Straszna chwila (Kuprin)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksandr Kuprin
Tytuł Straszna chwila
Pochodzenie Straszna chwila
Wydawca Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Data wyd. 1932
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Страшная минута
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
STRASZNA CHWILA.

Lampa i cztery kandelabry, ustawione na długim stole, jasne rzucały światło na obszerny taras willi podmiejskiej. Ściemniało się coraz bardziej w ten wieczór czerwcowy. Stary ogród lipowy, otaczający dokoła willę gęstą zielenią, zatonął już w ciepłym zmierzchu, tylko liście bzów, na które padało światło lampy, odcinały się od tego mroku, błyszczące, nieruchome niby wycięte z zielonej blachy. Z uśpionego ogrodu nie słychać było żadnego szelestu ani dźwięku. Świece paliły się równym płomieniem mimo odsuniętych zasłon werandy. Było parno i czuło się, że w nagrzanem, naelektryzowanem powietrzu zbiera się burza. Oddychało się wonią miodu, kwitnącej lipy i bzu czarnego.
Bani Barbara Rjazancewowa szykowała na werandzie przy pomocy pokojówki herbatę dla schodzących się gości. Mimo pobytu na letnisku państwo Rjazancew nie przerwali swych wtorkowych przyjęć, które wszakże były tu mniej ludne i bardziej bezceremonjalne, gdyż bywali na nich przeważnie mieszkańcy sąsiednich will. Znajomym z miasta nie opłacała się wycieczka piętnastowiorsitowa na przeciąg tylko trzech czy czterech godzin.
Pani Barbara z przyjemnością spoglądała na stół, nakryty czystą, bez żadnej fałdki serwetą. Na śnieżnej jej bieli elegancko wyglądały srebrne koszyki z ciastkami, dzbanuszki, łyżki, kryształowe patery, ¡pełne cukierków, konfitur i owoców. Od czasu swego zamążpójścia, t. j. od lat czterech zajmowała się swem niewielkiem gospodarstwem z wielkim zapałem, tak właściwem u kobiet, które chętnie otaczają męża troskliwością.
Uwielbiała swego męża, mimo dwudziestoletniej różnicy wieku. Był to człowiek znany w uczonem środowisku z poważnych prac z dziedziny bekterjologji, w prywatnem zaś życiu potrzebował jak dziecko ciągłej opieki, tak był chorowity, słaby, niesłychanie uległy i roztargniony do śmieszności. Nieśmiałość jego graniczyła z bojaźliwością. Pani Barbara z dumą nosiła sławne nazwisko tego niestrudzonego uczonego i bezwzględnie uczciwego człowieka i pyszniła się tem, że stworzyła mu wygodne życie. Otaczała go ciągłemi staraniami, utrzymywała ład w rodzinnem życiu i stała mu się nieodzownie potrzebną — stała się jego piastunką, jego przyjacielem, nawet jego notatnikiem.
Teraz nawet spełniając kłopotliwe obowiązki pani domu, spoglądała często we drzwi saloniku i wzrok jej zatrzymywał się na wielkiej charakterystycznej głowie Rjazancewa o wysokiem czole myśliciela i szczerych jasnych oczach dziecka.
Przyrządziwszy wszystko, pani Barbara poprosiła gości na werandę. W saloniku pozostał tylko jej mąż ze swym codziennym partnerem, starym profesorem Ilczenką. Musieli skończyć partię. Pani Barbara zbliżyła się ku nim i oparłszy się o krzesło męża, spytała, gdzie chcą wypić herbatę. Ilczenko, który przegrał już dwie partje i widząc, że w żaden sposób nie może obronić swego króla przed natarciem wieży Rjazancewa — wstał od stołu.
— Nie umiem się jakoś dzisiaj skupić i obmyśleć paru zwykłych posunięć — odezwał się z przykrością. — Głowa jak ołów... Pewnie w nocy będzie burza.
Wyszedł na werandę. Rjazancew, który przez cały wieczór nie widział żony, ujął jej rękę i przyciągnął do siebie.
— Jakaś ty dzisiaj śliczna, moja maleńka — powiedział, uśmiechając się do niej z czułością.
Stała przed nim smukła, urocza w pełni rozkwitu swej dwudziestoośmioletniej urody, z wypukłą piersią, z gibką kibicią. Lekka sukienka z przejrzystej białej krepy układała się w swobodne fałdy i zaznaczała wdzięczne kształty młodego ciała. Silne krągłe, ręce po łokcie były odsłonięte. Twarzyczkę miała delikatną o matowej cerze ciemnej szatynki, usta maleńkie, pełne, lekko wygięte, jakie widzimy tylko u kobiet na obrazach Rubensa. Ogromne oczy wydawały się wieczorem zupełnie czarne, tak rozszerzone były w nich źrenice. Wspaniałe, puszyste, lekko rudawe włosy opadały w drobnych kędziorkach na skronie i karczek.
— Podobam ci się, tatusiu, — zapytała, tkliwie ściskając jego małą żylastą rękę.
— Wiesz — odrzekł Rjazancew, patrząc z miłością na żonę — zdaje mi się nieraz, żeś ty stanowczo za piękna dla takiego starego grzyba jak ja.
