Stary sługa (Kraszewski, 1872)/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Stary sługa
Rozdział III. Wspomnienia
Wydawca Rogosz, Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
Wspomnienia.

Nie pojęlibyśmy dobrze charakterów naszego domowego dramatu, nie znając przeszłości osób, które do niego wchodzą; musimy więc na chwilę zobaczyć jeszcze i przypatrzyć się ich ubiegłemu życiu.
Zaczniemy od pani Żackiej. W powieści naszej widzimy ją już podżyłą niewiastą; zrzućmy z niej lat ślady, cierpienie i przebolałe godziny, a okaże się nam dziewicą w kwiecie wieku, podobną Justysi. Była to przed laty dwudziestu kilku wielka piękność i bogata dziedziczka; rodzice marzyli dla niej świetne losy i zawczasu szukali zięcia w wyższej towarzystwa strefie. Inaczej przecie Bóg losem jej rozrządził. W liczbie osób, które uczęszczały do domu podkomorstwa Zaliwskich, był młody, zupełnie ubogi chłopak, znanego w okolicy imienia, ale sierota i bez majątku.
Pan Józef Żacki, z mnóstwem innych razem, nie wiedząc jak i kiedy, rozkochał się w pannie Anieli. Nikt tam przecie na niego i nie spojrzał, nikt o nim nie myślał w domu, a podkomorstwu ani się śniło, żeby mu córkę oddać mogli.
Pan podkomorzy, mając na wydaniu pannę tak piękną, bogatą, a na owe czasy jak najskromniej i najświetniej wychowaną, i po staroświecku nie przypuszczając, by swoją wolę mieć mogła, wcześnie rozpoczął układy z ojcem hrabiego Platenberga o wydanie jej za najstarszego syna, który podówczas w stolicy się znajdował. Panna Aniela nic o tem jeszcze nie wiedziała; dla pokrycia umowy, którą do czasu stary hrabia chciał mieć tajemną, dawano bale i przypuszczano młodzież, nie broniąc nikomu wstępu do gościnnego i otwartego domu podkomorstwa. Józef Żacki, sąsiad bliski, począł bywać coraz częściej, i niepostrzeżenie, bo go nikt nawet nie posądzał o staranie, wkradł się do serca panny.
Nie dziw, był to choć ubogi ale wielce już naówczas szanowany, prawy, szlachetny i miły człowiek. Do powierzchowności ujmującej, do słodyczy pełnej twarzy, łączył charakter wzniosły, energję wielką i dobroć niewyczerpaną, rządkiem szczęściem połączone razem. Wśród młodzieży szalejącej, durzącej się zabawą bez celu, hulającej ze stratą drogiego czasu i drogich często talentów, on jeden wyróżniał się korzystnie. Oddany pracy i ukształceniu się pożytecznemu na przyszłość, którą sam sobie budować musiał, usposobiony do czynnego życia, Józef Żacki skromny i cichy nie rościł wiele, nie marzył o nadzwyczajnych powodzeniach i naprzód powiedział sobie, że żadnej nagrody od losu za to co dla siebie uczyni, co dla ludzi zrobi, żądać nie ma prawa.
Jakkolwiek podobała mu się panna Aniela, nie przyszło mu na myśl nigdy, by się z nią mógł ożenić; oceniał dobrze położenie swoje i nadzieje podkomorstwa, pojmował czego rodzice życzyć mogą dla córki, i jedyną oznaką jego przywiązania do pięknej podkomorzanki było, że w ciszy serca zapowiedział sobie: — Nie znajdę takiej i drugiej, bo nie ma ich dwie na świecie... a więc się nie ożenię.
Jak piorunem raziła go w początku nadzieja, którą wyczytał w oczach panny, potem wyraźniejsze coraz oznaki jej przywiązania. Serce zabiło mu gwałtownie, w oczach zamgliło się na chwilę, ujechał do ubogiego domku swego i surowo rozmyślać począł nad sobą.
Mylić się nie mógł, Aniela go kochała; miłość jej pozyskał niespodzianie, mimowolnie; uczucie to, wywołane najniewinniej, wyrzucał sobie teraz jak zbrodnię. Po co mu było jeździć, na co uczęszczać do tego domu, gdy obudzone przywiązanie, cierpieniem tylko tej którą kochał, zawrzeć się musiało?...
Łzy puściły mu się z oczu, wahał się chwilę, ale uczucie poczciwe i szlachetne zwyciężyło.
— Byłbym niegodziwym — rzekł sobie — gdybym dłużej siebie i ją nadzieją próżną miał karmić; ona młoda jeszcze, przywiąże się do kogo innego, do tego kogo jej rodzice wybiorą, przeboleje chwilę i zapomni. Ja usunąć się muszę, bo tak każe sumienie.
I z bolem serca uczynił postanowienie niebywania u podkomorstwa; a nigdy żadnego stanowczego kroku nie zwykł był cofać, dawszy raz sobie słowo.
Usiłując zagłuszyć serce, oddał się pracy zabójczej, zamknął się w domu i pod pozorem choroby, pół roku spędził w najzupełniejszej samotności.
Spostrzeżono wkrótce, że panna Aniela dziwnie się zmieniła i z wesołego dziewczęcia stała się smutną i zamyśloną panienką; miłość a raczej cierpienie nagłą sprowadziły dojrzałość. Cały tłum młodzieży wirujący w około, rozbawić jej nie mógł, wymyślane rozrywki rozweselić: pobladła, zpochmurniała, stała się bardzo pobożną, milczącą i zdrowie coraz widoczniej opuszczać ją zaczęło. Troskliwi o nią rodzice wzięli to w początku za skutek przemijający rozwinięcia; lecz gdy się przeciągało i zwiększało, przelękli się i zadrżeli. Równym powodom przypisywano tę zmianę; powołano lekarzy, rozpoczęto leki; matka wywiozła ją do wód, potem do Warszawy, gdzie młody hrabia Platenberg rozpoczął widoczne staranie.
Nadaremne były wszystkie środki, Anielka w oczach schła, niszczała, ginęła. Hrabia się jej oświadczył, a wypadek ten tak straszny wywarł na nią skutek, że przelęknieni rodzice, szczególnie matka, wpadli wreszcie na myśl wybadania jej, czy jaka tajemna skłonność nie jest wszystkiemu przyczyną. Aniela ani na chwilę nie przypuściła, żeby się ojcu i matce sprzeciwić można, ale przywiązanie jej do Żackiego tak było nadzwyczajne, tak potężne, iż zezwalając na żądanie rodziców, uczuła jakby ją żywą w grób zagrzebano; a silne wrażenie o mało ją o śmierć nie przyprawiło. Biedni podkomorstwo we łzach, na modlitwie, spędzili miesiąc męki straszliwej u łoża swego dziecięcia. Już serce matki poczynało coś przeczuwać, wreszcie lekarz jeden stary zwrócił ich uwagę na to, że powodem choroby zdaje się być cierpienie moralne.
