Stary sługa (Kraszewski, 1872)/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Stary sługa
Rozdział VIII. Intrygi
Wydawca Rogosz, Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.
Intrygi.

Reszta dnia, po odjeździe pana Derewiańskiego z Bolesławem zatruta była dla pani Żackiej, wzruszeniem którego z rana doznała. Biedna kobieta nie mogła znieść nic silniej ją wstrząsającego, i każdą podobną domową scenę, po której na jakiś czas opadała na duchu, musiała rozdrażniona okupić cierpieniem, wymagającem długiego spoczynku. Zaledwie drzwi się zamknęły za gośćmi, córka która ją znała pobiegła ku niej, wołając w pomoc Stanisława, i przeprowadziła ją na wygodniejszą kanapę w jej pokoiku, gdzie ostawiwszy ją poduszkami, umieściwszy jak najtroskliwiej, sama u nóg na stołeczku milcząca i strapiona usiadła.
Stanisław pobiegł po wodę gorącą, i po krople na podobne razy doświadczone, z młodocianą żywością spiesząc ją poratować: rad że usłużyć może, że go zapotrzebowano, gniewny na chorobę którą najmniejszy powód odnawiał.
Justysia nadto znała matkę, by śmiała ją w tej chwili dopytywać; musiała pomimo ciekawości czekać, aż sama mówić o tem rozpocznie. Pani Żacka milczała, pokaszliwała, skarżyła się na ból głowy nieznośny, na zmęczenie, wzdychała, i po długim przeciągu czasu poczęła od narzekań na pana Derewiańskiego.
— Mój Boże, jakże się ten Derewiański odmienił! Taki się zrobił nudny, szyderski, złośliwy, pełen wybiegów, tak mnie swoją rozmową umęczył...
Justysia patrzała na matkę w milczeniu, okrywała jej nogi, osłaniała od chłodnego przewiewu, nie ośmielała się mówić jeszcze.
— Wystaw sobie, moje dziecko, — ciągnęła dalej matka — śmiał mi z taką dziwną propozycją przyjechać!
Córka spojrzała.
— O! domyślasz się moje dziecko, wszak z nim przyjechał! Chciał cię połączyć z panem poetą! — Z uśmiechem gniewu niemal dodała żywo.
Justysia zapłonęła się mocno i spuściła oczy łzawe.
— Alem mu odpowiedziała...
Mówiąc te słowa matka spojrzała na nią, zobaczyła łzy w jej oczach i przerwała załamując ręce.
— A! ja nieszczęśliwa! ty płaczesz!...
— Ja mamo? ale nie! gdzież tam! Czegóżbym miała płakać?
— Pokaż oczy Justysiu.
— Zakręciło mi, tak...
— Pewna już teraz jestem, ty masz słabość do niego!
Córka zamilczała.
— Ale ty to sobie wyperswadujesz; ja nie mogę, ja nie chcę wydać cię na wieczne ubóstwo i żale... to być nie może, to dzieciństwo. Derewiański dziwny, doprawdy, śmieszny człowiek! Co oni widzą w Bolesławie? i ty także z nimi, ja tego nie rozumiem! Ani przystojny, ani tak się znaleźć umie, ani imienia, ani majątku, ani głowy, a w dodatku... poeta!
— Mamo! — odezwała się wreszcie przywiedziona do ostatka Justysia — mamo, szanuję wolę twoją, nigdy się jej nie sprzeciwię, możesz być o to spokojną... ale uczyń to dla mnie, nic nie mów na niego!
Żacka wzruszyła ramionami, niespokojnym rzutem oka zmierzyła córkę.
— Nic nie powiem więcej, — dodała — ale zmiłuj się Justysiu droga, pracuj nad sobą, żebyś zbyt o tem nie myślała; z góry ci mówię, że to niepodobieństwo!
Znowu łzy błysły i wstrzymała się matka, ale kaszel jej wzmógł się nagle, gdy Stanisław bardzo w porę wpadł z wodą i kroplami.
— A co? pani coś gorzej widzę! — rzekł potrząsając głową.
— Widzisz Stanisławie.
— Oj widzę, widzę i język mi świerzbi...
Rozśmiała się zlekka pani Sędzina.
— To pozwól-że sobie, mój stary przyjacielu.
— Prawdę powiedziawszy wielką mam ochotę, ale...
— Ale cóż?
— Boję się żeby to gadulstwo gorzej pani nie zaszkodziło.
