Stary sługa (Kraszewski, 1872)/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Stary sługa
Rozdział V. W Otrębach
Wydawca Rogosz, Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.
W Otrębach.

Zdaje się, że dom młodego nieżonatego człowieka zaraz z daleka poznać można; przynajmniej w Otrębach na chwilę nie wątpił przejeżdżający, że budynek który się dworem nazywał, zamieszkany być musiał przez młodego szaławiłę.
Mijam to, że dziedziniec pełen był psów i koni, bryczek powyprzęganych, kuso ubranych a wąsatych masztalerzy i kozaków, którzy się wśród niego poufale zabawiali; sama budowa zdradzała charakter posiadacza. Widać było, że dawniej nie zamieszkiwał tu dziedzic, boby choć drzewinę posadził, choć ogródek założył, ocienił się, okopał i pozamykał. Stary folwarczek stał wśród gołego pola, w towarzystwie wylepionej kuchenki i porządniejszej nieco stajni, ukośnie do drogi, ni przypiął ni przyłatał, z rozczochranym jak nieuczesana czupryna i nastrzępionym słomianym dachem, z trzema kominami, z których każdy innego był kalibru, z ganeczkiem świeżo przylepionym do niego, z miną roztrzepaną, jakby się wcale nie troszczył co o nim ludzie powiedzą.
Do starej chatki przyłatano na prędce widać, z jednej strony dwa pokoiki, z drugiej jeden, z oknami na weneckie zakrawającemi, ale widocznie krzywemi od urodzenia. Ściany już były połatane, ale nie wytynkowane jeszcze. Obok leżały kupy cegły porozbijanej, trochę nadgniłego i zczerniałego drzewa, stos gliny i gromadka piasku, okazujące, że fabryki nie miano jeszcze za skończoną.
Na dziedzińcu toż samo co w domu, wiele rzeczy pozaczynanych nieporządnie, popsutych nim skończonych, nigdzie ładu za trzy grosze. Była ochota ozdobniejszego oparkanienia z białej brzeziny, ale w zimie, dla niedostatku podpałki, użyto części suchych płotów na kuchnię. Był zamiar zrobienia trawnika w środku podwórza, ale również nie doszedł do skutku, bo gorące pomyje i kupki śmiecia, zieloność chudą i proszoną plamiły. Posadzono klombiki tu i owdzie, ale drzewka nie w porze wkopane poschły, a resztę na biczyska i kije połamano, tak, że tylko pieńki pozostawały. W jednym rogu podwórza stał kawałek muru, porzucony i do naprawy pieców nadebrany, a w drugim zrąb niski nowego dworu, obrócony na drwalnię.
Wejdźmy teraz do środka, i tu nie lepiej! W sieniach pełno myśliwskich i końskich przyborów: siodeł, wojłoków, harapów, smyczy, trąbek, na kółkach, na ławach, na ścianach i ziemi; płaszcze i burki kupami walą się z krzeseł, na których je umieszczono; wrzawa z bawialnych pokojów dochodzi aż tutaj.
Pierwsza, dość duża izba, dokoła ostawiona sofami, na których jeszcze nie zebrane o południu widać pościele gościnne, z dwoma oknami, około których pozawieszane firanki zbrukane, służyły widać często zamiast serwet i chustek do nosa, pełna dymu, pełna gwaru i ludu.
Sama w niej młodzież, z brodami i bez bród, z wąsami i bez wąsów; nasza to młodzież hulacka, krzykliwa, zamaszysta, co ledwie skończywszy szkoły bierze za karty i kieliszek, znajdując w nich ostateczny cel człowieka. Chłopcy na oko przystojne, tęgie, żwawe; coż kiedy na nieszczęście, jak nie o koniu, nie o djable i nie o dziewczynie mowa, gęby nie umieją otworzyć. Najwięksi literaci czytają Bragellona przez Dumasa, w Warszawie przekabaconego na język nie-polski, Żyda Tułacza jak pani Boikowska, Tajemnice Paryża i Pamiętnik Nieukowo-literacki pana Podbereskiego, który już znajdują za głęboko uczonym! O simplicilas! Co im tam do tego, że na świecie teraz wiele od ludzi wymagają, żeby się godnie ludźmi nazwać mogli; że utrzymują jakoby było potrzeba nauki, pracy, ładu, przyzwoitości w życiu; że moralna poprawa, dla nas zwłaszcza, jest warunkiem bytu; oni tak nudnych prawd znać nie chcą. Ale też spojrzyjcie jak weseli! Dwóch wyzwało się kto więcej prostej wódki wypije, i szklanicami leją w siebie do upadłego; dwaj drudzy poszli w zakład kto kogo powali; inni zabierają się już dzikie konie ujeżdżać, a reszta nie tracąc czasu, do djabełka zasiada. Kilku poważniejszych wyłączyło się do preferansa, a w tych liczbie gospodarz.
Szumnie, krzykliwie, hałaśnie, wesoło tutaj; my przejdźmy dalej po cichu.