Pani Barbara zaczerwieniła się. Z przykrością usłyszała te słowa od człowieka, którego uwielbiała do samozaparcia. Ona właśnie myślała nieraz, że tak marnie mu się odpłaca za jego wzruszającą i ufną miłość. Miała ochotę upaść przed nim na kolana i przytulić się do jego nóg.
— Nie wolno ci tego mówić.. Nigdy! — szepnęła.
I jak dziecko, które coś spsoci ukradkiem, podniosła jego rękę do swych warg i pocałowała dwa razy — z wierzchu i w dłoń.
Potem wyszła na taras i zajęła się nalewaniem herbaty, słuchając ogólnej rozmowy, gotowa ją podtrzymać, gdyby osłabła.
Rzeczywiście rozmowa nie wiązała się bardzo ochoczo. Wszyscy narzekali na upał i osłabienie przed burzą. Niektórzy już myśleli o tem, żeby przed deszczem dostać się do domu.
— A czemuż to pan Andrzej dzisiaj nie przyszedł? — zapytała żona Iliczenki, tęga, o surowem spojrzeniu osoba, przepadająca za wintem, plotkami i trzymająca swego męża pod pantoflem.
— Nie wiem, dlaczego dotychczas nie przyszedł — odrzekła pani Barbara. — Obiecał przyjść i nawet przyprowadzić ze sobą przyjaciela. Zaraz... jak on się nazywa?... Znany jest z pięknego głosu... Aha, wiem... Rżewski.
— Czyżby pani jeszcze go nie znała? — zapytała ze zdziwieniem Ilczenkowowa.
— Nie, ale za to wiele o nim słyszałam.
Ilczenkowowa z przebiegłym uśmiechem pogroziła pani Barbarze.
— Niechno pani się pilnuje i nie zakocha. Ten pan jest bardzo niebezpieczny dla młodych mężatek i starych mężów.
Ilczenkowowa należała do rzędu tych uprzywilejowanych plotkarek, które pod pozorem „mówienia każdemu prawdy w oczy“, pozwalają sobie na każdą bezczelność i złośliwość, rozsnuwając dokoła siebie błoto, cierpienie, niezgodę. Nikt jej nie lubił, większość znajomych nie mogła jej znosić, a każdy się bał.
Pani Barbara nic nie odpowiedziała na złośliwą przestrogę, uśmiechnęła się tylko wyniośle i pogardliwie z pełną świadomością swej cnoty i niczem nie skażonej opinji.
Słowami wszakże Ilczenkowowej zainteresowała się bardzo pani Marja Till, koleżanka gimnazjalna pani Barbary, ładna, głupia, sentymentalna żydówka, o której wiedziano, że nie gardziła łatwemi stosuneczkami.
— Czyż taki piękny ten Rżewski? — zapytała.
Kilka osób uśmiechnęło się. O Rżewskim wiedziano wiele, zwłaszcza o niektórych jego sprawach. Ilczenkowowa oczywiście opowiedziała wszystko, co tylko wiedziała o nim.
Czy piękny? Hm, to zależy, co się komu podoba, ale jej zdaniem twarz jego jest banalna, niby lalki fryzjerskiej. Pozbawiony wszelkiej moralności, a to zdaje się, najbardziej pociąga ku niemu amatorki łatwych przygód, jakkolwiek należy przyznać, że co do swoich związków zachowuje on niebywałą dyskrecję. Śpiewa? owszem, śpiewa bardzo pięknie. Zaangażowałaby go skwapliwie każda scena, gdyby tylko wyraził do tego ochotę, on jednak woli wieść próżniacze, lekkomyślne życie, bo zarabiać nie potrzebuje i nie chce ograniczać swobody jakiemiś warunkami...
Pani Barbara nie dosłyszała już końca tego sprawozdania, bo czujne ucho troskliwej matki usłyszało w dalszych pokojach krzyk, który poprzedzał zawsze układanie się do snu czteroletniej córeczki. Przeprosiła gości i pobiegła do dziecinnego pokoju.
Panował tam półmrok, migotała tylko mała lampka przed świętym obrazem. W łóżeczku z siatkowemi poręczami klęczała Ala w koszulce nocnej z nagą szyjką i ślicznemi dziecinnemi rączętami. Stara niania, która niegdyś wyniańczyła panią Barbarę, namawiała z wielką cierpliwością Alę, aby odmówiła jak się należy przykładnie „Ojcze nasz“. Ala nie miała ochoty się modlić i szamotała się w rękach piastunki, wykręcając główkę i śmiejąc się serdecznie. Zobaczywszy matkę, podniosła się jednym susem z kolan i wyciągnęła rączki z rozczapierzonemi paluszkami.
— Pomódl się, Alu... pomódl. Bozia gniewać się będzie, że, nie słuchasz niani — odezwała się pani Barbara, udając powagę i odrywając rączki dziecka ze swej szyi.
— A powiesz, mamo, bajeczkę? — pytała Ala, zaglądając przebiegle w oczy matki i objęła ją znów za szyję.
— Powiem, powiem, jeżeli będziesz grzeczna.
Pani Barbara zaczęła mówić półgłosem modlitwę, wyraźnie wymawiając słowa. Ala powtarzała za nią głośno, cieniutkim głosikiem, zabawnie przekręcając wyrazy i szybko machając rączką od ramienia do brzuszka. Skończywszy oficjalną modlitwę, sama dodała od siebie: „Daj, Boziu, zdrowie mamie, tacie, niani, babci, dzieciątku Heleny i wszystkim moim bliskim“ i szybko ułożyła się na prawym boku, podłożywszy obie rączki pod głowę „jak śpią zawsze grzeczne dziewczynki“.