Chora siedziała jeszcze w krześle, nie mając siły się podnieść, gdy spłakana matka i ojciec strapiony przyszli do niej oboje. Podkomorzy kilka tylko słów przemówił, ogólnie zapewniając Anielę o swojem przywiązaniu i gotowości uczynienia dla niej, co tylko będzie podobna. Została matka sama, a ta już niewytrzymawszy niepewności, upadła na kolana przed córką i zaklęła ją na wszystko w świecie, aby jej odkryła jeśli miała co na sercu, boleści jakiej tajemnej, obawy, strapienia...
Aniela zmięszana, że się jej tajemnicy domyślano, z początku nic mówić nie chciała; nareszcie pieszczotami wydobyła z niej matka wyznanie ciche, które ojcu zaniosła. Stary zastanowił się chwilę długą, pomyślał smutnie nad wywrotem swoich nadziei i odezwał się w końcu:
— Dziej się wola Boża, moja jejmość! Wola Boża! Powiedz jej niech-że się tem nie trapi. Z hrabią grzecznie zerwę, a jeżeli pan Józef uczciwy jak był, i przemówi za nim bliższe poznanie, nie będę przeciwny.
Wkrótce potem, gdy Aniela nieco do sił nadzieją przyszła, wyjechali podkomorstwo z Warszawy na wieś.
Żacki w ciągu tego wszystkiego pracował w domu i starał się uparte wspomnienie Anieli z pamięci swej i serca wyrzucić nowemi wrażeniami, osłonić je myślami poważniejszemi... nadaremnie! I on cierpiał i on zapomnieć nie mógł. Podwajał lekarstwa, choroba się zwiększała.
W tem jednego poranku, gdy zamknięty siedzi w ubogim swoim domku, krytym słomą, — zaturkotało pod oknami, a Stanisław przybiega, oznajmując przestraszony, że podkomorzy, sam podkomorzy in persona przyjechał. Istotnie było się czego przestraszyć, bo podkomorzy prawie nigdzie nie bywał, a Żacki tak wielkiego i rzadkiego gościa nie miał czem przyjąć w swej chacie ubogiej.
Wyszedł na próg z powitaniem, blady i drżący, pomięszany, osłupiały niemal; zdziwił się widząc w gościu choć większą wytrwałością i dłuższego życia doświadczeniem nieco pokryte, ale jeszcze widocznie się przebijające też same uczucia trwogi jakiejś i zakłopotania. Podkomorzy był równie zmięszany; zdawało się, że nie wiedział od czego zacząć, i gdy zwykle na wymowie aż do zbytku rozwlekłej mu nie zbywało, tu mu prawie słów brakło.
Jakoś przecie z wielką obudwu radością przełamali pierwsze lody i podkomorzy zaraz zaczął o interesie, pod którego pokrywką przyjechał do Żackiego, życząc sobie niby rady jego zasięgnąć. Pokazało się, że chcąc coś o tem gruntowniej wyrzec, potrzeba było papiery rozpatrzeć; nie miał ich z sobą sąsiad, umyślnie nie wziąwszy, i zaprosił pana Józefa do siebie.
Żacki rozmaitemi sposobami wymówić się starał od tego, ale gdy podkomorzy nareszcie począł mu przymawiać, że chyba domu jego odwiedzić nie chce i braterskim afektem gardzi... potrzeba było bytność przyrzec. Pojechał więc zaproszony na konferencję; tu jakby na większe jego udręczenie, już o interesie nie wspomniano: wyszły matka i córka, przyjmowano go jak gościa. Młody człowiek przeląkł się, widząc zmienioną bardzo Anielę; już ją ożywiała nadzieja, a jeszcze ślady długiej boleści nosiła w twarzy i całej postaci. Nadszedł wieczór, ani wzmianki o papierach... nazajutrz już się o nie Żacki przypominał; pokazało się, że ich w domu nie było i posłano dopiero po nie do jakiegoś prawnika; tymczasem nie puszczano go i zatrzymywano ciągle. Pod różnemi pozorami wyrywał się, chcąc odjechać, ale nie mógł: rozpacz i przestrach ogarniać go zaczynały.
Podkomorzy nie spuszczał oka z młodzieńca. Trzeciego czy czwartego nareszcie dnia ukazały się papiery na stole.
Sprawa to była tego rodzaju, że sąd o niej najlepiej mógł dać poznać człowieka; darujmy podkomorzemu, że się takiego chwytał wybiegu: zamierzył on sobie doświadczyć poczciwości Żackiego; zadawał mu pytanie, na które odpowiedź o losie jego stanowić miała. Zastarzała pretensja, dawno zaniechana, była w istocie prawna ale nieprawa; myślał starzec, że młody człowiek przez pochlebstwo może dla niego, przez słabość, przez występną grzeczność, wyda o niej wyrok na jego stronę korzystny. Byłoby to niechybnie zgubiło Żackiego, okazując niewyrobiony i nieenergiczny charakter; ale on ani na chwilę się nie zachwiał: przejrzał dokumenta, rozpoznał naturę procesu, a choć podkomorzy bardzo swej pretensji na pozór bronił, młody prawnik wręcz mu odpowiedział:
— Mylisz się, szanowny panie, jak się często mylą ludzie własną sądząc sprawę; podług mnie, gdyby nawet wygraną być miała, co bardzo być może, wznawianą być nie powinna... sumienie na to nie pozwala. Może być pozornie dobrą, złą jest w istocie, bo Bóg by ją zawsze przeciw podkomorzemu osądził. Azatem życzę jej zaniechać.
Rozpłakał się starzec z radości, i nie mogąc wytrzymać, uściskał młodego człowieka, który tą zmianą w sposobie widzenia rzeczy, tak nagłą i niespodzianą, zdziwiony był nadzwyczajnie. Chciał zaraz potem odjechać, ale go już po staropolsku napadł podkomorzy i nie puścił z domu.
Po objedzie poszli panowie do gabinetu gospodarza; tu zwróciła się rozmowa nie wiem jak na los dzieci, na pretendentów panny Anieli, i ojciec od niechcenia rzekł do Żackiego:
— Co się tyczy mojej córki, dawno to sobie powiedziałem, że jej bronić nie będę, choćby sobie najuboższego człowieka, byle uczciwego wybrała. Wszystko się nabywa, a serce i sumienie, komu ich Bóg nie dał, najtrudniej. Będzie miała dosyć po nas, chleba jej nie zabraknie, a jak szczęścia domowego nie znajdzie, i chleb najbielszy zgorzknie. Powiadam asindziejowi, że ją wydam za kogo zechce sama, choćby nie miał za co koni sobie kupić do wózka i dokąd ją zaprowadzić... byle co poczciwego!
