowadził go do progu.
— Pan nie chce śniadania? — spytał.
— Dziękuję, stary, nie mam czasu.
— A na obiad pan wróci?
— I to nie, bo mnie dziś czekają u kolegi.
— To i ja sobie pójdę!
Tak się rozstali. Wysmukła sylwetka młodzieńca znikła w gęstej, białej mgle wodnej, sługa przezornie zamknął budę, otulił się w szary szynel żołnierski i, mrugając na wsze strony swem jedynem okiem, ruszył w przeciwnym kierunku, ku warsztatom.
Ze ślusarzami to, najgorszą hałastrą robotniczą, zaprzyjaźnił się sługa Hieronima; trafił na śniadanie, usiadł u kotła i wdał się w żywą dyskusyę z samymi hersztami tej wiecznie pijanej, dzikiej, a w gruncie dobrodusznej zgrai.
Jedli jednak cicho, pochylając ku sobie olbrzymie, jasne czupryny i błyskając białkami; czasem wznosiła się nad głowy pięść twarda, ciemna, obrosła i groziła komuś. Bazyli mrugał oczkiem, mitygował niby, ale co chwila jakiemś słówkiem dolewał oliwy do ognia. Gotowało się coś strasznego w barakach.
Dzwon, wzywający do roboty, rozproszył zgromadzenie. Bazyli poszedł dalej, przez nasyp ku wsi, gdzie stały baraki Eljasmana.
Rotszyld powiatowy miał tam swe magazyny, był dostawcą żywności dla robotników.
Wkoło składów roiło się pełno podrzędnych figur, furami rozwożono mięso i krupy, z podwału wytaczano kufy wódki.
Wśród tego zamętu Bazyli dobił się do drzwi mieszkania kupca, oparł się niedbale o sztachety, obserwował fizyognomie wchodzących i wychodzących z całą cierpliwością próżniaka z profesyi.
Dopiero o południu poruszył się nieco. Przed dom zajechała furmanka chłopska, widocznie obstalowana, bo zaraz żydek służący zaniósł na nią walizkę i coś powiedział woźnicy, który ruszył ku wsi.
Bazyli wyszedł na drogę, zatrzymał chłopa.
— Zawieźcie mnie do Olszowa. Dam rubla — rzekł, pokazując asygnatę.
— Nie można. Pojadę z kupcem do Żarnej.
— A gdzie twój kupiec?
— Poszedł przodem.
Woźnica zaciął konie, ale Bazyli miał rącze nogi, szedł za nim w odległości kilkunastu kroków przez całą wieś.
Za wsią, w lesie, chłop stanął i Bazyli stanął. Z pod krzaka wyszedł pasażer, obejrzał się trwożnie i wskoczył na wóz, ruchem ręki wskazując pośpiech.
I Bazyli się zawrócił z powrotem ku barakom. Znał tłómoczek, znał płaszcz i widział rękę podróżnego. Wiedział, co wiedzieć pragnął.
Tymczasem koło kantoru Eljasmana panował sądny dzień.
Hieronim znalazł czas na obejrzenie prowiantów. Fury z nieświeżem mięsem i stęchłemi krupami wracały od kuchni, eskortowane przez tuzin klnących robotników, wraz z kartką Białopiotrowicza, że dostawca za oszustwo podlega kilkutysięcznej karze.
Nie dbał o skarby Rotszylda hardy chłopak i ani przeczuwał, co za burza zbierała się nad jego głową. On się nigdy nie troszczył o następstwa, gdy spełniał swój obowiązek.
Dokonawszy z doktorem rewizyi produktów i wymierzywszy sprawiedliwość, wrócił do mostu, rozmawiając swobodnie z medykiem.
Był to człek niemłody, odludek, opryskliwy, nielubiony ogólnie. Hieronim go lubił, bo był to rzetelny pracownik, z obowiązku swego wywiązywał się doskonale, a nie patrzył nań niechętnie i fałszywie, jak reszta podwładnych.