Drugi pokój już coś zarywa na salonik; firanki przez wpół jedwabne, we drzwiach portjery, posadzka była przed rokiem raz zawoskowana, ale błoto ją na wpół okrywa; kanapa i meble od Testorego, choć dziwnie jakoś poobłamywane; na serwantce cacka, a na ścianach zwierciadła i kilka czarnych bardzo obrazów w złotych ramach.
Ale wśród tego wszystkiego, kurzu, śmiecia, brudu, gałganów więcej jeszcze niż elegancji. Charty leżą na kanapie, na fortepianie futro, na stoliku kalosze, a portjery ktoś żartobliwy pozwiązywał w kształt kozackich szarawarów. Z tego salonu wprost sypialnia pana: i tu była ochotka upięknienia, ale się skończyło jak wszędzie indziej na samej intencji.
Łóżko przepyszne, dywan nad niem perski, broń liczna i ładnie w rodzaj panoplij związana; cybuchy, fajki, tualeta wykwintna, ale popiołu cygarowego pełno wszędzie, woda rozlana w pośrodku, tytoń rozsypany na łóżku, pieniędzy garść w szufladzie otwartej, głowa cukru rozpłatana na lavabo, funt herbaty w kącie na przymurku; a Jagoda gospodarny cygara kradnie, obładowuje niemi kieszenie i poglądając ku drzwiom, zabiera się nawet do pieniędzy.
Po cóż mamy iść dalej? tak wszędzie.
W kredensie kozacy w elbika się zarzynają, opalając pańskie cybuchy i fajki; w stajni sztos i drużbart z gorzałką, na folwarku piją miód i grają faraona. W kuchni psy poczęły sztukę mięsa, a kucharz spity zasnął, głowę położywszy wygodnie na świeżo przywiezionych flakach.
Niechby sobie zresztą dostatek i ostatek licho brało i topniały resztki majątku; ale spojrzeć na tych młodzieńców, na ich siły źle użyte, na zabite w zarodku zdolności, na zmarnowane talenta, na czas tak marnie stracony, ciężko nie westchnąć, trudno nie zapłakać! Podsłuchajmy ich rozmowy: trwa ona już trzy dni i trzy nocy... a tak dziwnie czcza, jednostajna i bezmyślna!
Całe sąsiedztwo przesiano już przez języki złośliwie; jeden drugiego zachęca do złego, ośmiela do rozpusty; szydzą ze skromniejszych, w śmiech obracają poczciwych; zgnilizna ich wylewa się słowy bezwstydnemi jak piekło. Znużeni, usypiają na chwilę i budzą się z nową siłą do wczorajszego życia, ani poczuwszy potrzeby zastanowienia się nad sobą, nad zużyciem i spodleniem swojem. Kalanka przewodniczy tej ciżbie hulackiej, która poklaskuje każdemu jego słowu, bierze za wzór każdą jego czynność i stara się choć zdala zbliżyć do tak wysokiej, idealnej doskonałości. Bo też on wyższy zepsuciem nad innych, rozwiązły z rozpustnymi, poważny ze starcami, grzeczny i nadskakujący przy kobietach, w potrzebie trochę literat, wyrokujący o poezji i dziełach sztuki z ostrożnością zręczną, żeby się nie wygadać do dna i nie wydać z pochwytanemi wiadomostkami i zdaniami bez ładu i porządku; z szachrajami koniarz, z gospodarzami niby hreczkosiej, słowem codzień inny, codzień nowy, nieodgadniony Proteusz, wzbudza w swym dworze uwielbienie i podziw niezmierny. Lecz zbliżmy się do niego i odsłońmy trochę przeszłości.
Alfred Kalanka, syn rodziców majętnych, których nieład zniszczył, a ubóstwo przedwcześnie do grobu wpędziło, pozostał z dzieciństwa sierotą pod opieką stryja. Stryj ten, o którym już była wzmianka, był to drugi Harpagon, bezwstydny i najpocieszniejszy w świecie skąpiec, którego tyle obchodził synowiec, co pastuszki trzodę dworską pasące. W początku, gdy się do niego urzędownie odezwano o opiekę nad małoletnim, chciał się jej wyrzec zupełnie, bojąc się, by go co nie kosztowała; ale gdy się okazało, że Alfred miał resztki majątku, z których skorzystać było można, namyśliwszy się wziął pod swe skrzydła synowca i wioskę.