— Gorzej mi już nie będzie, mów poczciwy Stanisławie.
— Powiem pani, powiem pani... — począł stary, ale nie miał siły dokończyć. — E! dajmy dziś temu pokój, niech to będzie na potem. Ot, wolałbym się dowiedzieć, co to pani zaszkodziło, od czego to pani gorzej? Czyżby przejażdżka?
— Ale nie...
— Cóż? goście?
Kiwnęła głową.
— Ba! zaraz bo sobie pomyślałem; ale nie byliż to tacy niemili i męczący goście proszę pani.
— A! i ty za nimi, przeciwko mnie.
— Uchowaj Chryste Jezu! Kiedyżbym ja mógł być przeciwko drogiej mojej pani! Ale Bogiem a prawdą, cóż im zarzucić?
— A! Derewiański nieznośny!
Stary głową pokiwał.
— Nieboszczyk nasz anioł bardzo go szanował, to człowiek poczciwy!
— Ale język!
— No, kolący, słowa nie ma; ale to się i gorszym trafia a wybacza, coż dopiero jemu?
— A Bolesław?
— Doprawdy, nie wiem coby można mieć przeciwko niemu!
— Nudny, mój Stanisławie!
— Hm! może on panię i nudzi; ale jak innych, to i bawi nawet.
— Zawsze w obłokach.
— E! umie on i po ziemi chodzić!
Pani Żacka zamilkła, Stanisławowi trudniej się już było powstrzymać.
— Dobry chłopiec; mnie on nawet czegoś mego nieboszczyka anioła trochę przypomina.
— Zmiłuj że się.
— Wiedziałem że pani tak powie; ale taki coś jest, coś jest; nie wiem, w głosie, w chodzie, w mowie, bo nie w twarzy. I tak grzeczny i tak dobry jak on, i czegoś mu z oczów patrzy poczciwie.
Żacka ruszyła ramionami.
— To już dzikie przywidzenie.
— Że poczciwy pani, to już pewna, najlepszy słyszę syn dla matki, i jakaż to matka! W domu gdyby w gniazdeczku gołębiem.
— Albożeś tam był?
Stanisław mocno się zmięszał.
— A byłem, — rzekł zakłopotany wytłumaczeniem się — byłem.
— Ty? tam? kiedy? po co?
— Prostym przypadkiem. Kilka tygodni temu będzie, jechałem jakoś późno z miasteczka i pobłądziłem w lesie. Jedziemy, jedziemy — nic; tylko w borze drożyn bez liku i ani się z nich wyplątać. Ożyna co mnie powoził, już począł myśleć że nas licho wodzi; a to był prosty przypadek. Już nie wiem jakieśmy tam długo błąkali się w lesie, aż widzę wioskę przed sobą, poznaję Kluki. Poczynało zmierzchać, koniska się pomęczyły, nie ma sposobu, nocuj. Karczma jak figa, ani wózka zatoczyć, ani konia postawić; bieduję, aż widzę ktoś konno pędzi... Patrzę, a to on...
Pani Żacka zżymnęła się.
— Dobry wieczór, dobry wieczór! A co tu robisz panie Stanisławie? — Ot jak pan widzisz, zabłądziłem. — A zmiłuj się, przenocuj u mnie we dworze. — Jak zaczął prosić, molestować, naglić, nie było sposobu; zaprzęgaj Ożyna i do dworu. Konie mi wzięli, a mnie tak poczciwie jakoś, ludzko i serdecznie przyjęli, tak się ze mną obeszli, że im tego nigdy nie zapomnę. Bo że jeść i pić dali to nie wielka rzecz, ale poczciwa pani nawet o starych kościach pamiętała, materac mi przysłała, poduszkę... on sam przychodził zobaczyć, czy mi czego nie braknie.
Wówczas byłem wszędzie i widziałem przy tej zręczności dom i gospodarstwo; powiem pani że nigdzie takiego porządku, ładu, spokoju, a nawet szlacheckiego dostatku nie zdarzyło mi się zobaczyć jak tam. Wszędzie czysto jak w pokoju, wszystko na miejscu; bez krzyku, bez wrzawy, bez zatargów, idzie robota jak w zegarku! Co to za gospodarz! co to za ojciec dla ludzi!
— Stanisławie! oczarował cię czy co? cóż bo ty mówisz? Materacem cię, widzę, przekupił.
— Droga pani, gdybym i na bruku był u niego spał, toż samo by było; — co prawda to prawda...