— Teraz bajkę! — padł bezapelacyjny nakaz.
Pani Barbara, opowiadając dziecku bajki, nigdy nie namyślała się nad treścią. Zaczynała zwykle: „Za siedmioma górami, za siedmioma morzami był sobie król“ — a potem dodawała — „bardzo, bardzo stary z wielką siwą brodą“ albo: „Był sobie straszny wilk, który biegał koło wsi i porywał białe owieczki“.
Dziś, niewiadomo dlaczego, przyszła jej na myśl czarownica, zaczęła więc opowiadać przyciszonym, tajemniczym szeptem, głaszcząc Alę po odsłoniętej piersi.
„Była sobie czarownica, strasznie wysoka... okropnie wysoka, większa niż dzwonnica. W ustach miała dwa rzędy białych ostrych zębów i taki długi, strasznie długi czerwony język ze strzałą na końcu...“
— Mamusiu, czy ona pożerała dziewczynki? — zafrasowała się Ala.
— Pożerała, ale nie wszystkie, tylko nieposłuszne i zamorusane. Ta czarownica miała sowę — takiego wielkiego ptaka z okrągłemi oczami, który nic nie widzi w dzień, siedzi tylko na drzewie, a w nocy lata, krzyczy i szuka pożywienia. Czarownica miała jeszcze czarnego kota, a sama miała tylko jedno oko. Nie była ona zła i jeżeli ktoś do niej przyszedł z dobrą jakąś sprawą, zawsze mu pomagała. Otóż pewnego razu siedzi ta czarownica w swojej chatce na kurzej nóżce i słyszy, że ktoś wychodzi z lasu...
Pani Barbara mówiła jeszcze kilka minut, co jej na myśl przyszło, dopóki nie usłyszała równego głębokiego oddechu śpiącej córeczki. Przeżegnała ją wtedy, podsunęła pod spocone ciałko ściągnięte prześcieradło i wyszła z pokoju cichym, bezszelestnym krokiem, jak umieją tylko matki chodzić.
Jednocześnie z nią weszli na werandę dwaj mężczyźni. Jednym z nich był Andrzej Noricz, cioteczny brat Rjazancewa, uprzejmy, usłużny, stary kawaler, nauczyciel greckiego języka w gimnazjum. Tuż za nim szedł lekkim pewnym krokiem bardzo wysoki, kształtny, silny mężczyzna może trzydziestoparoletni. Piękny był urodą, rzucającą się odrazu w oczy, urodą smagłego bruneta, wypieszczonego, zdrowego, wierzącego w siebie. Ciemne, wilgotne, żywe oczy, zmysłowe purpurowe usta, kryjące się pod niewielkim czarnym zgrabnym wąsikiem — czyniły z niego ścisły konterfekt pięknego chłopca włoskiego.
Pani Barbara z bezwiednem zaciekawieniem zatrzymała na nim wzrok. Pierwszy raz w życiu widziała człowieka z tak złą, niebezpieczną, a przytem, niewiadomo dlaczego, tak pociągającą kobiety opinją. Spostrzegła natychmiast swe zainteresowanie, zmieszała się i oburzyła na siebie. Cóż ją może obchodzić ten Don Juan? Czyż ma się nim tak samo interesować jak Ilczenkowowa albo bezmyślna Marja? Nagle przyszło jej na myśl porównać tego eleganta ze siwym mężem. To frant, znać to odrazu — tuzinkowy, ograniczony człowiek, owszem piękny, ale istotnie w stylu fryzjerskim, mąż zaś jej, jakże jest inteligentny, naturalny, szczery, szlachetny. Wreszcie ta opinja. Czyż może mieć w jej oczach inne znaczenie nad umiejętność nawiązywania „łatwych stosunków miłosnych? jak nazywają taki gatunek miłości wszyscy powieściopisarze.
Kiedy więc Andrzej Noricz przedstawił jej Rżewskiego, przywitała go dość chłodno. Rżewski ukłonił się z wielkim szacunkiem, lecz z pewnym siebie uśmiechem uwodziciela, wiedząc, że jest niezwyciężony, elegancki i ma powodzenie u kobiet.
Pani Barbara zauważyła, że wszyscy odrazu, nawet zbyt widocznie zwrócili się do Rżewskiego, on jednak zachowywał się bardzo skromnie, skromnie?, niż można było się spodziewać po jego uśmiechu i zwycięskiej minie.
Ktoś zapytał, czy zna osobiście Maziniego. Rżewski swobodnie i zajmująco opowiedział o znajomości ze znakomitym śpiewakiem.
— Udało mi się — opowiadał — zawrzeć z nim znajomość przed koncertem, który organizował dla pewnego ścisłego koła melomanów niejaki Mejerowski, znany z opryskliwości, zwłaszcza gdy chodziło o muzykę. Proszono mię także o wzięcie udziału, stawiłem się więc na próbę, która miała się odbyć w mieszkaniu Mejerowskiego. Ponieważ spóźniłem się, musiałem śpiewać na ostatku. Zebrało się z dziesięć osób — sami artyści a przy tem nieznani. Śpiewam tedy, nie pamiętam już co, zdaje się, że arję z „Renegata“ Donizzettiego. Odśpiewałem i odchodzę od fortepianu. Zbliża się do mnie jakiś jegomość, średniego wzrostu, krzepki, brunet, włosy i broda czarne w artystycznym nieładzie. Twarz piękna, energiczna — jakbyy zbójecka, pod oczami zmarszczki w kształcie woreczków. Ubrany niedbale. Zbliża się do mnie — pierwszy raz widzę tego człowieka — bierze mnie pod rękę i robi uwagi o moim śpiewie, z trudem wysławiając się po francusku. Uwagi ostre, chociaż przyznać muszę, że słuszne i dobitne. Wydało mi się to niezbyt stosowne, a przecież państwo wiedzą, że każdy artysta jest trochę zarozumiały. Więc przerywam:
— Przepraszam, ale przedewszystkiem nie wiem, z kim mam przyjemność...
On uśmiechnął się tylko i pewnym tonem odpowiada:
— Myli się pan. Jestem pewien, że mię pan zna. Jestem — Mazini.
Istotnie dał mi wiele cennych wskazówek, jakich mi nigdy nie dał żaden nauczyciel śpiewu. Według mego zdania opowiadania o chamstwie i niegrzeczności Maziniego wcale nie są usprawiedliwione. Zrobił on na mnie bardzo miłe wrażenie. Wysławia się barwnie, żywo i każde zdanie przeplata charakterystycznemi włoskiem: przekleństwami, jak „Porrche misere!...“ W stosunku do publiczności, zwłaszcza do swych najżarliwszych wielbicielek istotnie jest nieco opryskliwy i niegrzeczny, ale to można mu wybaczyć i zaliczyć na karb wielkiej sławy, natrętnego uwielbienia, a przytem ogromnej zarozumiałości.
Opowiedział jeszcze Rżewski parę wspomnień osobistych ze świata operowych znakomitości. Jakkolwiek z początku z uprzedzeniem patrzyła ma niego pani Barbara, jednak musiała przyznać, że w jego opowiadaniach nie było wcale samochwalstwa, zawsze swoją osobę zostawiał na uboczu, co nie zgadzało się z wrażeniem, jakie wywierała tale pewna siebie mina. Opowiadał bardzo interesująco, umiał scharakteryzować zakulisowe życie nadzwyczaj subtelnie, a chociaż był z tem życiem obyty i znudzony niem, potrafił wszakże zająć słuchaczy niby czemś nowem i nieznanem.
Panią Barbarę niepokoił tylko i mieszał wzrok Rżewskiego, bezustannie w nią utkwiony, jakby opowiadał tylko dla niej. Ona nie patrząc, czuła na sobie ten przenikliwy, pieszczotliwy wzrok, spoczywający z upodobaniem na jej twarzy, na rękach, na całem ciele, odczuwała specjalnym subtelnym instynktem, którym obdarzona jest większość kobiet, a który nieomylnie je przekonywa o wrażeniu, jakie czynią na mężczyźnie. Mimo całej niechęci, może nieuzasadnionej zresztą, pani Barbara zajęta treścią opowiadania, spojrzała parę razy na Rżewskiego i spotkawszy jego wzrok, spuściła oczy zmięszana.
— Nie powinien u nas bywać — przemknęło jej naraz przez myśl, ale zastanowiła się. — Jakto, czyżbym obawiała się tego „niezwyciężonego“? Może przypuścić, że istotnie go się boję, jeżeli będę siedziała jak zaswatana. Muszę być grzeczniejsza, choćby ze względów przyzwoitości — odezwać się do niego.
Właśnie w tej chwili Ilczenkowowa wyraziła zdanie, że Rżewskt swoim śpiewem zawsze wywołuje wielkie zachwyty w towarzystwie.
— Zawsze chętnie śpiewam — odrzekł spokojnie Rżewski — ale naprawdę nie jestem tak bardzo pewien, czy istotnie wszystkim sprawiam przyjemność.
Mówiąc to, zwrócił się specjalnie do pani Barbary, jakby czekając od niej odpowiedzi.
— Zanadto pan jest skromny — odezwała się Barbara, starając się mówić bez przymusu, ale, chociaż nie zdawała sobie sprawy z tego, była onieśmielona. — Tyle słyszałam o pańskim śpiewie, że nie powinien pan wymawiać się.
Przy tych słowach spojrzała na niego i oczy ich znów się spotkały. Było to jedno z tych dziwnych, niepojętych spojrzeń, które mówi o wiele więcej niż słowa i które między ludźmi, spotykającymi się po raz pierwszy, zawiązuje wzajemne zbliżenie, nie zważając na przyjęte konwenanse. Spojrzenie takie, zamienione między mężczyzną i kobietą, nieraz obcymi sobie, przepowiada nieomylnie, że wcześniej czy później należeć będą do siebie.
— Chętnie, ale mam nadzieję, że mi pani zaakompanjuje — odrzekł Rżewski.
— Obawiam się, że nie będzie pan ze mnie zadowolony. Może się jednak odważę...
— O, widzę, że pani jest zbyt skromna... W takim razie, jeżeli wypiła pani herbatę, zaczniemy.
Przeszli do saloniku i stanęli przy fortepianie, na którym leżały stosy nut.
— Czy pan zna romanse Czajkowskiego? spytała pani Barbara, przewracając nerwowo zeszyty, czuła bowiem tuż za sobą obecność Rżewskiego.
— Naturalnie.
— Lubi je pan?
— A pani?
— A pan?
Roześmiała się, wyjęła gruby tom, oprawny w skórę, rozłożyła go na pulpicie i usiadła przy fortepianie.
— Proszę otworzyć na chybił trafił — poradził Rżewski. — Czajkowski jest cudowny we wszystkich swych dziełach.
Otworzyła zeszyt w środku i poznała utwór. Była to „Straszna chwila“ która zawsze robiła na niej wielkie wrażenie oryginalną melodją — namiętną i słodką jednocześnie.
— Pan to zna? — zapytała, podnosząc głowę, żeby spojrzeć na Rżewskiego.
— Znam. Zaczynamy.