Doktór zaś obserwował go uważnie, chłodno, świdrując wzrokiem, ilekroć się zeszli, nikomu nie zdając sprawy ze swych spostrzeżeń. I teraz, gdy szli we dwóch wśród rusztowań, doktór, zmrużywszy oczy, patrzył uparcie za inżynierem, snującym się ze zwykłą ruchliwością wśród szkieletu żelaznego olbrzyma.
Ślusarze, wisząc prawie w powietrzu, wyglądali jak pająki, między sztabami metalu, kuli zajadle, z niesłychaną wprawą i śpiewali chórem.
— Doktorze! — zawołał Hieronim — czy podlegasz pan zawrotowi głowy?
— Nie; a pan?
— Dotąd nigdy. Dziś mi raz pierwszy coś podobnego się zdarza. Prawda, żem naczczo.
— Uhm, naczczo. Po bezsennej nocy.
— To już trzecia, doktorze. Doprawdy, sam nie wiem, co mi jest. Wcale mi nawet spać się nie chce. Odwykłem.
— Przed ciężką chorobą zawsze się cierpi bezsenność — zamruczał doktór.
— Ejże, nie żyw czarnych nadziei, konsyliarzu. Ze mnie pacyenta mieć nie będziesz! — zaśmiał się Hieronim — jestem zdrów, jak ot ta sztaba. A bezsenność przymusowa, to żaden symptomat choroby. A tam co się dzieje?
Wykrzyknik stosował się do wrzawy, co się nagle podniosła u jednego ze słupów mostowych.
Hieronim przechylił się za parapet. Kilkunastu ludzi tłoczyło się, gestykulując, około otworu do żelaznej bezdennej studni. Wśród nich błyszczał galonik inżynierski.
— Co tam, panie Domański? — huknął Hieronim.
— Coś się stało murarzom w głębi. Nie dają znaku życia.
— To zejdź pan sam i zobacz. Może omdleli z braku powietrza.
— Nie może nikt wytrzymać, lampy gasną. Posłałem po innych murarzy, oni się znają z tem, żaden z nas nie zniesie.
— To mi dopiero facecya! A ci się duszą tymczasem; murarze pewnie pijani! A iluż ich tam jest na dnie?
— Trzech — odparł obojętnie.
— To mi pachnie półroczną turmą. Winszuję! Dajcie mi sznur.
Doktór ani się spostrzegł, jak dzielny chłopiec go opuścił, po drabinie zbiegł na dół, poczęstował pięścią gapiów po drodze, rozpędził połowę do roboty, obwiązał się jednym końcem sznura, zapalił papierosa i kazał otwierać klapę do żelaznej bezdni.
— Weź pan gąbkę z octem do ust! — krzyknął doktór, schodząc powoli.
Ale Hieronim był zajęty komendą.
— Puszczajcie sznur powoli, jak targnę, ciągnijcie w górę! Rozumiecie? Weź-no go ty, Janie!
Olbrzymi ślusarz przyskoczył skwapliwie. Oczy jego, czerwone od wódki i niewczasu, śmiały się do naczelnika psiem przywiązaniem.
— Ja wyciągnę wczas, nie bójcie się — rzekł chrypliwie.
Hieronim jak kot wśliznął się w otwór; zamknięto go natychmiast, cement się psuł haniebnie od powietrza. Sznur się rozwijał powoli, ruch ten śledziło z natężeniem kilkanaście par oczu.
Długa minuta pauzy, za długa widocznie dla Jana, bo spojrzał pytająco na Domańskiego, nagle poczuł targnięcie, szarpnął w górę, za nim inni. Ciągnęli ciało.
— Ciężko idzie — zamruczał — otwierajcie!
Dobyto na wierzch ładunek. Było to dwóch murarzy, sinych, strasznych, napół zduszonych. Doktór rzucił się do nich cucić naprędce. Żyli jeszcze.
— Rzucaj sznur! — krzyknął Domański.
Ślusarz bez rozkazu to uczynił.