— Dajże mi już z tem pokój! — zamknęła pani Żacka. Stary spojrzał na Justysię, która wdzięcznym wzrokiem zdawała mu się dziękować, i zamilkłszy, ze spuszczoną głową wyszedł powoli.
My wynijdźmy zajrzeć co się też dzieje na folwarku u państwa Boikowskich. W chwili gdy Bolesław odjeżdżał, pod niebytność gospodarza domu, zgromadzenie jednak było dosyć liczne. Samowar wcześnie kipiał w kominie, bo już się zabierano do herbaty; ekonomowa jednak nie ruszyła się nim zajmować sama, wyręczała ją służąca, dosyć niepoczesna, brzydka, bosa, ale ogromną chustką tak poobwiązywana, że jej szpetność i podrapania odzieży widać nie było. Sama pani siedziała z nóżkami na kanapie, z nieodstępną fajką w ustach, którą tylko co Motruna świeżo nałożyła i podała; bawiła się trzymając pieska na kolanach, jedną ręką sparta na poręczy, głowę przechyliwszy od niechcenia na dłoń dosyć małą i zręczną; w drugiej piastując długi cybuch pieprzowy.
Obok niej, u nóg raczej, siedział młody mężczyzna z wielkiemi rozstrzępionemi wąsami; był to pisarz asesora, niezmiernie dobrego tonu człowiek, co dowodziły łańcuszki któremi był obwieszony, pierścionki które nosił na palcach i szalik misternie tombakową szpilką zapięty. Wreszcie szerokie strzemiona szarawarów i buty z uciętemi nosami, nadawały mu cechę wytwornego, i wynosiły nad resztę śmiertelnych, chodzących w butach wykrzywionych i szarawarach bez strzemion. Widocznie chodziło mu o podbicie serca pięknej Teresy, lub niemniej wdzięcznej Fruni, byleby coś podbił. Na krześle, przy kanapie rozpierał się drugi mężczyzna, nie młody już, szpakowaty ale dobrze pofarbowany, bo tylko od spodu siwizna trochę odpuściła, a w górze włosy miał pysznie fioletowe; surdut jego przekonywał o pretensjach do młodości, opartych na wysokich kłębach i wciętym pasie przy szerokich plecach, wydającym się bardzo malowniczo. Twarz ogolona, dla trudności farbowania porostu który już był zsiwiał przedwcześnie, uśmiechała się figlarnie, czerwieniała wspaniale; a wargi szeroko rozwieszone nadawały jej wyraz zwierzęcy, tak, że spojrzawszy nań mimowolnie zadumać się było potrzeba, do kogo podobniejszy, do starego żydowskiego konia, czy do innego bydlęcia. Był to pan Paliba-Pokorski, niegdyś plenipotent niewiadomo czyj, dziś właściciel trzech poddanych w Ciemierówce; stary wyga który miał ze trzydzieści procesów, uchodził za bardzo zamożnego, szczególną pałał miłością ku całej płci pięknej, nawet kiedy płeć ta nie bardzo była piękną. Od niejakiego czasu zaprzężony on został do zwycięskiej kwadrygi pani Boikowskiej i ciągnął jak mógł, zaciągając się nawet, swoją piękną tryumfatorką. Trzeci, niezmiernie skromny chłopaczek, jeszcze w studenckiej łupince, ale słuszny i pod wąsem, nie ładny ale świeży i rumiany, z oszpeconą dziwnym uśmiechem twarzą, która nim była wykrzywioną dziwacznie, z oczkami rzekłbyś zapuchłemi od śmiechu, był synem pana Sędziszewskiego, wielkim łotrem na swoje lata, i częstym gościem państwa Boikowskich. Student ten, który miał niejaką nadzieję samą zastać gospodynię domu, bo się z jej mężem w drodze minął, zwarzony był widocznie przytomnością nieznajomych sobie współgości. Pocieszały go jedynie rzucane nań niekiedy spojrzenia Teresy, która wierna przysłowiu, że czego nie kupować tego nie żałować, obdarzała niemi kolejno i pana pisarza, i pana Palibę, i wyrostka.
Takie było towarzystwo zgromadzone w pierwszym pokoju, gdy Frunia zawsze ładna, zawsze trzpiotowata, wpadła gdyby burza z ogromnym drzwi trzaskiem, spodziewając się może samę zastać Boikowskę, niecierpliwa oczyma dając znać, że ma coś pilnego do powiedzenia. Ale jak było ruszyć z oblężonej kanapy i rzucić towarzystwo tak miłe! Zerwał się pan pisarz ucałować rękę pięknej garderobianej, a za jego przykładem poszli pan Paliba i student. Posadzono Frunię na kanapie, rozmowa poszła żywo.