Eustachy Kalanka stryj, niegdyś dzierżawca wielkich dóbr na Ukranie, w których ogromny zrobił majątek środkami niewiadomemi i różnie tłumaczonemi, ale najpewniej niesłychanem i obrzydliwem skąpstwem, był człowiekiem monomanem, z jedną tylko myślą chodzącym po świecie. Wszystko a wszystko redukowało się dla niego do robienia pieniędzy, na co, komu? to zrozumieć było trudno, gdyż nie był żonaty i żenić się nie myślał. Najbrudniejsze skąpstwo nic go nie kosztowało, nie zawstydzało go wcale. Jeździł sam do miasteczka przedawać warzywo i drób; żył o chlebie i serze; w niedzielę kazał ucinać uszy i ozory świniom swej trzody na juszkę, która dla niego była zbytkowym przysmakiem; nic nigdy nie kupował, na nic nie tracił, grosz zbierał a zbierał; co roku prawie nabywał majątek w ziemi, co roku coś do Banku składał; a że majątek do pewnego stopnia pomnożony wzrasta potem olbrzymio, już go na miliony liczono. Zrazu, zagarnąwszy części wioski w Otrębach i w Zielonce, pozostałe po rodzicach Alfreda, myślał sierotę wykierować na gorzelnianego pisarza; ale mu się to nie powiodło. Alfredek buntował się, uciekał; opuszczenie sieroty wzbudziło uwagę, ludzie zwrócili oczy, sąd się wmięszał, poczęto krzyczeć, odebrano pod jakimś pozorem Otręby od opiekuna i chłopca do szkół oddano. Opieka zawsze niby liczyła się przy stryju, ale ograniczała się na tem, że w Zielonce gospodarował i procenta chowając do kieszeni, doskonałe w opiece składał regestra. Alfredek tymczasem jako tako skończył szkoły, wiele się rzeczy nie nauczył, bardzo wiele domyślił, do reszty nie miał ochoty. W szesnastym roku fajkę palił okrutnie, wódkę mógł pić szklanką, w karty grał doskonale, słowem był już skończonym młodzieńcem. Do emancypacji zupełnej brakło mu tylko majątku do rąk; kilka lat przewałęsał się po świecie, a gdy długo oczekiwana chwila pełnoletności nadeszła, rozpoczął proces ze stryjem, odebrał mu Zielonkę i życie już niezależne, wesołe, na stopie hulackiej, to jest bez jutra i rachunku, pędzić zaczął.
Karty wprowadziły go do tak zwanych niewiem za co lepszych towarzystw; była bowiem chwila na Wołyniu, gdy wszystkich kto się nawinął z workiem i poniterką, przyjmowano do zielonego stolika. Kalanka, obdarzony sprytem niepospolitym, nabrał powierzchownej ogłady, formy, otarł się, uzuchwalił i wyszedł na przyzwoitego w salonie człowieka. Pod spodem jednak tej politury zewnętrznej zostały wszystkie stare nałogi, wszystkie namiętności pierwszego niczem niehamowanego i zwierzęcego życia. Zielonka, połowa pięknej wioski wołyńskiej, poszła z korkami szampańskiego wina i taljami kart podartych w cudze ręce; poszły odłużone Otręby i dalekie, niepewne na stryju nadzieje. Alfred życzył mu gwałtownej i lekkiej śmierci bez testamentu; bo gdyby stary miał czas rozmyśleć się i rozpisać, wiedział, że mu nic nie zostawi. Sposób życia i bojaźń zgonu, niedająca myśleć o rozporządzeniu, robiły niejaką nadzieję synowcowi.
W takim stanie rzeczy wszyscy znajdowali, że panu Alfredowi pora się było ożenić; ale że jego sposób prowadzenia się, majątek i charakter aż nadto powszechnie były znane, gdzie się tylko posunął, dawano mu jak najprędzej odkosza. Z tych to niepowodzeń wyrósł projekt swatania się do panny Justyny, podany przez kogoś nawiasem, schwycony chciwie gdy ją zobaczył, a do skutku doprowadzić się mogący, bo rachowano nie bez powodu na brak charakteru matki, na przyzwoite formy młodzieńca, którego nic nie kosztowało pochlebstwo, na odosobnienie pani Żackiej i jej niewiadomość tego co ją otaczało; w dodatku zaś przez Boikowskich, którzy dawniej ekonomowali w Zielonce, Alfred miał wstęp niejaki i rekomendację do Zaborza. Teresa była dawną jego przyjaciółką; ona władała mężem, mąż miał przewagę nad panią Żacką, Alfred był śmiały, zręczny, w potrzebie zuchwały; rachowano więc, że to się udać musi.
Właśnie w pierwszym pokoju zgromadzone towarzystwo prześladowało gospodarza z powodu wczorajszej jego w Zaborzu bytności.
— A! — mówił jeden, — darmo się już przynajmniej przed nami nie zapieraj, starasz się o Justysię, to jawna i oczewista. Jeśli się przyznasz, to ci szkodzić nie będziemy; rozgłosim, że się żenisz, i nikt się do niej nie posunie.
— Jakto znać na Michasiu młodość i brak doświadczenia, — odparł szydersko gospodarz; — zdaje mu się, że jak skoro powiedzą o pannie, iż za mąż wychodzi, już nikt i nie spróbuje odbijanego, a to właśnie na świecie przeciwnie; byleby jeden wybrał, roje przylecą.
— No, toś się i przyznał! — przerwał drugi, — choć niedobitnie, ale dla nas dostatecznie. Wybrałeś! Vivat wybrana! Widziałem twoją narzeczonę w kościele; niczego dziewczyna, oczko śliczne, kibić piękna i gibka, szyjka łabędzia, a skromniutka!...
— Wierz kiedyś głupi tej skromności, — zaśmiał się trzeci; — ta skromność już się kocha najpotężniej!
— W panu Alfredzie!
— O ba! tobym o tem i nie mówił!
— No! a w kimże?
— Zgadujcie jeśliście mądrzy.
— W pisarzu prowentowym?
— Wyżej mości panowie.