— Daruj panie podkomorzy — przerwał Żacki zadziwiony — to nie moja rzecz... aleśmy inaczej dawniej o jego zamiarach słyszeli.
— Mogło to być trochę inaczej w istocie — rzekł powolnie stary — ale człowiek czasem i zmylić się może, a omyliwszy poprawić powinien. Mnie chodzi o szczęście córki, a nie o tytuł dla niej.
Bardzo to było wyraźne, i kto inny na miejscu Żackiego, byłby już roił sobie; ale on nadto był skromny; zresztą sądził, że to są słowa na wiatr tylko wyrzeczone; odjechał więc, najserdeczniej zapraszany, znowu rozkochany, rozmarzony, ale z postanowieniem unikania Anieli. Nie przypuszczał, żeby go tak wielkie, tak niesłychane szczęście spotkać miało.
Tymczasem rodzice Anieli, opowiedziawszy sobie wzajemnie, co uczynili, cieszyli się nadzieją, że zbliżyli do córki jej wybranego i ukochanego. Czekali potem tydzień, dwa, miesiąc. Aniela znowu chorować poczęła. Podkomorzy się przeląkł, trochę się pogniewał, a widząc że inaczej Żackiego nie pociągnie, pojechał do niego, przygotowany, choć go to kosztowało, do najotwartszego postępowania.
Zdziwił się znowu samotnik, gdy kolasa bogatego sąsiada u drzwi się jego zatrzymała; powitali się oba zmięszani, czując coś niezwyczajnego wiszącego nad ich głowami. Starzec długo prawił, dla dodania sobie odwagi, o rzeczach obojętnych, wahał się, odkładał, wreszcie przysunąwszy krzesło i biorąc za ręce Józefa, rzekł mu:
— Kochany panie Żacki, na Boga miłego nie bierz ze złej strony co ci powiem, bo muszę, choć mnie to wiele kosztuje. Bywałeś w domu naszym dawniej częściej; nie posądzam cię wcale, żebyś podstępnie starał się pozyskać przywiązanie naszej córki, wiem, że tegobyś się nie dopuścił bez zezwolenia i wiedzy rodziców... ale... Bóg widać tak chciał żeby cię Aniela pokochała. Chcieliśmy ją wydać za syna hrabiego Platenberga; rozchorowała się nam i matka na niej wymogła wyznanie, że Asindzieja kocha. Nie możesz się tego nie dorozumiewać... dziś przyszło do tego, że ja, ojciec, sam ci to mówić muszę. Aniela chora, ratuj ją i ratuj nas!
Podkomorzy rozpłakał się domawiając tych wyrazów, łzy płynęły mu po siwych wąsach. Żacki stał chwilę osłupiały, potem do nóg mu się rzucił jak długi. Gdy ochłonęli oba, młody człowiek wytłumaczył mu się z całego swojego postępowania i ucałowawszy ręce przyszłego teścia, pojechał z nim razem do Zaborza.
Z zadziwieniem przyjęło sąsiedztwo wiadomość, że ubogi chłopak, wedle niektórych nic nie mający za sobą, żenił się z bogatą dziedziczką, z jedynaczką, z podkomorzanką. Wieść ta była powodem do tysiąca komentarzów i plotek; byli tacy co jej wiary nie dawali, byli co ją najniegodziwiej tłumaczyli; ale po dwóch miesiącach zaproszono na wesele i państwo młodzi osiedli w Zaborzu, a podkomorstwo wynieśli się do drugiej wioski.
Życie Żackich z sobą było tylko dalszym i nieprzerwanym ciągiem wzajemnego, niezachwianego niczem przywiązania i błogiem przedłużeniem niespodziewanego szczęścia. Ale jak nic na świecie nie jest bez boleści i kropli goryczy, w początku bezdzietność, potem powolna utrata majątku, zatruły im pożycie. Żacki, pomimo starań, mimo pracy najusilniejszej, całkiem oddany usłudze społeczeństwa, gotów do ofiar z siebie, ujrzał w rękach swych powolnie topniejące zapasy i dostatki podkomorzych. Jakaś fatalność narażała go na ciągle straty, a przyjście na świat córki, dla której pragnął majątku, ta myśl że tracił nie swoje, ciężko go bolały. Ale im żywiej wysilał się na wydźwignienie zachwianego majątku, pragnąc przywrócić do kwitnącego stanu, tem zdaje się szybszym krokiem szło wszystko ku ruinie. Gospodarstwo było najlepsze, dochody znaczne, cóż kiedy nadzwyczajne wydatki, podróże, mieszkanie w mieście i coś niepojętego, tajemniczego, jak robaki toczyły zbiór jego. Józef tracił chwilami głowę i niemal rozpaczał, brał się z całą mocą duszy do niewdzięcznego zadania, a podołać mu nie umiał.
Tymczasem i żonie choroba młodości, z której była zupełnie wyszła, po niejakim czasie odzywać się poczęła. Potrzeba było szukać lekarzy i jeździć do nich i znowu tracić dla odzyskania zdrowia. Gdyby nie to przypomnienie bolesne, że na świecie nigdy się szczęścia dobić nie można, bo tysiącem dróg lecą na nie cierpienia, jak pszczoły na zapach miodowego kwiatu, gdyby nie obawy o przyszłość żony i dziecka, Józef byłby zupełnie szczęśliwym. Przywiązanie wzajemne małżonków do siebie, oparte na szacunku, wzmocnione dziwną charakterów harmonją, codzień stawało się silniejszem, codzień zdawało się wzrastać. Tymczasem życie poczciwego męża Anieli biegło, pędzone ciągłą dla ludzi pracą. Znajomość prawa, znana jego szlachetność i rozum, jednały mu zaufanie wszystkich i wybrano go na sędziego, nie pozwolono spocząć chwili. Żacki nigdy nie miał odwagi odmówić swej pomocy, porady, pośrednictwa, gdy ich kto zażądał. Chwytany na wszystkie strony, częstokroć swojego szczęścia swobodnie użyć nie mógł, bo ledwo progu nogą dotknął wracając z jednej strony, już go oczekujący nań w drugą ciągnęli. Ubodzy zwłaszcza pewni zawsze że im ani czasu, ani pieniędzy dla dźwignienia ich nie odmówi, cisnęli się tłumami do Zaborza. Piękny to był widok, ale ciężkie życie.