Pisarz przysiadł się gorąco do nowo przybyłej, ciągle powtarzając: — Do kroćset djabłów, jakaż ona ładna! Nu, ładna kiedy ładna!
Paliba widocznie porównywał dwie te próbki płci pięknej; student poważnie ciągnął cygaro, które go nudzić poczynało.
O czem-że mogła być rozmowa, jeśli nie o tych co stali wyżej szczeblem w klasyfikacji społecznej, wyżej moralnie, pieniężnie, znaczeniem. Niestety! nie chrześcijańskie tam uczucie wiodło sądem zgromadzonych, niechęć buchała z nich kłębami, zazdrość, gniew, wszystko tam było, prócz pobłażania i miłości.
Wszystko to wszakże mówiło się w imię braterstwa i chrześcijaństwa, wedle wzorów z Żyda Tułacza i Tajemnic Paryża wziętych. Przecinały tylko to pasmo złośliwe umizgi pisarza, śmiech konwulsyjny emancypowanego studenta, na którym każde drzwi otwarcie robiło jakieś niemiłe wrażenie, (jak gdyby ojciec wchodził z admonicją w ręku) i pocieranie czupryny z wykrzyknikami pana Paliby.
Trzeba albowiem wiedzieć, że zacny ten obywatel wyrażał się sposobem sobie tylko właściwym, oszczędnym, szybkim i pełnym najgłębszych myśli, bo do niego wszelką myśl, jaką się komu podobało, przywiązać było można. Nie mówił on nigdy całemi słowami, chyba w ostateczności; na dnie powszednie i ekspens zwykły miał wykrzyki i zgłoski różne, które mu wystarczały. To mu jeszcze bardziej zwierzęcy nadawało charakter.
Ha! ha! ha! no! no! ba! ba! to! to! sa! fe! oj! ts! pst! csyt! itp. składały jego skarbiec hieroliglificzny. Jeśli go już okoliczności nieprzewidziane zmusiły powiedzieć słów kilka, bąkał je na prędce, ale nie kończył nigdy, uważając za zbyteczne, urywał zwykle dodając tego.
Tego było jakby pieczęcią, którą kładł u spodu wszelkiej swojej mowy, i koniecznym jej finałem.
— O! już to nie ma co mówić, — odezwała się sama pani, — iż panowie żyją bez żadnej wiary, bez żadnej moralności; zepsucie okropne, choć po wierzchu go nie znać!
— O! jaka to prawda! — powtórzyła Frunia, która więcej zwykła była mówić oczyma i śmiechem, niż ustami i słowy.
— Nadzwyczajna prawda! — dodał pisarz ujmując Frunię za ręce.
— Prawda, — echem wybąknął spluwając od cygara student i cofając się, bo w tej chwili drzwi otworzyła Motruna.
— Ha! ha!... tego — zapieczętował pan Paliba. — O! o! tego!
— Przejść całe sąsiedztwo, — kończyła gospodyni — zajrzeć do ich domów, włosy powstają na głowie...
Paliba machinalnie wziął się za farbowaną czuprynę, którą potarł jakby probując czy nie powstała.
— Wszędzie trąd, zgnilizna, egoizm...
— Nadewszystko egoizm, — rzekł pisarz — korca owsa dla koni nie dostać!
Paliba wykrzyknął tylko:
— Ha! ha! tak! tego...
Frunia patrzała na studenta, i dla tego młody pan Sędziszewski nie potwierdził zdania gospodyni; szukał on znaczenia tego wzroku i kombinował w myśli wszystkie sygnifikacje niewielkiej ilości wejrzeń jakie spotkał, chcąc usilnie dojść co mu też mówiła Frunia. Trudno było odgadnąć, bo czułe wejrzenie mówiło tylko: — Cóż to za dryląg! ale to syn pana Sędziszewskiego! gdyby się też ożenił!
Rozmowa toczyła się dalej, a głos z kanapy jak z trójnoga kończył.
— Wszystko to przepowiada nową epokę...
— O jakiej to epoce mowa? — spytał ciekawie pisarz. Paliba żywo mu wytłumaczył!
— Ot... tego, — kiwnął głową i zamilkł.