Targnięto znów. Ładunek był lżejszy o połowę, bo też u końca liny było tylko jedno ciało, a równocześnie z niem po szczeblach żelaznej drabinki wypełzł Hieronim zdrów i cały, trzymając w ręku corpus delicti wypadku. Była to próżna butelka od wódki.
— Łotry, pijaki! Rewidować ich trzeba przed robotą! Tylem razy to nakazywał! To karygodne niedbalstwo, panie Domański! Oto masz pan rezultat dzisiejszej pracy i pańskiego urzędowania!
Rzucił mu butelkę z gniewem pod nogi i nie odezwał się więcej do zawstydzonego młodzika.
— Wziąć ich do szpitala, posłać po drugą partyę, jeśli trzeźwa! Żywo!
Na głos ten rzuciło się wszystko, ile tchu i mocy; miejsce wypadku opustoszało w mgnieniu oka, za oddalającymi się pogonił rozkaz:
— Jak wyzdrowieją, przysłać ich do mnie!
Robotnicy zaśmieli się zcicha.
— Oj, da on im, da! — zamruczał Jan.
— Od niego dobrze wszystko brać. To zuch!
— To nasz kochany pan! Ot, na śmierć idzie za robotnika, a z nas żaden nie chciał!
— Ale jakby na niego przyszła bieda, to my pójdziemy! Póki my tu, niech go nikt nie tknie!
— Alboż chcą? słyszałeś co, Janie? — spytano ciekawie, z iskrzącemi oczyma na hasło awantury.
— Jak trzeba będzie, to huknę na was! Teraz cicho, bierzcie za młoty!
— A hukaj tylko dobrze!
Zamiast Jana, dziesiętnik zaczął krzyczeć i napędzać, umilkli posłusznie.
Późno wieczorem Hieronim wracał do domu z kasy. Zdziwiło go światło w gabinecie, gdzie zwykle pracował, zajrzał przez szczelinę firanki i zdumiał. Przy biurku, wśród stosów sprawozdań, planów, kosztorysów, rozsiadł się w fotelu Bazyli we własnej osobie i pisał coś pracowicie, niezgrabnie, na wielkim arkuszu papieru. Jednem okiem przyglądał się swemu arcydziełu i drapał, potniejąc, koszlawe litery.
— Tam do dyaska! A do tego co przystąpiło? — zamruczał ubawiony inżynier.
Zdumienie jego nie miałoby granic, żeby mógł dojrzeć adres na kopercie; stało tam łokciowemi literami: „Jaśnie Wielmożny Pan Polikarp Białopiotrowicz w Tepeńcu.“ Nie, takie zestawienie osób i podobna znajomość nie postała mu nigdy w myśli.
Na kroki pana Bazyli uprzątnął swą osobę z fotelu, a pismo ze stołu i zajął się nakarmieniem pryncypała.
— Czy to do kochanki pisujesz? — spytał go żartobliwie inżynier.
Człek się zaśmiał.
— Aha! — odparł jakiś nieswój.
— Toś ją w Petersburgu zostawił?
— A tak, tam, gdzie pan rzucił swoją.
— Ja, stary, kochanek nie miałem i nie mam. Wiesz o tem najlepiej, boś mnie pilnował, jak smok.
— Et, różnie bywało w sąsiedztwie! Kto tam ustrzeże ognia w słomie! Ta czarna, co to ja aż z sikawką musiałem...
— Nie klekoc głupstw! Czyś ty i dzisiaj odwiedzał baraki? Ot, lepiej pokaż list! Zobaczę, jak wyrażasz afekta.
— Tak samo, jak pan! Kto z kim przestaje, takim się staje.
— To fałsz! Gustu do amorów nikogo nie nauczę, bo go sam nie posiadam. Chyba ty mi go udzielisz.
— Et, kto pana przegada. Na co pan odesłał mięso Eljasmanowi.
— Chciałeś chyba, żebym je sam skonsumował przez grzeczność dla żyda. Robotnicy nie bydło, a truć ich nie pozwolę.