Coraz częściej chora Aniela stękała na te męża podróże, na ciągłe jego z domu wycieczki, na wieczne dla drugich poświęcenia a zapomnienie o sobie, które majątek i droższe nadeń szczęście domowe pochłaniało; Józef ją zawsze, z łagodnością sobie właściwą, pocieszał pogodnem obliczem, myślą że spełniają to, do czego są obowiązani.
— Ależ czasby, drogi Józefie, pomyśleć nam o sobie! — mówiła po cichu Aniela.
— My myślmy o ludziach tylko — odpowiadał Żacki — a Bóg za to o nas radzić będzie.
I całował ją w czoło uśmiechając się, pocieszając opowiadaniem tego co uczynił, radując się przysporzonem dobrem bliźniego. Tak mijały lata błyskawicą, i oboje podstarzeli w cichem szczęściu u kolebki Justysi. Żacki nie mógł już wyrzec się stanowiska, jakie mu zaufanie i miłość ludzka wyznaczyła; szło więc wszystko po dawnemu, jednakowo. Mylę się: sił mu ubywało, a zadania się zwiększały, bo wzrastała sława jego poczciwa i wiara w niego powszechna. Całemi miesiącami niekiedy w dalekiej stronie siedzieć musiał, pracując ponad godzeniem waśni, nad ugaszeniem sporów odwiecznych; niespokój o żonę i dziecię, nieustanne natężenie umysłu, poczęły dotąd silną jego budowę rujnować. Żacki zachorował a raczej słabnąć począł i z sił opadać. Nie uważał przecie na to i chciał wytrwać do końca.
Przybywszy raz z Wołynia do domu, od biednej wdowy i sierót, których sprawę z możnymi męża jej krewnymi popierał, rozchorował się tak, że się w łóżko położyć musiał, pierwszy podobno raz w życiu. Wielki i okropny był przestrach w Zaborzu: rozesłano po lekarzy na około, ale nim nadjechali, poczciwy Żacki już nie żył. Nie potrafimy odmalować boleści biednej, nieszczęśliwej wdowy; była chwila w której obłąkana prawie, przeklęła świat i ludzi.
Trzy dni, w przeciągu których przygotowywano się do pogrzebu, siedziała na ziemi u łoża zmarłego męża, nieruchoma, osłupiała, trzymając zimną jego rękę i okrywając ją pocałunkami. Gdy przyszło kłaść go w trumnę, omdlałą oderwać musiano siłą.
Lekarze zwątpili o jej życiu, tak silnie wstrząsnęła nią ta strata nie nagrodzona, zostawująca ją samą jedną na świecie, bo rodzice oboje dawno żyć przestali. Dziwny wypadek wrócił jej jeśli nie siły i zdrowie, to przynajmniej trochę uspokojenia, przytomności, ochoty do życia. — Sędzina opowiadała, że we śnie pokazał jej się mąż, z wyrzutem gorzkim i żalem na zapomniane dziecię, dla którego ma obowiązki; — ujął ją za rękę, powiódł do łóżeczka Justysi, dał w dłoń książkę nabożną, rozwartą na godzinkach o opatrzności, i dotknąwszy jej czoła zimnemi ustami, zniknął.
Nazajutrz po tym śnie, sędzina wstała, zbolała jeszcze ale przytomna, i pobiegła do dawno zapomnianego pokoju małej Justysi, koło której krzątali się poczciwa Kunegunda i Stanisław. Od tej chwili stała się matką i ośmieliła do życia, uczuwszy jego obowiązki. Ale boleść nie przeszła! została zawsze jedną, zawsze niezwalczoną, czuwając z nią u kolebki, modląc się jej usty o siłę i pomoc z niebios.
Śmierć Żackiego była hasłem nowych strat majątkowych; pokazały się po nim niespodziane a wielkie długi. — Bóg jeden wiedział co z pieniądzmi pozaciąganemi zrobił; nikt nie był mu winien, on wszystkim. Potrzeba było opłacać, a wdowa szanując pamięć ukochaną, choć ściśle obowiązaną nie była do umorzenia jego osobistych długów ze swojego majątku, sprzedała dwie wioski, by je zaspokoić. Została przy jednem tylko Zaborzu. Najmniej to ją bolało; co przykrzejszem daleko było, to ze śmiercią męża zapomnienie o nim ludzi, prędkie i niewdzięczne: dawni przyjaciele, ci dla których się poświęcał, którym pracował, pierzchnęli bojaźliwie, jak gdyby się lękali, żeby poświęceniem za poświęcenie, pracą za pracę żonie jego i dziecku wypłacić nie byli obowiązani. Wdowa pozostała osamotniona, opuszczona, bez opieki, bez stosunków; nikt jej ręki nie podał, nikt nie wlał w to serce pociechy współczucia. Ów popularny, ukochany, na ręku noszony Żacki, bez którego żadna się sprawa, żaden dział, żadne nie obeszło zajście, umarł nietylko ciałem, ale wspomnieniem nawet.
Na pogrzeb zjechali się ledwie bliżsi sąsiedzi i nie pokazali już więcej. Do kilku poufalszych przyjaciół zgłaszała się sędzina o radę, o pomoc, ale jej odpowiedzieli zbyt grzecznemi listami i czczemi słowy, na które widocznie rachować nie było można. Za to wierzyciele bez litości nad wdową i sierotą dokazywali, dopóki im do grosza nie popłacono. Zabolało serce Anieli, zapłakała gorzkiemi łzami; w chwili wybuchu uczucia powiedziała sobie, że nie warto poświęcać się dla ludzi, ale wprędce przyszło jej na myśl, co mąż powtarzał zawsze: „Jeźli czynimy dobrze, nie prośmy nagrody ani od Boga, ani od ludzi; dobre płaci się samo z siebie, podnosząc nas i uzacniając“.
Stanisław Skiba, z włościan maleńkiej wioseczki niegdyś rodziców Żackiego pochodzący, od dzieciństwa był przy nieboszczyku. Dwaj ci ludzie zrośli się rzec można z sobą i jeden bez drugiego nie stąpił. Żacki z młodości uczył Skibę i kierował sam początkowem jego ukształceniem; przykład poczciwego i obcowanie z nim dokonały reszty. Stanisław stał się tem, czemeśmy go już odmalowali, wzorem poświęcenia cichego a całkowitego, i zaparcia się siebie dla drugich. W ciągu kilkudziesięciu lat nie odstąpił on swego pana na chwilę, towarzyszył mu we wszystkich podróżach i wpływał, rzec można, do wszystkich spraw, które sądził. Często bowiem Żacki, w zawikłanych sporach, nie wahał się odzywać do czystego, prostego a poczciwego rozumu i serca Stanisława. Stanisław pomyślał chwilę, spojrzał w oczy panu, jakby z nich miał zaczerpnąć natchnienia i powiedział zdanie swoje, które nigdy nie zboczyło z drogi sumienia. Potem rozsądziwszy tak często trudne zagadnienie, szedł pokornie buty czyścić i śpiewać godzinki.