— W ekonomie?
— Żonaty.
— Nic przecie nie szkodzi.
— Wyżej mości panowie.
— W kuratorze magazynowym?
— Wyżej jeszcze.
— W pomocniku?
— O! poszliście złą drogą, nie zgadniecie już widzę.
— No, to powiedz po prostu.
— W poecie!
Wszyscy się mocno śmiać zaczęli, prócz Alfreda, który wąsa musnął z niechęcią widoczną.
— Dałbyś pokój tym żartom, — rzekł serjo bardzo; — Bóg wie co pleciesz, a ludzie pomyślą żeś tego z palca nie wyssał.
— Bom i nie wyssał, tak jest!
— W jakim-że poecie?
— A! przecież jednego tylko mamy na cały powiat, w Bolku.
Wszyscy spojrzeli na Alfreda, który wargi zagryzł i począł udawać, że gra z wielką uwagą.
— Dość tych żartów! — szepnął sucho, — proszę cię, dosyć tych żartów.
— Ale to nie żarty.
— Żarty! — dobitnie rzekł Alfred.
— A! jeśli koniecznie chcesz, niech-że będą żarty! — odparł ze śmiechem pierwszy. — Basta!
Wszyscy umilkli, kilka ukośnych spojrzeń padło na Alfreda; on grał zajadle i wściekle przegrywał.
— Muszą to być żarty — przerwał ktoś — bo pan Alfred nieszczęśliwie gra, a... — Gospodarz nie odezwał się, zaczynał świstać, co u niego było oznaką najgorszego humoru.
— Panna jak panna — począł znowu ktoś, żeby rozmowa nie upadła — ale wioska pyszna... Będzie czem zahulać, nieprawda Fredku?
— Myślisz? — spytał gospodarz zimno.
— Alboż nie?
— Wiesz przysłowie: że kto się ożeni, ten się odmieni.
— O! to się już lepiej nie żeń. Żalby nam ciebie było.
— Do nóg upadam!
— Ale któż jest ten Bolek poeta? — odezwał się z kąta gość z Wołynia na Polesie przybyły — ciekawym poleskiego poety; opowiedźcież mi jego biografję jeśli łaska.
— Pan Marjan ma głos, jako najbliższy sąsiad i wymowny... a przynajmniej jako obowiązany do wymowy, bo dwa lata dependował przy adwokacie J...
— Przyjmuję wyzwanie i poczynam biografję: Pan Bolesław jest to młodzian...
— O ba! już młodzian od razu, kiedy ma być biografja, niechże się poczyna od początku; przyjdziemy później do młodziana...
— Chcecie żebym zaczął od Adama i Ewy, czy pozwolicie od potopu?
— Od średnich wieków — rzekł gospodarz.
— Od kolebki poety?...
— A zatem silentium.
— Cicho! cicho! pan Marjan ma głos.
— Lat temu kilkadziesiąt, żyli w Polesiu na wybrzeżu Wołynia..
— Osobliwsza rzecz, że w Polesiu każda wioska chwali się, że jest wybrzeżem Wołynia.
— Proszę nie przerywać.
— Żyli, powiadam, państwo Wilczkowie.
— Jakto? poeta zowie się Wilczek?
— Czegóż się dziwujesz? wilcy i poeci zarówno lubią lasy.
— Prawda, idźmy dalej.
— Ci tedy państwo Wilczkowie, szlachta, jak dowodzi herbarz, którego mam tylko tom czwarty, bez początku i końca, mieli mająteczek, cząstkę... Pobrali się z afektu, kochali się bardzo, i pan Bóg dał im syna. Chudo było koło nich, chędogo, ale ubogo; wlokło się to jednak dopóki Wilczek był w domu.
— A cóż się z Wilczkiem stało?
— Nie wiem dokładnie co; dość, że wdowa została sama z synkiem i cała się poświęciła wychowaniu jedynaka.
— Cóż to za stworzenie?
— Wypieszczony jedynak, któremu książki głowę zawróciły; w szkołach stronił od wszystkich, czytał i pracował, towarzystwa nie lubił... taki sam i teraz. Trzyma dzierżawę małą, bo im część ich odebrano; niby to gospodaruje, ale mi się wszystko zdaje, że więcej tam musi być gryzmolenia niż czego innego, bo z poczty raz wraz książki odbiera, na pocztę posyła, i nie zobaczysz go bez papieru za nadrą. Od nas stroni jak od ognia; po jarmarkach go nie zobaczyć, w kościele jak kobiecina modli się złożywszy łapki, słowem, coś osobliwszego... nie nasz...
— Więc jeśli go tak malujecie, a on myśli Alfredowi przeszkadzać, cóż to trudnego takiego jegomości przydybać gdzie i dać mu nauczkę. Pójdzie panicz, ani się obejrzy.
— Zdaje mi się — obojętnie przerwał Alfred — że to wszystko marne słowa i gawędy. Wiem, że bywa w Zaborzu, ale od tego do przeszkodzenia mi jeszcze daleko! Dziękuję za życzliwe rady, ale ja moje interesa sam robić zwykłem.
Znowu wszyscy umilkli; jeden zaśpiewał kozaka, reszta chórem ogromnym mu towarzyszyła.