— Żyd strasznie zły, cały zarobek dziś stracił; Domański zły, że pan go złajał przy ludziach; wszyscy źli. Co z tego będzie? Jak zechcą się mścić..
— To niech się mszczą! Honoru mi nie wezmą, czci mi nie odbiorą, więcej o nic nie dbam! Ty mi nie wspominaj tych ludzi! Dzień cały trują mi zgryzotą! Daj spocząć w domu przynajmniej!
Wziął się za głowę ruchem desperackim.
— Bo mi szkoda pana! — zamruczał Bazyli — wychudliście jak cień! Co z tego będzie? Położy się pan z wysiłku! Żeby odpocząć jaki miesiąc!
— Czy i ty mi kraczesz chorobę, jak ten skorupiak doktór? — zaśmiał się chłopiec z przymusem i zamyślił chwilę. — Chciało się i mnie wypocząć, stary — zaczął po pauzie. — Miałem paręset rubli oszczędności, myślałem po skończeniu tutejszej roboty pojechać gdzie, na swobodzie przebyć czas jakiś. No i nic z tego. Ruble poszły, trzeba znów pracować. To dziwna jednak rzecz, jak mnie się pieniądze nie trzymają.
— Co to za dziwo! Złodziej jest na nie gotowy! — mruknął ponuro Bazyli. — Bodaj go ziemia pochłonęła!
— Cóż robić? Nie warta żalu ta nikczemna mamona! Daj butelkę czerwonego wina. Będę pisał w nocy.
— Czwarta noc! Jezus Marya! co pan wyrabia? — zawołał przerażony sługa.
— No, cicho, cicho! Wszakże cię nie proszę do towarzystwa. Idź sobie śnić o kochance, w braku jej samej. Mnie nie wystarcza dnia na tyle roboty.
— Bo pan robi za dziesięciu. Oj, będzie źle!
— Wynoś się do dyaska ze wzdychaniem!
Bazyli się wyniósł, ale wzdychać nie przestał. Żal było istotnie patrzeć na biedaka, który brał nad siły, sądząc, że ich ma niewyczerpany zasób.
Im bliżej było ukończenia i upragnionego wypoczynku, tem uciążliwsze były zajęcia.
Rzadko widywał pana Bazyli i tylko chwilowo. Zdawano roboty, musiał je oglądać, przyjmować i płacić. Kasa pełna była interesantów, pieniądze płynęły jak woda. Hieronim ostatnie dziesięć dni trzymał się na nogach siłą woli i wina; palił bez przerwy cygara, zachrypł, zczerniał, oczy mu świeciły sztucznem podnieceniem.
Gdy olbrzymi most stanął gotowy, oczyszczony z rusztowań, umajony przez robotników, inżynier odetchnął, zatelegrafował po próbny pociąg do zarządu, przyjął go przy wstępie na swoje terytoryum.
Pierwsza twarz co doń wyjrzała z oszklonego wagonu, była to rozpromieniona fizyognomia pryncypała.
Kazał zatrzymać pociąg, ciągniony przez trzy lokomotywy, wysiadł, za nim ze stu przeróżnych inżynierów; poczęły się hałaśliwe przywitania i okrzyki.
— Hajda na most! — zawołał dobrze podchmielony naczelnik.
Całe towarzystwo było po częstych libacyach, nawet obsługa pociągu. Maszynista, który miał sam pierwszy wjechać na most, zalał też sobie stracha spirytusem, bełkotał coś Hieronimowi o nierównych strzałkach.
— Zejdź, ja poprowadzę! — fuknął młody człowiek w odpowiedzi, biorąc go za kołnierz i oddając w ręce dróżników.
— Pan zostań z nami! — krzyczał zwierzchnik.
— Jeszcze kark pan skręcisz! — wołali koledzy.
— Proszę pana! — wrzeszczał pijany maszynista — a moje premium! Obiecywano pięćdziesiąt rubli!