Co najdziwniejszem było w Stanisławie i odznaczało go wśród mnóstwa jemu podobnych sług, umiejących się nad stan swój podnieść duszą, to, że przyjaźń pana, szacunek ludzi, znaczenie do jakiego doszedł, nie wzbiły go wcale w dumę, nie uczyniły zarozumiałym i pysznym, jak się to najczęściej trafia; nigdy nie zaparł się pochodzenia swego, nie przypytywał do szlachectwa, które u nas nadaje wdzianie cieńszej sukni i szuwaksowanych butów. Pojmował on, że prawdziwe szlachectwo całe jest w duszy człowieka; przeczuł naturę tej instytucji, która więcej wymaga niż daje, większe wkłada obowiązki niż prawa. Uszlachcał się wewnętrznie, a gdy pochlebcy niezręczni zwali go panem Skibińskim, wręcz im odpowiadał, że jest synem chłopa i zowie się po prostu Skibą.
— Nie gardzę ja szlachcicem — powiadał — i owszem, ale go kraść nie myślę; zresztą, na świecie mi ono nie bardzo potrzebne, a święty Piotr o papiery nie pyta.
Po stracie pana, Stanisław długi czas był niepocieszony, i gdyby nie ta wiara, która go podtrzymywała, kto wie jakby był skończył; szczęściem, uratowała go pobożność i poszedł także do pokoju Justysi, rozpłakał się i tu pozostał. Odtąd był niańką, piastunem, aniołem-stróżem dziecięcia; nie odstępował go na chwilę, strzegł z daleka gdy mu obowiązki zbliżyć się nie dozwalały, a czuwaniu około niego, koło domu i pani, resztę życia poświęcił.
Wdowa, wypieszczona przez rodziców niegdyś, potem przez troskliwego męża, opuszczona dziś od wszystkich, nie przywykła do zajęcia, bojaźliwa nad miarę, łatwowierna jak wszyscy poczciwi, gdyby nie Stanisław, nieustannym byłaby oszukaństwa łupem. On jeden czuwał nad nią, nad jej mieniem, bronił ją w potrzebie i nieulękniony narażał się wszystkim, bojował z otaczającymi, nie dając jej uczynić najmniejszej krzywdy.
A że mu chodziło o to aby swojego dopiąć, nie żeby się z uczynku pochwalić, wszystkie swe czynności przypisywał jej samej i najtroskliwiej się ich zapierał. Co tylko uczynił, było z rozkazu pani, co wyszperał, to ona się domyśliła lub doszła, co dokonał, to drogą przez nią wskazaną.
Obok niego, we dworze żywej duszy życzliwej nie miała sędzina, prócz starej panny Kunegundy, dalekiej krewnej Żackiego, dziś klucznicy w Zaborzu. Razem ze Stanisławem powszechna ścigała ją nienawiść; równie jak Stanisław umiała ją znieść umysłem spokojnym. Panna Kunegunda, niegdyś miła i piękna panienka, ubogich rodziców, którzy ekonomowali całe życie, córka, miała w swoim czasie bogatego pretendenta, który ją później, rozmyśliwszy się i dając rodzicom odwieść od ożenienia... opuścił. Od tej pamiętnej epoki nie myślała już o zamążpójściu, a że ją przykro dotknął zawód doznany, dostała była na czas lekkiego pomięszania, które później zmieniło się w poważny i cichy smutek. Wzięta przez Żackiego do Zaborza, w początku była bez zajęcia, potem zabrała do siebie klucze, i w milczeniu pracować poczęła, usiłując się za kawałek chleba i przytułek wywdzięczyć. Ludzie jej nie lubili, ale ona najmniej na to uważała; najczęściej na miotane obelgi i wyrzuty złośliwe nie raczyła nawet odpowiadać.
Traf nieszczęśliwy sprowadził do Zaborza przed parą laty Boikowskiego, który piękne miał świadectwa i rekomendacje, na jakich u nas nie zbywa najgorszym, bo nikt nie waha się stręczyć drugim, czego sam radby się jak najrychlej pozbyć. Jest to może źle zrozumiane pobłażanie. Ostatnią służbą Boikowskiego była ekonomia w Zielonce, wiosce pana Alfreda Kalanki. Tam on się ożenił z niejaką panną Teresą Szwarc, która w wielkiem była zachowaniu u dziedzica, a ludzie o tem rozmaicie mówili. Teresa była córką fabrykanta powozów, w pobliskiem miasteczku dawniej zamieszkałego. — Boikowski, zręczny a śmiały, wiele o sobie mówiący, umiejący zachwalać się bez miary, potrafił w krótce dowieść, że jest niezbędnym w Zaborzu. Sędzina, której w początku trochę lepiej służył, odganiając od niej wszelkie zajęcie, za co mu nadzwyczaj była wdzięczna, tak przywykła powoli do niego, że się już obejść nie mogła. Zasiadł więc w Zaborzu, a gdy mu się jeszcze udało parę razy doniesienia Kunegundy i Stanisława zniszczyć wymową hałaśną, krzykiem i zaklęciami, w których honoru i uczciwości a sumienia nie szczędził, puścił sobie cugle zupełnie.
Widzieliśmy już jak go uważała sędzina, a poczciwi słudzy niemal rozpaczali, żeby oczy pani na niegodziwości jego otworzyć kiedy mogli. Stanisław sam tylko nadziei nie tracił; wiedział, że wstępnym bojem nie pokona nieprzyjaciela, bo go nie przekrzyczy; czyhał na niego po cichu, upatrując tylko chwili.
Po wieczerzy gdy sędzina powlokła się na swoję kanapkę znowu, resztę wieczora spędzając wedle zwyczaju z Kunegundą i Justysią, stary Stanisław, uprzątnąwszy kredens, zamknąwszy naczynia, osadziwszy na swojem miejscu lokaja, odszedł do swej izdebki w oficynie.