Lekko, biegle odegrała trudną introdukcję i zatrzymała się przed wstępnym taktem. Rozmowy w salonie, na werandzie przycichły.

„I myślisz długo, skłoniwszy główkę,
Z oczy spuszczonemu..“

rozległo się w salonie, napełniając go silnem, stadkiem brzmieniem ślicznego silnego barytonu.

„I wzdychasz cicho, a nie wiesz,
Jak dla mnie straszną jest
Ta krótka chwila...“

I znów pani Barbara uczuła, że gorący wzrok Rżewskiego nie schodzi z jej twarzy, że śpiewa tylko dla niej, jak przy stole opowiadał tylko dla niej.
Po co on to robi? przecież wszyscy to widzą —- myślała przestraszona, starając się z naprężoną uwagą odegrać akompanjament dokładnie — i rzecz dziwna, nigdy jeszcze pod jej rękoma fortepian nie wycieniował tak pięknie śpiewu
Zwolna owładnęło ją jakieś dziwne otumanienie. Pokój, goście, mąż, Ala odsunęło się w jakąś dal, okryło się mgłą, przestało istnieć. Na całym świecie zostało tylko ich dwoje — on, ten piękny chłopiec, który stoi tutaj tak blisko: — ona, podniecona, strwożona, jakby obmyślała jakiś występek.

„Czemuż te myśli lękliwe
Tak zapadły w twem sercu głęboko,
Że wzdychasz i milczysz, i płaczesz“...

śpiewał Rżewski, a w głosie jego brzmiała tak namiętna, tak błagalna prośba o miłość wzajemną, tak nakazujące wezwanie, że niepodobna chyba oprzeć się temu.
W tej chwili i pani Barbara i Rżewski wyciągnęli jednocześnie rękę, by przewrócić stronicę i palce ich spotkały się. Pani Barbara poczuła delikatne uściśnięcie, niezauważone przez nikogo. Szybko odsunęła drżącą rękę i w zmieszaniu przysunęła do nut zarumienioną twarz, a tymczasem nad jej głową natrętnie hipnotyzując, wabiąc, płynęły piękne, czarowne dźwięki:

„Czy słowa miłości na ustach twych milkną?
Czy mi ich skąpisz? Nie kochasz więc“?

Widocznie burza będzie i dlatego... łudziła siebie pani Barbara, czując gorące osłabienie, rozlewające się po całem ciele. Coraz trudniej było oddychać Już ostatnie słowa romansu...