— To je sobie zabierzesz, zuchu, jak się prześpisz — odparł Hieronim. — Nic mi się nie stanie, panie naczelniku. Panowie, raczcie obliczyć, ile osiądzie ten gmach podemną. Dużo ważę teraz. Puszczaj parę!
Zagrały tłoki i walce. Żelazne trzy potwory poruszyły się majestatycznie i, buchając dymem, weszły na most. Na środku Hieronim stanął, sygnał rozległ się przeraźliwie, donośnie, na tryumf, most stał; pociąg go przeszedł tam i napowrót i znów zatrzymał się na środku; próba była skończona.
Powracającego Hieronima pryncypał chwycił w ramiona, omal nie udusił.
— Złoty z ciebie, nieoceniony człowiek! Co chcesz za taką pracę?
— Spać, panie naczelniku! — zaśmiał się szczerze chłopiec. — Zdejmij pan z mej głowy zarząd i władzę i uwolnij do domu.
— Takiś mi kolega! My się bawić chcemy! Ale idź, idź, śpiochu! Jak sobie nie dam rady bez ciebie, to przyślę!
Ah, spać! Od iluż to tygodni marzył o tem. Tak, mógł wreszcie wypocząć. Odetchnął z całych płuc w swej sypialni. Skończył, był wolny. Uf! jak to brzmiało rozkosznie. Dał radę wszystkiemu, przebył ogniową próbę, wybrnął. Niech sobie teraz oszukują, kradną, intrygują, już nie zaszkodzą.
Dziwna rzecz jednak. To nagłe przejście z zamętu do zupełnej ciszy, zamiast go uspokoić, rozdrażniało nieznośnie. Sen uleciał. Bolały go tylko nieznośnie wszystkie członki i głowa. Będzie pewno migrena.
Ubrany rzucił się na łóżko. Upał panował okropny; na domiar biedy, Bazylego nie było. Oddalał się często ostatniemi czasy.
Inżynier rozpiął mundur, objął rękoma bolącą głowę i rozmyślał.
Ha, przecie dobił się celu, zdobył sobie byt, uznanie, sławę.
Coby to rzekł dzisiaj pesymista Żabba, który nie wierzył w pomyślność? Nawróciłby się przecie i poweselał biedny, poczciwy, skrzek melancholik.
Hieronim przypomniał sobie piosnkę studencką, śpiewaną o głodzie i chłodzie, która okropnie gniewała mruka. Była tam mowa o poście, który poprzedza Wielkanoc, a Żabba mruczał zawsze z uporem:
— Święconego nie ukąsisz, prędzej ucho swe zobaczysz! Ja ci to mówię i ręczę!
Nie zgadł Litwin. Minęła bieda, utrapienia, ciężki post — była Wielkanoc.
Żeby tylko ta głowa tak nie bolała i byle zasnąć trochę. Przecie miał urlop.
Aha, prawda. Miał wszakże jakąś miksturę doktora, któremu się skarżył na bezsenność. Zażył jej, chwilę leżał jeszcze i myślał, aż wreszcie tryumf, wspomnienia, ból głowy, zlały się razem w jakiś chaotyczny kłębek wrażeń i tyle upragniony sen uspokoił go wreszcie.
Obudziło go po niewiadomej liczbie godzin targanie za rękę i zdyszany głos dziesiętnika:
— Proszę pana wstawać!
— Doprawdy, a czego tam?
— Naczelnik potrzebuje natychmiast!
Hieronim podniósł się, stękając. Nie czuł się ani silniejszym, ani zdrowszym. Tak, jak przedtem, bolała go głowa, członki, zbity był i odurzony. Rozejrzał się błędnie.
— Czy ja długo spałem?
— Trzy doby. Doktór aż się zląkł.
— Osioł. Spałbym drugie tyle. Gdzie naczelnik?
— W swojem mieszkaniu, w biurze. Dziś będzie wielki bal; jutro przyjeżdża cała komisya.