— Aha! — zamruczał pisarz, chcąc uchodzić za domyślnego.
— Epoka postępu i duch wieku!... — począł nagle student, chcąc zrobić wielkie wrażenie wyrazami, które jak uważał zawsze budziły uwagę i podziwienie, i wzruszały do głębi najwięcej tych, co ich nie rozumieli.
— Właśnieś mi pan te szczytne wyrazy z ust wyjął! — przerwała czule spoglądając pani domu... Student rozpiął jeden guzik, jakby go otrzymane zwycięstwo dusiło i piersi jego gniotło; Frunia spojrzała na niego z podziwieniem, Paliba kiwnął głową, potarł włosy i czując potrzebę zawyrokowania, odezwał się stanowczo:
— Ba! ba!... tego!
W tym rodzaju rozmowa toczyła się niezmiernie długo, ale stenografować jej braknie nam cierpliwości.
Pisarz, pomimo nęcących wdzięków dwóch bóstw, musiał odjechać po pierwszej szklance herbaty, którą na ten raz pił bez wódki, nie chcąc drażnić skrytej swej słabości do tego pociągającego trunku. Student i pan Paliba chcieli jeden drugiego przesiedzieć, i mocno się na swych krzesłach porozpierali, ale pan Sędziszewski wkrótce przypomniał sobie ojca i jego admonicje niekiedy zbyt dobitne, a że go i cygaro w niebezpieczny i kompromitujący sposób nudziło, cofnął się. Paliba z widoczną radością uściskał odjeżdżającego, że nawet powiedział mu na drogę:
— Padam... tego; — poczem przysunął się jeszcze bliżej do pani Boikowskiej, ale ta widząc rosnący niepokój Fruni, zbiła go z tropu zapytaniem:
— Prosiłam pana o pozwolenie mi koni do miasteczka; mąż mój swoich nieustannie potrzebuje; spodziewam się, że mi ich pan nie odmówisz?
Była to jeszcze jedna słaba strona pana Paliby, że konie swe lubił, pielęgnował i cenił nadzwyczajnie; zmięszał się więc bardzo, coś zabełkotał i wymownie rzekłszy: — A!... tak... tego... lecz... — porwał za czapkę, pożegnał się i uciekł. Rozśmiała się gospodyni.
— Widzisz Fruniu, jakiem go prędko odprawiła; czuję, że mi masz coś pilnego do powiedzenia; chwała Bogu pozbyłyśmy tych nieznośnych parafjanów.
— Kupę rzeczy nadzwyczaj ważnych przynoszę ci — szybko poczęła Frunia — tylko słuchaj! nadzwyczaj ważne i osobliwsze nowiny!
— Mów-że, zmiłuj się, prędko!
Frunia żywo chodziła po pokoju trzymając się za głowę i powtarzając: — Najciekawsze rzeczy, najciekawsze...
— Mów-że, proszę cię.
— Nadzwyczaj ważne...
— Zaczynaj Fruniu!
— Wystaw sobie, naprzód cud, że ja to wszystko wiem...
— Ale cóż?
— Podsłuchałam...
— Ale czegoż?
— Czekaj-że niech odetchnę!
— Ginę z niecierpliwości!
— Ratuj jeżeli możesz swego ulubieńca, bo źle koło niego.
— Koło kogo, proszę cię?
— Wszyscy się spiknęli na pana Alfreda... wiesz zapewne, że pan Derewiański był dzisiaj z Bolesławem i to nie darmo. Bolek pannie naszej bardzo do gustu; wiedząc o tem, przyjechał się oświadczyć...
Ekonomowa głową potrzęsła. — E! nic z tego nie będzie.
— I ja wiem, że nic z tego nie będzie, ale posłuchaj tylko jak to było. Jak przyjechali, zaraz pani nasza i panienka wróciwszy z pasieki, z twarzy pokazywały, że się już coś święci. Ale nie było sposobu podsłuchać co i jak; kilka razy podchodziłam do drzwi od sieni, zawsze mi ten Stanisław nieznośny przeszkadzał, a ja się jego gderów tak boję, żem wolała wszystkiego się wyrzec. Po objedzie pani z tym starym wyszła do drugiego pokoju, a Kunegundę zostawili przy młodych. Tu już mnie było wygodnie, bo sobie jak u pana Boga za piecem stałam za drzwiami i słuchałam całej ich rozmowy. Derewiański prosił bardzo za Bolesławem, wychwalał go, ale pani wręcz odpowiedziała...
