Stary dom (Mirandola)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Franciszek Mirandola
Tytuł Stary dom
Pochodzenie Tropy
Wydawca Czasopismo „Maski“
Data wyd. 1919
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


STARY DOM

Nieskończone, ciągłe zgrzyty, hałas, tentent kroków. Roją się ludzie, jak mrówki, brzęczą, jak bąki gderliwe. Szum, zgiełk w korytarzach Starego domu, a ja muszę słuchać tego wszystkiego. Oczy zamknąć można,... przez uszy przenika wszystko. Chwytają każdy jęk, każdą skargę, każdą kłótnię. Najbłahsza sprawa dostaje się do mózgu i rozgrywa się tam, rozkłada swe akta... Występuje oskarżyciel, obwiniony, obrońca, ława przysięgłych zasiada... Twoje zaś akta człowiecze, twe własne, najdroższe sprawy spycha woźny brutalnie na ziemię. Gdy zaś mieszkańcy Starego domu chcą tańczyć, to chociaż masz w duszy pogrzeb dnia tego, musisz wycinać hołubce. Uszy to straszny wynalazek... straszny!
Słucham, a przedemną rozwarta księga mej duszy w którą chwila po chwili wpisuje ktoś, z poza kręgu naszego poznania, ku ziemi wychylony, słowa otuchy, przestrogi i nadziei.
Rozmyślam, a oni żyją.
Jakże wytrzymać w Starym Domu?
Co gadają,... nie wiem, ale czuję jakby cięcia tępej szabli po twarzy, wydaje mi się, że duszę mą tacza ktoś w beczce nabitej ostrymi gwoźdźmi.
Idzie deputacya na strych. Strych oglądają. Parlament kazał obejrzyć strych, skąd kapie. Idą.
Za chwilę słyszę ich ponad sobą. Chodzą, przesuwają ciężary, stukają młotami...
Nikomu nie przyjdzie na myśl, że to wszystko osłabia jeszcze bardziej stare belkowanie i rujnuje do reszty poszycie uczynione ze słomy zbutwiałej, której dostarczają rośliny, jakich obecnie już niema chyba na ziemi.
O, czemuż nie mogę was przemienić w lekkie motyle!
Łażą, suwają się na brzuchach. Niezmiernie gorliwi, niezmiernie punktualni.
Wracają.
A co?... Kapie?
Rozgwar głosów, idąc po schodach, kłócą się, wymyślają sobie.
Nagle łoskot, ktoś upuścił siekierę. Wydaje się, że spadła wprost na moją głowę.
Nie mogę... uciekam.
Leżę w trawie.
Naprzeciwko mnie Stary Dom. Roi się, jak mrowisko w lesie. Dosłownie, jak mrowisko, bo naokół dziwny, ogromny, nieznany bór, który oni zowią „Wielki Las“ i którego się boją.
W podworcu Starego Domu gromadka ludzi. Dyskutują.
— Ho, ho... — powiada ktoś — postoi jeszcze, postoi... wszakże stał tak długo... dlaczegóżby miał teraz właśnie...
— Tylko trzeba dach zrzucić! — woła drugi. — Cięży starym murom i powoduje ich zamakanie. Trzeba odnowić dach nad naszemi głowami, uczynić życie w Starym Domu pewniejszem.
— Tak, tak! — przytakują inni.
— To jest właściwie wydaje mi się... — zaczyna architekt, stojący na uboczu.
— Tu niema żadnego „wydaje się“, tu trzeba koniecznie niezwłocznej decyzyi!
— Panowie! Wszak powiedziałem w komisyi: Więcej światła... postęp wymaga światła, czyli okien... To jest rzecz przesądzona w całym świecie. Tu niema dwu zdań...
— To prawda... — wołają głosy.
— Wogóle na co są ściany? — pyta ktoś. — Zaćmiewają tylko pogodny pogląd na świat. Słońce, to wszystko...
— Precz ze ścianami! — zawołano.
— Za pozwoleniem... a na czemże spocznie belkowanie dachu? — pyta ktoś.
— Patrzcie! Oto jest rozumowanie konserwatysty... jemu dach jest wszystkiem, wydaje mu się, że górować, panować, gnębić, to jedyna racya życia.
— Ależ panowie... wszakże to jest rozumowanie szaleńca... bez ścian i dachu...
— Szaleniec... szaleniec!
— Panowie! Proszę się uciszyć... Zabieram głos dla zreasumowania sprawy. Zaszczycony waszym wyborem...
— Ja głosowałem za Nietoperzem... Veto!
— Zaszczycony wyborem na prezesa, konstatuję w pierwszej linii niezwykłe zainteresowanie obywateli sprawą przebudowy...
— Restauracyi... nie przebudowy!
— To jest właściwie... racya... restauracyi, sądzę, że utrafię w myśl wszystkich, jeśli...
— Się pan powiesisz! — dokończył ktoś.
W czwartem oknie drugiego piętra stoi człowiek jakiś i śmieje się szyderczo.
To Habdank, krawiec gromadzki, dziwnie pyszny i bezceremonialny.
— Cymbał! — woła pokazując w nie palcem. — Patrzcie na cymbała! Czyż ktoś się wogóle wyprowadza kiedy ze Starego Domu? Czyż można się wogóle wyprowadzić? To człowiek szalony, człowiek niebezpieczny... rewolucyonista!
Z drzwi głównych wychodzi komisya, która była na strychu. Jest ich kilkunastu. Najgrubszy, widocznie prezes wyłazi z trudem na beczkę kapusty. Jakaż to dostojna postać!
Tamci, obradujący przed chwilą cofają się półkolem, by zrobić miejsce mówcy.
— Panowie! — zaczyna prezes komisyi.