W tem Jagoda przyszedł do pana i coś mu szepnął na ucho; Alfred oddał karty bliższemu, żeby go zastąpił, a sam szybko wyszedł do sypialnego pokoju. Tu już zastał Boikowskiego, którego rękę uścisnąwszy serdecznie, podał mu krzesło i zadzwonił. Wszedł Jagoda.
— Herbaty i fajek! — zawołał gospodarz.
— Zaraz bat’ku.
— Jak-że mi się masz, kochany panie Michale?
— Bardzo panu dziękuję, zdrów jestem; był pan wczoraj w Zaborzu?
— A jakże! albożeś nie z domu?
— Nie, wstąpiłem jadąc z miasteczka; dopiero powracam.
— Byłem i zajeżdżałem do ciebie, nie zastawszy przyczekiwałem nawet trochę na twój powrót... układaliśmy projekta z żoną twoją.
Boikowski się zasępił i potarł czuprynę; postrzegł to Alfred i poprawiając sprawę, dodał:
— Otręby na lat trzy wasze, i Zaborzem do tego zajmować się będziecie, byleby się rzeczy udały.
— O! niech pan będzie spokojny — odparł udobruchany Boikowski — udać się nam musi... na to mam głowę nie dla proporcji. Tylko już pan będzie łaskaw zda się na mnie i posłucha co ja powiem... Właśnie po części dla tego interesu tu wstąpiłem.
— Dowiedziałeś się czego?
— Trochę.
— Tyczącego się nas?
— Niech-no pan posłucha trochę... Pan Bolesław Wilczek myśli się oświadczać naszej pani do panny Justyny... sprowadza tam jakiegoś sąsiada dla większej powagi, podobno Derewiańskiego... Ja mu tam już jak mogłem buty szyłem i wiem, że pani nie przyjmie, bodajby dziesięciu Derewiańskich go prowadziło; ale potrzeba i panu się może z oświadczeniem pospieszyć.
Alfred zmięszał się bardzo.
— Nie czekając, nie zwlekając, wziąć... kogoby naprzykład?
— Potrzeba się namyśleć — odparł Alfred zakłopotany.
W istocie, rzecz namysłu wymagała, bo Alfred nie miał nikogo poważniejszego, coby za nim chciał przemówić; zagryzł palce jak zwykł był, gdy nad czem niepomyślnem dumał i milczał. Boikowski kończył:
— Ot, tak panie, wziąć kogo, pojechać i oświadczyć się co najrychlej; ja już panią potroszę do tego przygotuję, potem jeszcze poddmucham, i jak raz słowo dadzą... rzecz skończona. Ale, żeśmy wszyscy śmiertelni — bąknął Boikowski trochę spuszczając oczy i osłaniając się dymem fajki — możeby te nasze umowy zdawało się panu spisać.
Alfred spojrzał, uśmiechnął się...
— Dobrze, — rzekł — tylko pomiarkuj pan sam jak to obrócić, żeby się napisać dało? Dać ci kontrakt trzyletni na Otręby i na ekonomję w Zaborzu, a nuż się nie udadzą rzeczy, a myśmy wszyscy, jak to wybornie powiedziałeś, śmiertelni...
— No... to napisać tak jakoś warunkowo...
— Widzę, że mi nie wierzysz... mniejsza o to.
— Ale jak Boga kocham, proszę pana, pan mnie nie rozumie.
— Warunkowo! — przerwał Alfred — jeśli napiszę za co ci to daję, gdzież i komu taki dokument będziesz mógł pokazać?
Boikowski w głowę się poskrobał.
— To sęk! — rzekł cicho.
— Żaden to sęk — odparł Alfred — przyjadę do was, naradzimy się z twoją żoną.
— Z moją żoną! — frasobliwie i niechętnie szepnął ekonom.
— Tak, z twoją żoną, która ma dobrą i do interesów głowę... Jakoś to zrobić musimy, żeby był wilk syty i koza cała.
— Możebyśmy mogli i sami?
— No, to powiedz-że mi jak?
Boikowski się zaciął.
— To ja naradzę się już z nią, i do pana dobrodzieja przyjadę.
Gospodarz ukrył lekki pół-uśmiech, odwracając się pod jakimś pozorem do stolika.
— Bardzo dobrze, panie Michale, bardzo dobrze!... jak zechcesz.
— A pan tymczasem niech sobie kogo wyszuka do oświadczenia, na swata, bo tak chcą zwyczaje.
— Dobrze, pomyślę nad tem.
— A teraz pożegnam, bo tam w Zaborzu wszystko bezemnie musi być do góry nogami, i pani pewnie już do mnie z dziesięć razy przysyłała.
— Wypij-że herbatę...
— Dziękuję panu, chwili nie mam do stracenia; wszystko tam na mojej głowie; boję się jakiego figla pana Stanisława, potrzeba spieszyć.
Wyprowadził go aż do bryczki pan Alfred, pożegnali się i tłuste mierzynki Boikowskiego pełnym kłusem pobiegły drogą do Zaborza.