— No! odpowiedziała! to dobrze!
— Posłuchaj no tylko, nie tak to i dobrze. Nie udało się pani ze wszystkiem; zaręczyła, że panna Justyna nie ma serca dla Bolesława, co fałsz, ja wiem, że fałsz, a Derewiański tak się uczepił, że mu wyrobił pozwolenie bywania.
— No! mniejsza o to!
— Niekoniecznie! oni się z sobą znają i coraz będą lepiej. Ale co najgorsza, to, że na Alfreda, szczuty lis, jak zaczął gadać, wygadywać niestworzone rzeczy...
— A! podły!
— Było tam coś i o twoim mężu i o tobie, ale tego dobrze nie dosłyszałam.
— Co? i o nas? łotr! poczekaj stary! — zawołała Boikowska — odwdzięczym my się tobie i twojemu Bolkowi... Słyszane rzeczy! na niego! na nas! Dla czegoż o nas mówił?
— Powiem ci, że jakoś tego dobrze nie zrozumiałam, bo Derewiański chodził i nos ucierał raz wraz. To wiem, że pan Alfred wiele straci u sędziny, bo takich jej nagadał rzeczy, że pani aż choruje teraz ze wzruszenia.
— Na to mój mąż, żeby to wszystko przerobił, — zawołała ekonomowa — damy temu rady. Dziękuję ci Fruniu za pana Alfreda; on ci to zawdzięczy... Nam potrzeba radzić.
Zamyśliła się jak dyplomata nad kartą Europy, i zwolna dymek puszczając, pół-słówkami się tylko odzywała.
— Fruniu... a pewnaż ty jesteś, że nasza panna kocha się w tym chrząszczu Bolesławie?
— Nie ma wątpliwości; wozi jej książki, które ona nosi przy sobie jak relikwie. Przyjedzie, to się nagadać nie mogą; zresztą widziałam ich we dwoje to dosyć... z oczów im patrzy, że się kochają.
— A pana Alfreda?
— Źle przyjmuje, to widoczna.
— Źle, — uśmiechnęła się Teresa — a! cóż robić! —
Kończyły te słowa, gdy w sieni ktoś zapytał?
— Jest pani? — a potem ciszej: — Sama?
— To on! — rzucając się do drzwi krzyknęła Teresa.
— Kto?
— Alfred!... Ruszaj Fruniu i nikomu nie mów nawet, żeś tu była; musimy się z nim naradzić.
Nie dopuszczając wejść do pokoju przybyłemu, pani Boikowska narzuciła na siebie mantylkę i wybiegła przeciw niemu.
— Nie trzeba, żeby cię tu widzieli, — rzekła mu do ucha — jedź sobie, wyjdę gdzie wiesz i tam się rozmówimy.
— Nie ma pana Boikowskiego? — spytał głośno Alfred.
— Nie ma, pojechał.
To mówiąc wybiegł, siadł na konia i ruszył z dziedzińca.
W kwadrans potem, Teresa wysunęła się pod pozorem przechadzki po za ogrody i poszła ścieżką ku lasowi. Tu u brzegu zarośli czekał na nią przechadzając się Alfred.
— Czegożeś mnie tak odprawiła? — spytał — czy się już męża boisz?
Ruszyła ramionami. — Nie chcę, żebyś bywał widocznie u nas, bo to może popsuć wszystko. Wiele rzeczy mam ci do powiedzenia. Siadaj, słuchaj, nie przerywaj mi i nie trać serca; musimy na swojem postawić.
Tu opowiedziała mu wszystko, co zaszło dnia tego i odmalowała nową przeszkodę, której powodem być musiał obraz przez Derewiańskiego skreślony.
Alfred z zaciętą wargą, z zagryzionym wąsem siedział gniewny, drąc chustkę od nosa.
— Ale to wszystko nic, — zawołała Boikowska — naprzód mój mąż potrafi sędzinę znowu na twoją stronę nakłonić; gdyby się to nie powiodło... ha! to potrzeba śmiało działać!
— Ale jak?
— Ja mam już cały plan w głowie, zdaje mi się, że najlepszy.
— Mów-że!
— Potrzeba pannę wykraść.
— Cóż? chyba gwałtem, kiedy, jak mówisz, i panna przeciwko mnie?
— Gwałtem, nie! byłoby to niebezpieczne... ale są sposoby! — zamyślając się dodała Teresa.
— Naprzykład?
— Chcesz się ożenić koniecznie?