Miał on przy kuchni, blisko dworu, nie wielkie schronienko, które od lat dwudziestu kilku zajmował. Było to coś nakształt celi zakonnika: jedno okienko wychodziło z niej na ogród, patrząc na ścieżkę wiodącą od folwarku do dworu; maleńkie, twarde łóżeczko, obwieszone obrazkami świętych, stoliczek ze starą szkatułką i kuferek pod nim, trochę rupieci w symetrycznym porządku porozkładanych, kilka książek do nabożeństwa, przyciśnionych okularami, całem były Stanisława bogactwem. Ale to ubogie mienie jego ułożone było tak wdzięcznie, utrzymane tak czysto, że się większem i piękniejszem przez to wydawało. W kąteczku przy piecu, maleńki stoliczek, zasłany czystą serwetą, miał na sobie rodzaj ołtarzyka, przed którym zwykł był się modlić Stanisław. Stał na nim wielki drewniany krucyfiks w pośrodku, z owalnym u podnóża na blasze malowanym obrazkiem N. Panny Częstochowskiej; obok, w ramkach złocistych Ś. Stanisław wskrzeszający Piotrowina; z obu stron krzyża, w szafirowych buteleczkach były świeże z bzu i jaśminu bukiety, odnawiane codziennie. Na ziemi miejsce przeciwko krucyfiksu wyklęczane było tak, że w podłodze ślady kolan starca wyraźnie się wygniotły.
Wszedłszy do swej izdebki z zapalonym w kuchni kawałkiem świecy, Stanisław postawił ją na stoliku pod oknem, a sam zabrał się do porządkowania. Widać było, że lubił ład i nigdy go dosyć nie miał, bo przekładał, ścierał, ustawiał, podmiatał, zdmuchiwał, a obejrzawszy wszystkie kąty, pozbierawszy nawet opadłe z bukietów przy krucyfiksie kwiateczki, zrzuciwszy śmiecie do pieca, począł dopiero się modlić.
Kilka westchnień ciężkich wyrwało mu się z piersi, gdy za duszę pana swego litanję odmawiał; potem począł inne modlitwy, uderzył się w piersi i powstał. Uchylił nieco drzwi i zawołał:
— Maciek!
Coś zaszeleściało od strony kuchni, i wkrótce ukazał się na progu mały, chudy, czarny, osmolony, zbiedzony chłopaczek, mogący mieć lat dwanaście lub nieco więcej. Strój jego okazywał kuchtę biednego, pomywacza rądlów, nieszczęśliwe popychadło, którem się wszyscy wysługują, a którego szturchają wszyscy, który każdego słuchać musi, a od nikogo dobrego nie posłyszy słowa. W tłustych i zakopconych spodeńkach, w brudnej koszulinie wydartej na łokciach, z włosem najeżonym na głowie, nie umyty, zawalany, Maciek mimo to wszystko miał twarzyczkę wesołą, pojętną, na której dwoje małych, czarnych oczu, okrągłych jak tareczki, ruchawo świeciły. Stanął w progu i ukłonił się.
— No, cóż tam, robota twoja w kuchni skończona? — zapytał Stanisław.
— O! jeszcze mi się cztery rądle zostało, ale stróż obiecał za mnie wyszorować.
— Masz więc czas?
— A już teraz mam.
— Gdzież twój elementarz?
Maciek poszedł do kątka i wyjął z niego zwiniętą w trąbkę szarą książczynę z drewnianą skazówką.
Z nią przystąpił do stoliczka; stary usiadł na swojem łóżku i powoli rozpoczęła się nauka wieczorna. Trwała ona dobrze pół godziny, a po niej nastąpiły pytania i przestrogi.
— A mówiłeś dziś pacierz moje dziecko? — spytał naprzód Stanisław.
— Kiedyż czasu nie było. Do świtu musiałem latać po wsi za jajami i kurą, potem trzeba było podpalić pod blachą, stoły poszorować, do ogrodu zbiedz.
— Alboż to biegając nie można się modlić? — rzekł stary. — Pan Bóg od ciebie przyjmie i bieganą modlitwę, kiedy jej klęczący zmówić nie masz czasu. Drugi raz jej nie opuszczaj. To jedno; drugie: słyszałem jakeś się tam darł z Hryćkiem, mając się za coś lepszego od niego, dla tego, że ja cię czytać uczę. Możesz więc wyjść na urwisa; ja cię nie uczę na to, żebyś się tem chełpił, żebyś nosa zadzierał, ale żebyś naprzód umiał się panu Bogu pomodlić, a potem lepiej ludziom służyć. Nauka powinna być pokorna, inaczej na nic się nie zdała.
— Ja bo... proszę pana — mówił kuchta zaczerwieniony — ja bo...
— Już lepiej nie kłam, bo tem jeszcze sprawę pogorszysz — odparł stary — com słyszał to dobrze słyszałem. Im kto rozumniejszy, tem pokorniejszy i cichszy. Chrystus był Bogiem, to jest samą mądrością i siłą, a dawał przykład cichości i pokory. Inaczej, moje serce, jak zobaczę, że się nie poprawisz, to cię uczyć przestanę. A teraz masz oto chleba kawałek i kilka łyżek strawy, możeś nie podjadł; ja nie jestem głodny, weź je sobie i idź spocząć; a pamiętaj com ci mówił.
Maciek pokłonił się, schwycił talerz i kromkę i zniknął.
Długo potem jeszcze chodził staruszek po swojej izdebce, powoli do snu się zabierając. Już się był w części rozebrał i miał świecę zgasić, szepcąc resztę modlitw, gdy z lekka zapukano do drzwi.
Niezwykłem to być musiało, bo się Stanisław bardzo zastanowił i trochę może nawet nastraszył; przyszło mu na myśl, czy pani lub panienka nie zachorowała, czy nie przysyłają po co do niego; chwycił na siebie kapotę, gdy w tem otworzyły się drzwi nieco i dziwna głowa ukazała się z nich, poruszając w milczeniu z błagającem wejrzeniem.
Zjawisko to bardzo mogło przestraszyć; bo nie wiem, czy kiedy malarz flamandski lub sztycharz tworzący fantazyjnych dziadów głowy, co poczwarniejszego mógł wymyślić. Łeb to był ogromny, kudłaty, w którym jedno ślepie krwawą obramowane oprawą, połyskiwało z pod brwi zwieszonej, w pół czarnej, na wpół zsiwiałej; pofałdowane czoło, brodawkami okryte, nos czerwony i gulowaty, usta z kilką żółtemi zębami, oślinione i wykoszlawione, broda rzadkim, dawno niegolonym sterczącym włosem nasiana, harmonijnie wykończały ton odrażający potworu. Jednego oka mu brakło, a pozostałe po niem miejsce zdawało się rozwarte krwią jeszcze płynąć i łzami. Stanisław trochę się cofnął.
— A ty tu jeszcze? — rzekł surowo, — mówiłem ci już żebyś więcej nie przychodził do mnie. Obiecałeś mi i przysiągłeś poprawę a pijesz; dawnobym już chciał co dla ciebie uczynić, wolę poczciwszemu dopomódz. Nie godzi się do zguby ci rękę wyciągać, idź sobie, idź, mówię ci, żebyś mi tu nie był we dworze. Znowu wczoraj widzieli cię pijanego.