W istocie pani Żacka, jak się nie źle domyślał Boikowski, kilka razy już przysyłała po ekonoma; biednej kobiecie był on co chwila potrzebny, umiał jej to wmówić, i jak wszystkim śmiałym, bezczelnym a wyszczekanym, doskonale mu się udało przekonać ją, że bez niego stąpić nie potrafi. Dziwimy się nieraz na świecie, widząc świeżemi oczyma fenomena podobne: nałogowe przywiązanie ludzi poczciwych do największych łotrów i zaślepienie ich na wady ulubieńców; ale do tego przychodzi się nieznacznie i stopniowo; ci, którym się to trafia, nie wiedzą sami, jak i kiedy się wplątali; śmiejemy się z nich dobrodusznie z boku, ale każdy z nas prawie ulega podobnej słabości.
To pewna, że pani Żacka nie mogła się obejść bez tego nieszczęsnego Boikowskiego, nad czem biedny Stanisław utyskiwał nadzwyczajnie, ale rzeczy doszły już były do tego stopnia, że iść przeciwko nim przebojem niepodobna. Stary sługa pierwszy to poczuł; postanowił wyrugować Boikowskiego, ale nie prędzej zamierzał sobie wziąć się do tego, pókiby nie miał w rękach niezbitych dowodów fałszu i szalbierstwa.
O te nie było tak łatwo; Boikowski był zręczny, pani Żacka przez zbytnią słabość i obawę zakłócenia spokoju, który wyżej wszystkiego ceniła, brała za dobre jakiekolwiek ze strony jego uniewinnienie. Dla tego Stanisław ani probował już mówić o owem życie, choć doskonale wiedział, że były sterty oprócz magazynowych, które zaszachrować chciano... odłożył to do rozprawy ostatecznej w dzień sądu, na który się powolnie za wąs targając, gotował.
Przyjechawszy Boikowski zaledwie zsiadł z bryczki i z żoną się przywitał, wypytawszy ludzi co robi pani i czy jest sama, dowiedziawszy się, że Justysia ze Stanisławem poszła na przechadzkę wieczorną, pospieszył do dworu. Zastał panią w jej pokoju na kanapie, z różańcem w ręku, słabą i tęskną, jak zawsze.
— A cóż, mój panie Michale, udało ci się tam w miasteczku?
— Wszystko jaśnie pani zrobiło się jak należy; może jaśnie pani być zupełnie spokojna.
— Egzekucji nie będzie?
— Wyrobiłem to, choć nie bez kosztu, że jej nie postawią.
— A! jakże ci wdzięczną jestem!
— Dałem sto kilkadziesiąt złotych!
— Mniejsza o to, mój Boikowski, ale zkądże je wziąłeś?
— Założyłem swojemi.
— To ci będę winna...
— Nic to, jaśnie pani.
— Cóżeś słyszał w miasteczku?
— Żadnych nowin tak dalece; jednę tylko może coby panią obejść mogła, ale o tem wolę i nie mówić.
— Przestraszasz mnie, mój Boikowski; proszę cię cóż to jest? mów, zaklinam na wszystko.
— Wiedząc, że to jaśnie pani może być nieprzyjemnem, chciałem utaić, ale kiedy jaśnie pani rozkazuje...
— Każę, każę mój Boikowski; mów co to jest?
— Choć to mała rzecz, ale myślę, że jaśnie pani nie będzie temu rada.
— Ale cóż to? nie męcz mnie, proszę.
— Już to pani uważać musiała, że nie bez przyczyny jeździ tu pan Wilczek.
— A! istotnie! istotnie, prawdę powiedziawszy, dosyć mnie to martwi.
— Jakże to nie ma martwić; nikt lepiej nad jaśnie panią nie zna się na ludziach, co ja nieraz podziwiam; byle człowiek usta otworzył, już pani wie zdaje się co on myśli i co wart.
— Mój kochany Boikowski, może i nadto wielkie masz o mnie wyobrażenie, ale mnie istotnie doświadczenie nauczyło trochę poznawać serce ludzkie.
— Pan Bolesław, słyszę, ma się już w tych dniach formalnie oświadczyć.
— Otoż jest; ja to już przeczuwałam od dawna. Co tu począć! co tu począć!
— A cóż, proszę pani, to nie ma co i myśleć... odmówić i puścić z kwitkiem; powiem szczerze, to wcale nie jest mąż dla naszej panny. Z niego nigdy nie będzie gospodarz, on do książki stworzony, i jemu książka za wszystko stanie. Przytem ubogi, matkę ma w domu, może jeszcze i ojciec kiedy powróci; wszystko to zwali się na Zaborze.
— Alboż to myślisz ja tego nie przewidywałam i nie przeczuwałam? ale jakże tak odmówić?
— Nie śmiałbym jaśnie pani radzić.
— Cóż przecie myślisz?
— Jeśli mam prawdę mówić, naszej panience podobno pan Bolesław trochę się podoba.
Pani Żacka smutnie zamilkła.
— Formalnie mu od razu odmówiwszy, z oczów zejdzie. Naszej panience potrzeba jakiego porządnego człowieka, gospodarza, wytrawnego. O tym, z przeproszeniem pani, chłystku zapomni. To i lepiej, że się już rzeczy rozwiążą; gdyby dłużej bywał, mogłaby się więcej przywiązać, pani by się ulitowała... uchowaj Boże! mogłaby się zgodzić.