— Muszę! — zawołał Alfred z wybuchem — muszę, jeśli się tu nie ożenię, przepadłem. Rachowałem na to i rachuję... Jakiemi bądź środkami, bylebym się ożenił, o to mi tylko idzie.
— Chodźmyż powoli, ja zbiorę myśli i powiem ci wszystko — szepnęła Boikowska — boję się podsłuchania. Usłuży nam to, co miało szkodzić; właśnie najlepiej, że się panna kocha w Bolku.
— Ale to fałsz!
— Owszem, chcę, żeby tak było i tak jest.
— Cóż z tego dla mnie możesz wywinąć?
— Wszystko...
— Nie pojmuję wcale!
— Na to potrzeba mojej głowy — uśmiechając się zwycięsko odezwała z wyższością Teresa; — mogę powiedzieć, że mnie w tem nikt nie przepisze. Uważaj tylko dobrze: Bolesław jest nieśmiały i po staroświecku rozkochany; wiem pewnie, że do siebie nie śmieli jeszcze i karteczki napisać. Potrzeba udać list jeden, drugi, trzeci od Bolesława niby pisany. Frunia odda i dopilnuje, żeby go nie pokazała. Gdyby się to nawet stało, a panna odkryła przed matką, tem lepiej, jemu dom zamkną a rzecz uduszą. Ale wedle wszelkiego podobieństwa, tak być nie może; ona odbierze, za drugim listem odpisze. W tych listach potrzeba ją namawiać na ucieczkę z domu, na wykradzenie się. Będzie walczyć, będzie się bać Justysia, bo to wielka trusia, ale go kocha, a matka nie pozwala, pewnie da się namówić. To już Frunia dopomoże; ona będzie naszą prawą ręką. Skończy się na tem, że wykradnie się dla Bolesława, a ty ją pochwycisz i uwieziesz. Potem matka przebaczy, wykradzenie muszą ślubem zamalować i koniec... A cóż? nie dobrze?
Alfred się wzdrygnął.
— Ale to ohydna zdrada! — zawołał.
— Zdrada! — uśmiechnęła się ekonomowa — może i zdrada, ale kiedy pokazuje się, że siedm grzechów głównych, jak ten nieporównany Sue dowodzi, są tylko siedmią zpotwarzonemi cnotami, na których się ludzie nie poznali, zdrada także może być cnotą, przynajmniej czasem.
— Ale Justyna?
— Popłacze, przywyknie, z losem się zgodzi i oszukiwać cię będzie!
— Ale świat i ludzie?
— Któż tam będzie wiedział jak się to zrobiło!
Alfred stanął zamyślony.
— Nie, — rzekł — to szkaradnie! ty sobie żartujesz ze mnie.
Na twarzy Teresy szatański błysnął uśmiech; oczy jej zaiskrzyły się jak u dzikiego zwierzęcia, a rumieniec wstydu na chwilę nie oblał jej twarzy, z której życie niepoczciwe starło wszelki srom i uczucie.
— Szkaradnie! — powtórzyła — nie! zachwycające! powinieneś uwielbiać mój geniusz, który ci potrafił z niepowodzenia upleść pomyślność, a zamiast podziwu i podzięki, ty się wzdrygasz! Z ciebie nigdy nic nie będzie, tyś dzieciuch!
— Dzieciuchem nie jestem! — odezwał się obrażony Alfred — ale miara i granica we wszystkiem... to przechodzi...
— To cię żeni.
— Ale w jaki sposób?
— Pewnie i nie chybnie, jeśli się na sposoby oglądać będziesz, nic nigdy nie zrobisz. No? jakże?
— O! to potrzebuje namysłu.
Ruszyła ramionami kobieta.
— Zatem dobranoc ci, myśl i rób sobie co chcesz.
— Czekaj Tereso, czekaj, pomówmy; w twoim dziwnym planie są rzeczy nie do spełnienia.
— Cóż przecie? — niecierpliwie zawołała kobieta.
— Ona listom nie uwierzy, nie może się dać namówić na wykradzenie.
— Niech tylko myśl ta rzuconą będzie; w ostatku Frunia potrafi ją tak naprowadzić gdzie, że ci wpadnie w ręce... Powiemy jej, że matka przebaczyć musi, że to jest jedyny sposób... o to się nie troszcz.
— A jeśli się nie uda?
— Nie może się nie udać!
— Jeśli odkryją, złapią?
— Co poczniesz jeśli się nie ożenisz? — spytała pani.