„Więc czekam wyroku twego,
Co postanowisz, mój skarbie...“

Rżewski z takiem uniesieniem, tak błagalnie odśpiewał te słowa, lekko nawet wyciągając ku pani Barbarze ręce, że bezwiednie przymknęła oczy, czując, że serce jej zabiło dziwną trwogę. Odegrawszy ostatnie takty akompanjamentu, wyczerpana, drżąca, z pałającemi oczyma, przechyliła się w tył, na poręcz krzesła. Goście otoczyli Rżewskiego, prosząc, aby jeszcze cośkolwiek zaśpiewał, ale pani Barbara wstała od fortepianu.
— Nie mogę akompanjować — rzekła — tak jest parno.
Napróżno ją wszyscy prosili, nie chciała się zgodzić, gdyż lękała się tych namiętnych oczu, władczego głosu i ze wstydem przyznała się w duszy, że teraz nie tak mocno buntuje się przeciw tej trwodze. Wreszcie pani Marja zgodziła się akompanjować śpiewakowi, ale zaraz w pierwszym takcie „Azry“ Rubinsteina, omyliła się i zmyliła śpiewaka. Następny romans jeszcze gorzej się udał i wkońcu pani Marja wstała od fortepianu i oznajmiła, że dziś jest nieusposobiona.
Rżewski sam zasiadł do fortepianu. Przez chwilę w roztargnieniu przebierał palcami po klawiszach, jakby sobie coś przypominając. Pani Barbara stojąc we drzwiach werandy, widziała na jego ustach jakiś nieokreślony uśmiech. Nagle spoważniał i bladość pokryła twarz jego. Podniósł zwolna cudne oczy na panią Barbarę i patrząc uporczywie, wyraźnie zwracając się do niej, zaczął znany romans Tarnowskiego, uzupełniając śpiew i frazowanie specjalnym cygańskim kolorytem:

„Czaruj mnie! czaruj mnie!
Daj życiu radość, szczęścia otwórz raj!
Choć na chwilę pokochaj mnie,
Wniknąć w rozkosz twej miłości daj!...“.

Jakaś dzika, ognista, nieznająca granic namiętność zadrgała w jego głosie wraz z cichem błaganiem i pani Barbara oczarowana nie mogła oderwać wzroku od wymownych, upartych oczu Rżewskiego. Głowa jej pałała, czuła w niej zamęt, krew tętniła w skroniach, pierś szybko podnosiła się, rozchyliły się spieczone wargi. Śniła, czy była czemś upojona? Ten śliczny chłopak, silny, namiętny, odrazu, w parę godzin z jakiemś strasznem zuchwalstwem przekroczył wszystkie zapory, leżące między nimi... Z każdą chwilą czuła się bardziej podbita jego groźną, nieokiełznaną mocą, nie mając sił no opór.
On zaś śpiewał coraz śmielej, coraz goręcej cieniując melodję:

„Kochaj mnie! kochaj mnie!
Bez namysłu oddaj siebie...
Twoja miłość pełna żaru.
Kochaj mnie, będziemy w niebie“...