— Czegoż tam chcą odemnie? Braknie tancerzy, albo jaka inna bieda? Daliby mi pokój. Niech się bawią i przyjmują choćby sułtana samego. Odstąpię im zaszczytu i przyjemności. Brr! jak tu zimno.
— Dwadzieścia trzy stopnie. Upał jak w piekle. Pan może chory?
— Czyś ty doktór? Wracaj i powiedz, że zaraz idę. Marsz!
Nadrabiając energią, chłopiec się porwał, zlał głowę wodą, trochę się przebrał i ruszył. Nogi mu ciążyły jak ołowiane, zataczał się i choć szedł wolno, dyszał ze zmęczenia. Coś się z nim działo niedobrego, z czem się szamotał z całej siły.
Okna naczelnikowskiego mieszkania gorzały światłem. Dźwięki strojonych instrumentów zwiastowały rychły początek zabawy. Na górze w salonie snuli się lokaje, kończąc przygotowania; przed drzwiami był tłum robotników, gawiedzi, interesantów; w biurze panował gwar mnóstwa głosów.
Na widok Hieronima robotnicy i służba zrobili szpaler; wszedł do sieni, a ztamtąd do kancelaryj naczelnika.
Na jego widok umilkła ożywiona rozmowa. Inżynierowie koledzy cofnęli się na stronę; ktoś syknął jakby hasło.
Przeczucie czegoś niefortunnego przeszło dreszczem po Hieronimie, ale z całą śmiałością czystego sumienia przystąpił do biurka, za którem siedział posępny, namarszczony naczelnik.
— Pan po mnie przysyłał — rzekł Hieronim, kłaniając się grzecznie.
— Istotnie, potrzebuję pana do rachunków. Co to znaczy, że mi żyd przedstawił weksli o 25,000 wyżej, niż jest w rozchodach. Nie zapisałeś pan czego?
— Ja? Zapisałem wszystko co do grosza, podsumowałem z kasyerem księgi, dochód i rozchód.
— Ha, cóż to znaczy w takim razie?
— Co, panie naczelniku? — spytał Hieronim, blednąc.
— Ta przewyżka? to nie fraszka, taka suma!
— Jaka suma? — nieszczęśliwemu poczynało się kołować w zbolałej głowie.
— Czyś pan nie słyszał? Weksli jest o 25,000 więcej, niż rozchodu!
— Wszakże zapisano, ilem brał!
— Ta suma nie jest zapisana!
Chłopiec za głowę się porwał.
— Gdzież-bym ja ją podział? co panu się zdaje? Wszakżem nie waryat!
— Może tylko lekkomyślny. Oto księgi, a oto weksle. Licz pan sam.
— Bez ksiąg się obejdę. Mam przy sobie w notatniku datę i cyfrę każdego obligu. Będę panu dyktował, pan raczy sprawdzić.
Drżącemi rękami wyjął z kieszeni wyszarzaną książeczkę i czytał owe daty i cyfry.
Nikt się nie odzywał, ale i nikt nie wychodził, chociaż tego wymagała delikatność. W głuchej ciszy słuchało całe grono zmęczonego głosu Hieronima, przeplatanego szelestem papieru i krótkiem „jest“ starszego.
Twarze wyrażały złośliwą ciekawość, niepokój, lub kompletną obojętność.
Posądzenie, którego jeszcze nie rozumiał Hieronim, a o którem wzmiankował nieznacznie naczelnik, było absurdem dla każdego, kto znał Białopiotrowicza, a jednak... kto wie, może.
Zawistni drżeli z niecierpliwości, inni słuchali przebiegu śledztwa ze zgrozą i oburzeniem, kilku zaledwie nie wierzyło stanowczo nawet w prawdopodobieństwo winy jakiejkolwiek, czuli w tem brudne, nikczemne oszustwo.
Hieronim skończył. Otarł pot z czoła, spojrzał śmiało w oczy naczelnikowi.
— To i wszystko — rzekł.
— A ten oto! Pan go opuścił, proszę czytać.
Podał mu świstek stemplowego papieru i śledził pilnie grę wrażeń na twarzy.