Straszny łeb żebraka ciągle błagając poruszał się tylko w milczeniu; reszta nie śmiała progu przestąpić; krwawe oko błyskało zwracając się na starca, który ze wstrętem uchylał się.
— Dałem ci suknię porządną, przepiłeś ją niegodnie; dałem ci kilka groszy, zostawiłeś je w karczmie, wszystko to wiem; dość tego, idź sobie, mówię ci, idź sobie.
Żebrak nie ustępował, milczał a stał uparty, jakby wiedział, że się wreszcie ulituje nad nim Stanisław.
— Nie kuś mnie zły człowieku, — żywiej coraz mówił stary; — nie wart już jesteś litości, kiedy się sam gubisz.
Nareszcie głos się od drzwi odezwał schrypły, słaby i drżący.
— Ej, panie Stanisławie, darujcie mi tylko ten ostatni raz... Na co mam kłamać, wy wszystko wiecie... prawda, że mnie ta szelmoska gorzałka pociągnęła, że mnie te juchy żydy obdarli, ale com leżał w rowie to nie moja wina.
— Jak to nie twoja? a po cóżeś się upił?
— To prawda żem się upił, alebym był tak nie leżał, żeby nie djabli...
Stanisław nieznacznie się uśmiechnąwszy ruszył ramionami.
— Djabli, — rzekł, — znowu djabli! zawsze składasz na nich; najgorszy djabeł to twój nałóg obrzydły, który już z ciebie zrobił żebraka, a uczyni ci gorzej jeszcze, bo cię wiekuiście potępi. Djabła trzeźwy krzyżem odpędzi, pijany nie może ręki podnieść; wie to szatan i włazi na niego bezkarnie. Po cóż pijesz?
— Czyżbym ja pił żeby nie djabli? — odpowiedziała głowa z za drzwi. — Pozwólcie mi tylko wszystko wyspowiadać jak było, a sami zobaczycie...
— Nie wchodź tylko, bo mi izbę zasmrodzisz; prześmiardłeś wódką i zgnilizną jak stara kufa; otwórz drzwi i stój na progu.
Posłuszny żebrak puścił klamkę, roztworzył drzwi i ukazał się w całej okazałości. Norblin byłby go radośnie pochwycił na blachę, taki to był malowniczy obraz nędzy, spodlenia i zezwierzęcenia ostatecznego. Głowa zapowiadała resztę, ciało nie zadało jej wcale kłamstwa. Pokręcony, pogięty, zgarbiony, złamany żebrak opierał się na kiju i kuli; noga jedna wlokła się za nim bezwładna, grubo obwinięta łachmanami; drugą wpół nagą, ozuwał zrobiony ze starego buta trzewik i oszarpane spodnie. Jakiś nieopisany szczątek odzienia, niezliczonemi łatami okryty, wisiał mu na grzbiecie; ręce resztka tylko zdartej wniwecz koszuli osłaniała.
Sparł się o uszak ubogi, i w pokornej postawie, tak począł mówić z cicha:
— Już to wiecie panie Stanisławie dobrodzieju, że nigdybym nie przyszedł do takiego nieszczęścia, żeby mnie ten skurczypałka szatan nie prześladował...
— Powiedz lepiej nałóg — przerwał Stanisław.
— A z czegóż ten nałóg, kiedy nie z szatana! — odparł wzdychając pijak. — Znaliście mnie, widzieli; nikt mi nie powie żebym co niepoczciwego w życiu zrobił, żebym ukradł, żebym skłamał, żebym...
— No, no, nie chwal się.
— Co to i wspominać, gorzej tylko serce boli; wszystkiemu winien skurczypałka. Jeszcze jakiem był kredencerzem u nieboszczyka, świeć Panie nad duszą jego, toć mi się wódka i nie śniła; jednego razu...
— Mówiłeś mi to już do syta... wiem...
— Bo taki tak prawda; pierwszy raz com się tej gorzałki napił, to mnie djabeł pokusił. Przysięgnę że on. Byłem za potrzebą dworską u Moszka, a wiecie że nie pijałem; wchodzi ktoś, przyjechał skurczypałka na czarnym koniu, przystojnie odziany, surdut sajetowy, ale śmierdział bestyja! Niby jakiś majster, niby oficjalista od smoły, myślałem sobie, a grzeczny jak chleb z miodem. Ja sobie stoję z boku, ten ni z tego ni z owego do mnie obcesem, w gawędę, w różne czułości, a nakoniec tyć!... kieliszeczek wódki mi stawi. Ja mu mówię że nie piję, nic to, jak zaczął prosić, jak zaczął psia wiara molestować, — ha! myślę sobie, kieliszeczek, nie otruję się i wypiłem. A to mnie i zgubiło... słowo honoru. Nazajutrz spojrzę a ja w karczmie leżę, a ów jegomość już dmuchnął; tyleż go i widziałem. Ot, jak mnie skurczypałka podprowadził.
— Miałeś mi mówić i wytłumaczyć się ze wczorajszego, a pleciesz stare androny, które tysiąc już razy od ciebie słyszałem.
— Otóż to wracam do dzisiejszego; czyżbym ja, zakląwszy się że waszej kapoty i złotówki nie przepiję, mógł taką podłość zrobić i u żyda ją zostawić, żeby nie djabeł! Słowo honoru! sami pomiarkujcie! Albo żebym się w błocie walał?
— A jednakże to było? Któż temu winien, czy znowu oficjalista od smoły?
— Słowo honoru daję panu Stanisławowi, że nie ja...
— Zapewne, nie ty, ale wódka.
— Od razu, widzi pan Stanisław, tak się raptem wstrzymać, żeby już ani kropli nie pić, będąc wprzódy trochę nałogowym, nie można; mogłoby być nieszczęście, choroba, albo i gorzej! Słowo honoru... doktor mi to jeden mówił bardzo uczony. Myślę ja tedy sobie, pod szelmą i kpem nie wypiję tylko jeden maleńki kieliszeczek, dla żołądka...
— Widzisz, że to nie djabeł ci pić kazał, ale ty sam.
— Ale poczekajcież. Wszedłem do Moszka, słowo honoru sobie dawszy; a u mnie słowo honoru, to już największa rzecz... Moszkowa daje mi kieliszeczek za dwa grosze, jak pana szanuję, że tylko za dwa; biorę go do ust i jakoś kiedy już przechylałem, tak, że wstrzymać się było niepodobna... kiedy spojrzę. A! panie com ja tam zobaczył!
— A cóż? wódkę trutniu!