Widziała męską, krzepką postać Rżewskiego, wyrazistą twarz z nerwowo rozdętemi nozdrzami i gorącemi, zmysłowemi ustami, szeroką pierś, silne ramiona i ręce. Namiętne słowa pieśni budziły w niej chęć zakosztowania tej namiętności, którą obiecywały i śpiew, i postać śpiewaka. Pragnienie świeżych rozkosznych pocałunków, długich uścisków, od których brak tchu w piersiach, pragnienie tego wszystkiego, co znała tylko z powieści i co wydawało się jej zmyślonem, przesadzonem, śmiesznem nawet, obudziło się w niej z niepohamowaną siłą. Oczy jej zwilgotniały, serce ścisnęło dziwne uczucie, słodkie zamierające, którego doświadczała w dzieciństwie, gdy na huśtawce leciała na dół z czterosążniowej wysokości.
Z ostatnim dźwiękiem romansu, ogród rozjaśniła błyskawica. Wszystkie panie zerwały się naraz z przerażeniem i rzuciły do swych płaszczy i kapeluszy. Nie słuchały zaprosin Rjazancewa na kolację, tylko ubierały się pośpiesznie, całowały po kolei panią Barbarę i wychodziły piszcząc i wykrzykując, jak zwykle kobiety przed burzą.
Pani Barbara z roztargnieniem żegnała się z gośćmi. Denerwowała się przypuszczeniem, że mąż jej zaproponuje Rżewskiemu i Andrzejowi przenocowanie u nich, gdyż obaj mieli dalszą drogę, bo przyjechali z Moskwy.
— Za nic! za nic! — powtarzała sobie wzburzona. — Jeżeli mąż będzie prosił, ja nie odezwę się ani słówkiem i sądzę, że nie będzie na tyle bezczelny, żeby chciał zostać.
Dziwne, zrodzone w najgłębszych tajnikach duszy przeczucie mówiło jej, że gdyby Rżewski spędził tę noc pod jednym z nią dachem, całe jej szczęście rodzinne, ugruntowane czteroletniem, cichem, niczem nie zakłóconem pożyciem, zostanie podkopane i przepadnie.
Po wyjściu gości Rżewski ociągając się, wziął kapelusz z okna, ale Rjazancew żywo zaprotestował.
— Jakto, chce pan teraz wyjeżdżać? Nie puszczę pana bezwarunkowo. Nawet żadnej dorożki pan teraz nie znajdzie.
Rżewski zwrócił spojrzenie w stronę pani Barbary. Widziała, że prosi ją oczyma, a jednocześnie wyraża gotowość zastosowania się do jej życzenia. Odwróciła się szybko i wyszła na taras. Stanąwszy jednak w tej ciszy, wśród cichych bezszelestnych, milczących drzew, które jakby zastygły w jakiemś ciężkiem strapieniu w ciszy ciemnego wieczoru, żal jej się zrobiło Rżewiskiego. Wróciła do pokoju.
— Za małe półgodziny rozszaleje się straszna burza — rzekła sucho, unikając wzroku Rżewskiego. — Musi pan zostać.
Rżewski, milcząc, skłonił się i położył kapelusz. Pani Barbara nie chciała ani chwili z nim dłużej pozostać. Pójdzie do siebie, położy się, uspokoi i poszuka zapomnienia we śnie.
— Nie będziesz jadła kolacji? — zapytał mąż, gdy podeszłą do niego, aby jak zwykle pocałować go w czoło na dobranoc.
— Nie — odrzekła krótko. — Zmęczyłam się.
Całując męża, zauważyła chyba po raz pierwszy jego wielką łysinę, upstrzoną drobnemi cienkiemi żyłkami, zauważała głębokie zmarszczki na twarzy i zwiędłe żółte policzki.
— Patrzyłam na niego dotychczas jak na ojca — pomyślała ze smutkiem.
Znalazłszy się w swym małym pokoiku o jasnych tapetach, z wąskiem dziewiczem łóżkiem (bo małżonkowie mieli oddzielne sypialnie), zapaliła przed lustrem dwie świece i zaczęła rozbierać się. Powoli, leniwie zdjęła suknię, gorset i wyjąwszy z włosów szpilki, szybkim ruchem ręki rozpuściła na ramiona i plecy gęste ciemne fale.
Przycisnąwszy silnie dłonie do piersi, odrzuciła w tył głowę, przymrużyła oczy i długo spoglądała na odbitą w zwierciadle, napół obnażoną swoją postać. Dziwne rozżalenie ścisnęło po raz pierwszy serce. Za lat cztery, a najwyżej za pięć zwiędnie to sprężyste różowe ciało, starość na twarzy wyrzeźbi zmarszczki, ponsowe wargi zbledną...
Czyż kochała kiedy, choćby przez godzinę tylko, tą grzeszną miłością, do której tak namiętnie wabił ją Rżewski? Czy znała rozkosz oddania siebie pod słodką pieszczotą? Nie. Rzadkie chwile fizycznego zbliżenia z mężem wspominała z chłodnym wstrętem. Zgadzała się, spełniając ciężki obowiązek, a i on bywał potem jakiś zawstydzony, uciekał szybko, prosząc o przebaczenie, jakby domyślał się, czego żona jego doświadczać musiała w takich chwilach.
— Marnuje się młodość... piękność się marnuje — szeptała z goryczą pani Barbara, patrząc na swe odbicie zamglonemi smutkiem oczyma. — Dlaczego? po co?...
Nagle uczuła wielki wstyd.
— Czyżbym naprawdę była taka podła, bezwstydna? Czyżbym dotąd nie znała siebie? czyż naprawdę tkwi we mnie pociąg do rozpusty? Boże, oświeć mnie! Boże, wspomóż mię!
Osunęła się na kolana przed małym obrazkiem, wiszącym nad łóżkiem. Usta jej wszakże machinalnie szeptały znane słowa, myśli zaś uciekały od modlitwy.
— Marnuje się moja młodość i uroda... — szeptała z rozpaczą, — niczyją nie będzie rozkoszą...
Po odmówieniu pacierza, zgasiła świecę i położyła się. Chłodne prześcieradło i poduszka uspokoiły ją na chwilę, ale już po pięciu minutach rzucała się z gorejącą głową, przewracała poduszki, szukając ochłody. Marzenia słodkie a grzeszne, które tego wieczoru bez przerwy odpędzała od siebie, teraz w ciszy i samotności rozpalały znów jej wyobraźnię — marzenia fantastyczne, opanowujące choć raz w życiu każdego śmiertelnika, marzenia, którymby bronił przystępu na jawie, bo w biały dzień nazajutrz wydają się dziwacznym koszmarem.
Zachowanie Rżewskiego przestało teraz niepokoić panią Barbarę, nie obrażały jej skromności, pragnęła, aby ten upajający wieczór trwał do nieskończoności. Żałowała, że Rżewski nie był śmielszy, a ona bardziej uległa. Brakło jej tchu, w zapamiętaniu, w głuchej ciemności pokoju, obejmowała ramionami poduszkę i przytulała się do niej. Zdawało się jej chwilami, że słyszy w pokoju jakieś dziwne, skradające się kroki i cichy przy tajony oddech. Przysłuchiwała się, zakrywając usta ręką i przekonywała, że to bije tak jej serce.
— Co będzie, jeżeli on ośmieli się i zjawi tutaj? — zapytywała w podobnych chwilach. — Czyż może istnieć jakaś przeszkoda dla takiego zuchwałego, namiętnego człowieka? Co będzie, jeżeli tu wejdzie?... Ach, przeżyć jedną taką noc... jedną tylko noc pełną szczęścia... Czyż nie warto zapłacić za nią długą pokutą, wyrzeczeniem się wszystkiego na przeciąg całej reszty życia?
Błyskawice migały coraz częściej i silniej, grzmot warczał głucho, nieprzerwanie, jak zbliżający się głodny zwierz, ale deszcz ociągał się jeszcze, zbierał siły, zanim rzucił się na ziemię.
Nagle pani Barbara wyraźnie usłyszała w ogrodzie, o kilka kroków od swego okna cichy, delikatny śpiew:

„Czemuż te myśli lękliwe
Tak zapadły w twem sercu głęboko...“

Czujnem uchem poznała słowa i melodję, usiadła na łóżku i szepnęła cichutko, jakby komuś do ucha:
— Nie wie, które jest moje okno. Otworzę...

Lecz jakaś dziwna ociężałość obezwładniła jej członki. Nie mogła poruszyć się i zastygła, objąwszy rękoma kolana.

„Czy słowa miłości na ustach twych milkną,
Czy mi ich skąpisz? Nie kochasz więc?...“

brzmiał cichy, prawie niedosłyszalny, lecz dziwnie wyraźny śpiew.
Otworzę — szepnęła znów pani Barbara, usiłując rozszerzonemi oczyma przebić ciemności, wsłuchując się w gorączkowe bicie serca.

„Okrutna jesteś! Nie kochasz więc?...“

Głos oddalił się.
— Odejdzie — zaniepokoiła się i wyskoczyła z łóżka, bosemi nogami pobiegła do okna, odsunęła zasłonę i jak najciszej uchyliła okno. Straszny pęd wiatru wyrwał ramy okna z drżących rąk i huknął niemi o mur. Niebo w tej chwili rozbłysło płomieniem, na mgnienie oka zarysowały się na tem tle złocistem ciemne kontury wierzchołków drzew. Pani Barbara zamknęła oczy i prawie ogłuszona hukiem piorunu, który trzasnął wraz z błyskawicą, odskoczyła.
— Pani Barbaro... litości... dwa słowa tylko... — usłyszała wzruszony szept Rżewskiego.
Cała drżąca, wystraszona, ze spiekłemi wargami, stała bez ruchu na środku pokoju i nie odpowiedziała na wezwanie.
— Urocza... cudna... — błagał pod samem oknem cichy szept.
— Ach, wszystko jedno! — zdecydowała nagle pani Barbara, kurczowo ściskając głowę rękoma. — Taki widocznie już mój los!
Uczyniła dwa kroki ku oknu i nagle stanęła przejęta strachem i wstydem.
— Mamo! mamusiu! — usłyszała za ścianą niepokojący głos dziecka. — Mamo! ją się boję! gdzie jesteś?
Wpadła do dziecinnego pokoju,, zapomniawszy o otwartem oknie, o stojącym pod nim Rżewskim i o nocnych pokusach. W pokoiku Ali było ciemno, lampka zgasła, niańka spała twardym snem starców, a Ala zalewała się łzami, wołając matki.
Pani Barbara nachyliła się nad łóżeczkiem, otoczyła ramionami drobne ciałko, ciepłe, pachnące, i z miłością przytuliła mocno, z całej siły do siebie.
— Co ci dziecinko? co mój skarbie? — pytała, całując szyjkę, rączki, nóżki dziecka.
— Mamusiu, boję się... ciemno... tak straszno... Bozia gniewa się w niebie... — żaliła się dziewczynka. Uspokoiła się wszakże odrazu i przytuliła do matki.
— Nie bójże się, maleństwo moje. Jestem przy tobie zawsze... moja córeczko, mój kołeczku, moja gwiazdeczko! Chcesz, położymy się razem? Chcesz? No, widzisz, jaka jesteś grzeczna.. Mądra jest moja córeczka...
Mówiła długo, cicho, łagodnie. Dziecko przestało płakać, tylko od czasu do czasu wzdychało ciężko, nerwowo. Uspokoiło się wreszcie zupełnie i zasnęło, słuchając dobrych, kochanych słów.
Pani Barbara długo jeszcze szeptała do uszka śpiącej dziewczynki, obmyślając najsłodsze nazwy, a z oczu płynęły czyste radosne łzy — łzy człowieka, któremu powrócono zdrowie po ciężkiej chorobie.
Burza rozszalała się, dreszcz odświeżył spiekłą ziemię.
Straszna chwila minęła.

KONIEC


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksandr Kuprin i tłumacza: anonimowy.