Hieronim ruszył brwiami i ramionami, jakby mówił: nic o nim nie wiem; wziął spokojnie papier, pochylił się nad lampą, przebiegł oczyma uważnie raz, drugi i trzeci.
Z początku widać było zdumienie na jego wynędzniałej twarzy, potem natężenie pamięci i namysł głęboki, potem nagle zbladł, zzieleniał prawie, przez oczy przeszła bezmierna groza, prawie obłęd; utkwił je nieruchomo w kreskach podpisu. Upuścił papier, zadygotał cały, jak rzucony iskrą elektryczną, odstąpił o krok, rękoma objął głowę, krew mu ustąpiła nawet z warg, a w piersi szarpało się coś, dławiąc głos, paraliżując wszystkie uczucia. Stał jak słup, nierówno chwytając powietrze, i milczał, zwiesiwszy ciężką głowę.
Ha, więc był winowajcą.
Między inżynierami powstał ruch i szepty; odsunęli się jeszcze dalej, jak od trędowatego. Pryncypał tylko ani się usuwał, ani tryumfował. Odezwał się pierwszy:
Cóż, panie Białopiotrowicz? To pański podpis?
Nie było żadnej odpowiedzi.
— Może pan zapomniałeś o jakim wydatku?
— Nie! — wyrwało się z piersi nieszczęśliwego.
— Cóż więc znaczy ten weksel? Przyznajesz się pan do niego? Może to fałszerstwo, pomyłka? Mów pan, co?
Na ten wyraz „fałszerstwo“ Hieronim opamiętał się nieco. Podniósł oczy, chciał coś powiedzieć, ale nie zdołał.
Oczy te, pełne bezbrzeżnej rozpaczy, podkrążone czarno, zaognione bezsennością, były tak nieszczęśliwe i smutne, że inżynier nie pytał dalej. Opamiętał się i on także.
— Nie martw się tak bardzo — zaczął pobłażliwie. — Młody pan jesteś, lekkomyślny! Każdy z nas prawie w tym wieku może zrobić głupstwo, zapomnieć się. Weksel zapłaciłem. Bądź pan spokojny. Jeżeliś pan pieniądze stracił, daruję bez żalu, z wiarą, że się to drugi raz nie powtórzy.
Hieronim i na to nic nie odpowiedział. Był równie nieczuły na wspaniałomyślność i pobłażanie, jak na surowy sąd. Na twarzy jego zatarły się wszelkie wrażenia; była ona twarda, zimna jak kamień.
Z opuszczonemi rękoma słuchał i znosił wszelkie ciosy, co mu gruchotały życie; nie bronił się, nie przeczył, tylko wciąż patrzył na imię swe i nazwisko, skreślone u spodu nieszczęsnego wekslu. Ten tylko szmatek papieru występował dla niego wyraźnie, zrozumiale, z całego otoczenia.
Było to „Mane-Tekel“ Baltazarowej uczty, była to zatrata!
Naczelnika widocznie męczyła ta scena. Ruchem niecierpliwym zgarnął weksle do szuflady i wstał:
— Dosyć o tem. Nie do tańca teraz panu, więc na bal nie proszę. Wygląda pan zmęczony. Proszę odpocząć. Daję panu nieograniczoną swobodę. Panów proszę z sobą na górę, do dam i muzyki. Moja żona pewnie się niecierpliwi.
Hieronim oprzytomniał. Spojrzał po zebranych, skłonił się i wyszedł, wśród rozstępujących się skwapliwie kolegów. Nikt mu nie podał ręki, nie przeprowadził, nie rzekł słowa.
Gdy był już za progiem, zaczęto rozmawiać i śmiać się, gdy mijał dom, zrobił się ruch w salonach, a w pół drogi do mieszkania posłyszał pierwsze takty walca, i mijały go wciąż powozy z damami i resztą towarzystwa.
On szedł w czarną noc, nie podnosząc głowy, nie patrząc, nie słuchając, jak lunatyk lub obłąkany.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.