— A! nigdy! nigdy! — zawołała energicznie pani Żacka.
Boikowski się uśmiechnął i wąsa pokręcił.
— Pannie Justynie nie zabraknie kawalerów; ot, naprzykład pan Alfred, taki piękny, do rzeczy, rozmowny mężczyzna. Choć dziś nie majętny, ale po stryju weźmie miljony... i gospodarz z niego, bo się już wyszumiał. Ja go znam z bliska, bośmy u niego byli na ekonomji w Zielonce; najpoczciwszy człowiek.
— Słyszałam, że trochę hulaka.
— Juściż to nie bez tego; było to, było dawniej, ale teraz całkiem co innego; w domu taka oszczędność, taki ład, że aż miło, gospodarstwo śliczne, sam go pilnuje i mogę powiedzieć śmiało: rozumie się na tem.
— Że rozsądny i miły to pewna — dodała Żacka.
— A ja tu — zawołał Boikowski ośmielony — nie widzę na około nikogo nad niego. Co się nazywa człowiek!
Wdowa spuściła głowę i znowu zamilkła.
— Za nim, to mogę zaręczyć, że nasza panienka byłaby szczęśliwa i jaśnie pani spokojna; pyłby przed nią zdmuchiwał, tak ją szanuje i wielbi.
— Ale zkądże ty to wiesz?
— Pani dobrodziejko, ile razy się spotkamy, nie może się przedemną nachwalić, nawielbić jaśnie pani... tak o niej mówi, jak o matce.
— Poczciwy chłopiec, — szepnęła pani Żacka — ale kiedy już o tem mowa, jak on tę Zielonkę stracił?
— A! to cała historja; wszystko to stryjaszek godny zrobił! pan Alfred odebrał ją tak niby za swoje wychowanie, odłużoną, że cudem się przy niej utrzymywał, i naturalnie w ostatku sprzedać musiał. Byłem tego świadkiem.
Byłby zapewne Boikowski mówił dłużej, wpadłszy na tak zajmujący go przedmiot, gdyby w tej chwili Justysia ze Stanisławem nie nadeszła. Ekonom się skrzywił, wziął za czapkę, ukłonił się i wyszedł szybko.
Córka przesunęła się ucałowawszy rękę matki do swego pokoju, a stary sługa pozostał udając, że krzesła porządkuje i prostuje stoliki.
— Cóż tam, mój poczciwy Stanisławie, nie gniewasz się na mnie? — odezwała się po chwili pani Żacka.
— Ja? — odwrócił się Skiba — ja? ja?
Wymówił te wyrazy z takiem podziwieniem, że pani Żacka, która złego humoru koło siebie nad wszystkie obawiała się klęski, uśmiechnęła się aż z radości.
— Widzisz, mój kochany Stasiu, — tak go nazywała chcąc mu się przymilić i przypomnieć dni jego młode, bo i nieboszczyk zwykle imię jego spieszczał — widzisz mój Stasiu, bałam się, żebyś mi za złe nie wziął tego żyta...
— A! droga moja pani — odezwał się zbliżając stary i składając ręce — kiedy też uwierzysz, że wasz Stanisław gotów dla was całe życie, nie tylko drobną chwilę bolu poświęcić? Całe to moje szczęście, że mi przy sobie i przy naszym aniołku być pozwalasz; rób ze mną co chcesz...
— Dziękuję ci Stanisławie; widzisz, że ci się to żyto przywidziało!
Stanisław począł ścierać, ale nic nie odpowiedział.
— Nieprawdaż? — nagliła wdowa.
— Hm! nie wiem.
— Boikowski uczciwy człowiek.
— Oj! i to nie wiem! — odparł stary trzęsąc głową.
— Stasiu, ty bo się uprzedzasz, ty go nie lubisz...
— Że go nie lubię to prawda, kochana pani moja!... cóż robić... taka moja natura, że jak człowieka znielubię od pierwszego wejrzenia, już się potem nie przekonam. A przypomnijcie sobie nieboszczyka świętego pana mojego; on tak był przywykły do tego, że mnie wejrzenie nie myli, iż bywało, gdy kto nowy przyjedzie a zabiera się do interesu, nieraz mnie zawoła wieczorem, i poufale, jak to on umiał, pyta: — No! Stasiu! jakże on się tobie wydaje? Trafiało się, że się jakoś niezgodzimy, bo nieboszczyk, jak to pani wiadomo, zbyt dobrego był serca, i przez to nie rad w złe wierzył... to mi jegomość zaprzeczy, ja zmilczę; przyjdzie interes, z interesu najlepiej człowieka poznać... wyszła oliwa na wierzch i pan się odzywa do mnie: — Oj! Stasiu, coś twoje na wierzchu. Już pod koniec — westchnął Stanisław — bywało się nawet nie sprzeciwia i z uśmiechem, jak on tylko umiał śmiać się, powiada: — poradzę-no się mego konsyljarza, pana Skiby.