— Gdzie tam! gdzie tam! Ta bestja, skurczypałka, djabeł widząc, że już inaczej rady sobie ze mną nie da, wlazł w kieliszek! Widziałem go własnemi oczyma, ot tak, jak teraz na pana i dobrodzieja mego najłaskawszego patrzę; wiercił kopytkami po kieliszku i podskakiwał. Nimem ja się spostrzegł, już mi siedział w żołądku; plułem nadaremnie, chciałem wyrzucić, niesposób! Dopieroż jak nie zacznie mi dokazywać od pięt począwszy do głowy i nie wiem już co się ze mną stało dalej... a to prawda, że Moszkowa i kapotę jegomościną i złotówkę potem zabrała.
Stanisław nie mogąc się nie uśmiechnąć, prędko jednak przybrał surową postać sędziego.
— Janie, Janie, rzekł, — nie durz mnie, bo nie odurzysz, i bez pomocy djabła zguba cię czeka doczesna i wiekuista, jeśli się nie poprawisz. Jesteś, a przynajmniej byłeś poczciwy, to wiem...
— A! a widzi pan Stanisław.. co prawda to prawda, a poczciwość grunt. Nawet raz na drodze dwieście złotych zgubionych znalazłszy, wiecie sami, że je oddałem do rąk; nawet mi znaleźnego więcej nie dali tylko sześć groszy, śledzia i kwartę wódki.
— Ale cię twój nałóg zgubił i dogubi: straciłeś zdrowie...
— E! to kołton, panie Stanisławie...
— To wódka! panie Janie.
— A kołton nic innego tylko djabeł, — cicho dodał żebrak — to już wiadoma rzecz...
— Nigdyż się już nie upamiętasz? nie poprawisz?
Jan westchnął żałośnie, może nawet szczerze.
— Patrz-ino, proszę cię; ja i ty byliśmy jednego stanu ludźmi, wyszliśmy z jednej wioski; mogłeś tak jak ja kończyć spokojnie i uczciwie, aleś sam nie chciał.
— Poradźcież mi, co ja mam robić... z tym skurczypałką — ciszej domówił żebrak. Stanisław ramionami ruszył.
— A dajcież mi co zjeść, bo dalibóg dwa dni nic w ustach nie miałem.
— Czemużeś wprzódy o tem nie mówił? — zapytał z wymówką stary sługa, i spiesznie poszedł do szafeczki w ścianie. — Masz jedz i idź spać do ogrodu, do budki, a nie oddalaj mi się. Jutro ci wyszukam jakiej płachty znowu, pieniędzy już grosza nie dam; będziesz mi sadu pilnował, ale za pierwszym razem co do karczmy pójdziesz, nie powracaj więcej do mnie.
Żebrak stał widocznie pomięszany.
— Za pozwoleniem pana Stanisława, — odezwał się z niejakiem wahaniem — to gotowo być nieszczęście! Wiadoma rzecz, nawet doktorowie powiadają, że od wódki jak od tabaki raptem odwyknąć nie można; mogłoby mnie ubić... Muszę taki choć kieliszeczek czasem...
— A jeśli tak, — rzekł stary — to ruszaj sobie gdzie chcesz; znowu tam jakiego djabla wypijesz, a ja z niemi nie chcę mieć do czynienia.
— Ale gdyby tak jeden tylko kieliszeczek z rana, drugi o południu wedle jedzenia... a trzeci...
— A! a idź-że mi precz! — ofuknął się Stanisław, chcesz żebym cię jeszcze dobijał i rozpajał; coż to znowu jest!
— Trzy tylko kieliszki! trzy nie wielkie kieliszki panie Stanisławie! — błagającym głosem wznowił Jan.
— Jeden to ci dam, niepoprawiony bibuło! — odparł zbywając się go starzec, — ale więcej ani kropli...
— Jeden... co to jeden! tak raptem się wstrzymać, to ja wiem od doktora — może być nieszczęście... żałośliwie skamlał ubogi — jeden to tak jak nic; gdyby zresztą choć dwa to jużbym siedział.
— A więc jak chcesz! jeden ci daję, więcej nie mogę...
— No! to już wola Boża, pójdę się lepiej pod płotami walać, westchnął pijak — ja wiem, że to będzie nieszczęście! Wole gdzie zginąć na ustroniu.
I mówił to tak żałośnie, że staremu Stanisławowi serce się wzruszyło.
— Niech cię już zresztą licho bierze, — mruknął niechętnie; dam ci dwa kieliszki, ale mi siedź, sadu pilnuj choć jeszcze nie ma czego, i krokiem się nie ruszaj. A jeśli byle raz pójdziesz do karczmy, więcej już do mnie nie powracaj. Kawałek chleba mieć możesz tutaj: szanuj-że go i pilnuj się.
— Za siebie to ja ręczę, słowo honoru! — rzekł żebrak kładnąc nagą rękę na piersiach; tylko za tego prześladowcę, to mi trudno. Oj! żeby to mi tak jakiego dobrego księdza, coby mi na skurczypałkę poradził, byłoby wszystko dobrze, jeszczebym i ja wyszedł na ludzi...
I westchnął nieborak, a zabrawszy chleb i ser do torby, o kuli i kiju powlókł się powolnie przez furtkę ku znanej sobie ogrodowej budzie.
Stanisław wywietrzywszy przyzwoicie izbę po gościu, który schronienie jego a nawet i sień wódką i właściwym jakimś dziadowskim swędem zaraził, pozamykał wszystko i pomodliwszy się jeszcze, zgasiwszy świecę, ujął za kij sękowaty, z którym codziennie obchodził dwór do koła. Opatrzywszy kuchnię i oficynę, poszedł do domu mieszkalnego i począwszy od ganku, okrążył go krokiem powolnym, przysłuchując się niekiedy czy wszyscy byli na swoich miejscach, przypatrując się czy światła pogaszone; wreszcie około północka, gdy już, pierwsze kury piały, powrócił do izdebki.
Szczęściem, folwark był daleko i głos z tej strony przytłumiony drzewami, nie dochodził; byłby bowiem stary Stanisław ze snu się wybił strapieniem, usłyszawszy co się tam działo. Ekonomostwo mieli gości, a wrzawa towarzystwa zabawiającego się na ganku, szeroko się rozlegała. Frania, pani Boikowska, dwie panny przybyłe z miasteczka, chichotały z kilką mężczyznami, którzy już o mroku, konno, na późną herbatę przyjechali do Zaborza. Tym czasem pod stodołę podjeżdżały spokojnie fury po skradzione zboże, ładowano je z pomocą wartowników, a pszenica owa od myszy zjedzona, jechała nocką do miasta, dokąd już była skontraktowana.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.