— Podaję się do służby na Kaukazie.
— No! gdyby się nie udało, masz zawsze czas na Kaukaz uciekać, a inaczej się nie uda, tylko tak jak radzę. Myśl i decyduj się, bo zaczynać potrzeba.
— Dla czego sądzisz, że sędzina tak na mnie dotąd łaskawa, nie przyjęłaby, gdybym się oświadczył?
— Dla tego, że ci tu już stołka podstawili.
— Twój mąż ma na to poradzić.
— Pani uparta i bojaźliwa, jeśli się raz przelękła, nie łatwo ją teraz przekonać. Przytem Stanisław ciągle przy niej, a on ciebie nie lubi.
Alfred westchnął; była chwila, w której błoto i brudy ujrzawszy dokoła siebie, ze wstrętem wyrwać się z nich zapragnął; Teresa jak szatan wstrzymała go szyderstwem.
— Cha! cha! — rzekła — widzę, żeś daleko większy tchórz niżelim myślała i w dodatku pełen przesądów... radź-że sobie sam.
— Słuchaj Tereso — po namyśle rzekł Alfred — tak będzie: sprobuję się oświadczyć, jeśli mnie odepchną... a... to przyjmuję twój projekt; co będzie to będzie, nie mam nic do stracenia!
— Pozwalam na to, ale i oświadczeniem nie zwlekaj.
— Pozajutro przyjadę.
Noc już była zapadła wśród rozmowy, i opatrzywszy się, że ją zbyt długo przeciągnęli, oboje żywo się rozeszli, ekonomowa na folwark, on do domu zamyślony spiesząc.
Niespodziany powrót męża, który uprzedził Teresę, zniecierpliwił ją na krótko. Boikowski czekał na nią w ganku, widocznie zły, bo łajał i bił na wszystkie strony. Zobaczywszy żonę, wstał i podbiegł ku niej.
— Gdzieżeś była?
— Gdzie?... chodziłam na przechadzkę!
— Po nocy?
— A jeśli mi się podoba, cóż masz przeciwko temu?
— Moja pani... to mnie się nie podoba... jestem przecie mąż.
— I cóż dalej? — zimno i dumnie spytała.
— To nieprzyzwoicie!
— Dajże mi pokój! — z gniewem wybuchnęła żona — miałabym dla twojej fantazji siedzieć jak zaklęta i wędzić się w izbie... Ile razy zechcę, pójdę choćby o północy...
— To weź-że z sobą kogo.
— Na co? żeby się za mną ogon włóczył! Ja chcę być samą!
— Ale oczy ludzkie?
— Nie dbam ani o oczy, ani o języki ludzi.
Pan Boikowski mówił coraz mniej śmiało i z rozgniewanego tonu przeszedł w smutny: ona coraz się bardziej zaperzać zaczynała.
Pobiegła nareszcie do izby, wołając na Motrunę, żeby jej fajkę podała, i położyła się zadąsana na kanapie.
— Patrzcie, — mówiła — myśli mną kierować jak mu się podoba! myśli mi zabronić chodzić gdzie i jak chcę! O! nic z tego nie będzie.
Boikowski milczał.
— Ale tu był pan Alfred, a pani... wyszła zaraz po nim.
— Zaraz po nim i do niego, jeśli chcesz wiedzieć... tak, do niego; byliśmy razem pod laskiem...
— A! to tak! — rzucił się gniewnie mąż. — Tak! pani się nawet nie kryjesz?
— Nie kryję się, patrzcie! Ja temu próżniakowi robię interesa, a on mi się wywdzięcza wyrzutami.
— Interesa! możnaby je robić inaczej! nie w lesie po nocy!
Teresa zamilkła, wzięła podaną fajkę i kazała przynieść świecę.
On chodził i mruczał; trwało to może ćwierć godziny; wreszcie zbliżył się, stanął i rzekł:
— No, wytłumacz-że mi się.
— Nie mam ci się z czego tłumaczyć; robię i robić będę co chcę...
— Ale cóż to była za ważna narada?
— Nie wart jesteś, ciasna głowo, żebym i o tem mówiła.
— Tereniu kochana! — odezwał się prosząc ekonom.
— Jest!... już moja Tereniu!... A! idź sobie precz Michale; nie wart jesteś takiej żony jak ja...
Rozmową cichą, potem szeptami skończyło się wszystko dosyć późno, i małżeństwo rozeszło się w najlepszej zgodzie i harmonji.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.