— Wszystko to prawda, — smutnie odpowiedziała pani Żacka — ale czyżeś się już nigdy nie omylił?
— Z pomocą Bożą... bo nigdy na nikogo nic nie powiem, póki nie westchnę do Stwórcy... nie trafiło mi się oszukać. Ja coś tak czuję złego człowieka jak kot myszy... nie wiem sam czemu, dla czego, ale przewącham zawsze.
— Jednakże na Boikowskiego nie masz nic, tylko że ci się nie podoba, a mnie on służy jak nikt.
— Droga pani — rzekł po namyśle Stanisław — nie rad to ja źle mówię; ale tu mi chodzi o najdroższe, bo o wasze dobro... nic teraz nie powiem, zaczekajmy; jeszcze nie pora go sądzić, zbiorę więcej.
— Ale masz-że cokolwiek? — spytała niespokojnie już wdowa.
— Hm! znalazłoby się... tylko jak mówiłem, nie pora. Proszę kochanej mojej pani i zaklinam na popioły drogiego naszego anioła, nie wierz mu zbytecznie, nie odkrywaj mu się całkowicie... bądź pani ostrożna...
Wdowa zdawała się tem poruszoną, ale niepokój ten zniechęcał ją jeszcze do Stanisława, bo nikomu biedna istota nie mogła darować, kto jej spoczynek przerywał; zawsze niemiłe zostawało wrażenie każdego podobnego wzruszenia, którego zimną krwią i siłą ducha pokonać nie umiała.
— Stanisławie kochany, czy się tylko nie uprzedzasz?
— Wiem to, moja pani najmilejsza i daruj, że ci powiem: siwe moje włosy i starość źle za mną mówią. Myślicie sobie nieraz: Stanisław dziwaczeje, przywiduje mu się, majaczy przez niewczesną gorliwość. Nie! nie! nie! mogę ja pobredzić gdzie o mnie chodzi, ale gdzie o was... nigdy! Oczy widzą jasno, dusza czuje mocno... nie omylę się, nie omylę.
Wdowa spuściła głowę strudzoną na poduszkę i ujęła ją ręką, okazując znużenie; Stanisław zafrasował się i zamilkł.
— Bez Boikowskiego jabym sobie rady nie dała! — szepnęła z cicha.
— Dobrodziejko moja, stu takich znajdziemy i nie takich, bo lepszych... to truteń. On i żonka, para godna; ale nie łapmy ryb przed niewodem; przyjdzie pora, że się wszystko odkryje...
— Ale cóż się ma odkryć?
— Tylko mi się pani moja nie gryź wcześnie, nie frasuj i nie choruj, to najpierwsza rzecz. Jakoś to będzie, jakoś to będzie.
— Ale cóż się to odkryje? cóż on zrobił?
Stanisław zakłopotał się, nie chciał mówić, a przyparty nie wiedział jak się wykręcić; przyszedł do pani, przykląkł i pocałował ją w rękę.
— Nie ma nic strasznego, — rzekł — czuwa nad nami anioł nasz, święty nasz, kochana pani; nic się nam nie stanie, wierzaj mi droga moja dobrodziejko; a wreszcie i ja nie śpię.
To uczucie głębokie, z jakiem wymówił starzec ostatnie słowa, roztkliwiło panią Żackę; porwała się i uściskała siwą głowę Stanisława, który się do nóg jej rzucił.
— Wierzcie mi choć trochę, zaklinam was — rzekł łkając; — nigdym nie zdradził, nie zawiódł i nie zawstydził ani mojego anioła, ani was... Spuśćcie się na mnie.
— Powiedz-że co mam robić?
— Na teraz — odparł po cichym namyśle Stanisław — nic nie potrzeba zmieniać, ale nie wierzyć i strzedz się franta... a mieć go tylko na oku. Ręczę pani, że to żyto wyjdzie na wierzch, a z niem wiele innych rzeczy. Tylko powoli, ja wszystkiego dojdę i dowiodę.
— Więc myślisz? — z przestrachem odezwała się wdowa załamując ręce — że on mnie zdradza i kradnie?
— Bądź pani spokojna! bądź pani spokojna, anioł twój przykazuje ci z nieba, żebyś swoje zdrowie dla córki pielęgnowała; nie obawiaj się, nie myśl, nie frasuj, a spuść się na mnie.
— A jeślibyś się omylił?
— W waszej sprawie jeszcze mnie nigdy nie omyliło serce — żywo odparł sługa — ale pozwalam, jeśli ten raz zawiodę cię, kochana pani moja... no, to mnie już nie posłuchasz nigdy, i wyszlesz mnie gdzie pod kościół, ostatek dni niezdatnych nikomu, koronkę odmawiać.
— A! cóż ty mówisz, kochany Stanisławie! proszę cię, nie martw-że mnie.
W tem nadbiegła Justysia i ujrzała staruszka jeszcze pochylonego u stołeczka, na którym nogi trzymała pani Żacka... myślała, że osłabł i rzuciła się do niego, ale Stanisław powstał żywo i rozjaśniając twarz, zawołał:
— O! panienka mnie posądziła, żem już taki niedołęga, a to ja schyliłem się tylko chustkę podać pani...

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.