Wtem z brzękiem otwiera się okno w suterynie. Słychać zmieszane głosy. Odbywa się jakieś zgromadzenie. Widać głowy, ciżba, mrok w sali podziemnej.
— Do fundamentów Starego Domu ściekło wiele łez i krwi. Grunt rozmoczyła fala gorzkich łez. Nie dziwcie się tedy, że pękają sklepienia, że się rysują groźnie plafony z drzewa fiołkowego, cudnymi obrazami pokryte. Nie dziwcie się temu wy, którzy poszukujecie zła, by je usunąć i wy, którzy poszukujecie zła, by je utrwalić... Do fundamentów Starego Domu ściekło wiele łez i krwi.
Takie słowa leciały z suteryny.
— Panowie! — wołał mowca z beczki. — Zaszczycony wyborem na prezesa komisyi dla badania ewentualności prawdopodobieństwa przypuszczenia, jakoby czcigodny, kryjący głowy długich pokoleń, dach waszego Starego Domu miał się znajdywać w stanie niezupełnie odpowiednim...
— Błazeństwo! — ryknął ktoś z dołu. — Gadaj wyraźnie!
Z okna pierwszego piętra wyjrzała łysa głowa kierownika dobrego wychowania narodowego.
— A to co? — syknął. — A to co? Wszakże głos ma czcigodny prezes Trupia Czaszka!
— Panowie! — zaczął znów mowca. — Najskrupulatniejsze badania komisyi, której mam zaszczyt przewodniczyć, wykazały, że właściwie wszelkie obawy, tylekroć wyrażane nie mają żadnego uzasadnienia!
— Wszakże cieknie straszliwie! — zagrzmiało z dołu.
— To niczego nie dowodzi! — ozwały się liczne głosy.
— Za pozwoleniem! — wołał prezes. — Nie przeczę wcale, że cieknie... nie o to idzie jednak...
— A o cóż?
— O zasadę niweczenia rzeczy czcigodnych, rzeczy świętych, w imię fałszywie pojętego postępu i rzekomej praktyczności.
— Precz z dachem! — wołano z dołu. — Niech go dyabli biorą!
— Protestujemy!
— Panowie! Wchodzę in medias res...
— Zrzucić dach!
— Panowie... pozwólcież... Komisya zbadała, że wprawdzie rzeczywiście dach Starego Domu...
— A widzisz pan... ha!
— Rzeczywiście wymaga pewnych... powiedzmy, ulepszeń... ale odrobina dobrej woli...
— Raczej nowych gontów!...
— Konopi wiecheć!...
— Dajcież mi mówić...
— Zgoła niepotrzebne... To sprawa architektów, nie polityków... precz z adwokatami! Gębą nie zatkasz pan dziury w dachu!
— Troszkę ufności! — błagał mówca.
— Absurd!
— Troszkę wiary w celową i troskliwą działalność rządu...
— Zrzućcież go raz z tej beczki!
— Tak... zrzućmy go! To dureń!
— Podaj się do dymisyi! Rząd Trupiej Czaszki nie może się utrzymać, odmawiamy mu zaufania!
— Tak nie można! Tak nie można! To jest terror! Głosujmy!... Głosować!
Ponad zmieszane głosy wzbiło się czyjeś wołanie.
— Obywatele! Zapraszam wszystkich na wielkie zgromadzenie. Na porządku dziennym referat radcy Nietoperza p. t. „Więcej światła“ czyli „O sposobie wyjęcia ścian bez dotykania ich“. Metoda premiowana. Obywatele, stawcie się, jak jeden mąż. Rzecz to niezmierzonej wagi społecznej. Wolność słowa i bijatyki po odczycie zagwarantowana. Przestrzeganem też będzie jak najliberalniejsze traktowanie wszelakich nonsensów.
Zerwałem się na równe nogi i pobiegłem prosto przed siebie.
Otoczyła mnie cisza leśnego ostępu, objął w ramiona chłód rozkoszny. Rzuciłem się wyczerpany na mech. Ciało legło spać zwolnione z ustawicznej, dręczącej konieczności odbierania tych wszystkich wrażeń, które niósł każdy dzień w Starym Domu przeżyty. Ogarnął je zaraz sen głęboki. Dusza zaś poszła w las przeżywać widzenie, któreby nazwać można: Mare viriditatis.
Oto nowa ojczyzna... — radowała się dusza, spoglądając, jak ptak z wierzchołka drzewa po rozlewnej dali.
Nie było widać końca, las nietknięty toporem słał się aż do skraja widnokręgu. Wydawało się, że wszystko co na dole musi być zielone, jak wszystko co w górze, szafirowe.
Szarą plamą odcinał się jeno Stary Dom podobny wielkiemu strupowi na ciele natury. Brzydki był, bardzo brzydki.
— Podpalę tej nocy Stary Dom!
Przebiegło to niby strzała rzucona z jakichś niedosiężnych dali... i znikło, zanim dusza mogła się zadziwić.
Nagle rozległ się szmer jakiś.
— Sługa pana dobrodzieja! Co pan tam robi na drzewie?
Głos dochodził z dołu.
Niezwłocznie byłem przy mówiącym i poznałem naszego woźnego Milczka. Zazwyczaj nie gadał nic, uprzątając pilnie i cierpliwie rozliczne ubikacye Starego Domu.
Była to stwora jakaś niesamowita, instynkt ostrzegał, ilekroć zbliżał się do mej stancyjki na poddaszu. Ale zachodził tam rzadko i znaliśmy się mało.
— Jakto, więc i pan wyprowadził się ze Starego Domu? — spytałem zdziwiony.
— I, nie... — zaśmiał się zcicha — Ja tak sobie tylko... na spacer... Właściwie tom przyszedł zobaczyć, jak się panu powodzi.
— Dziękuję! Na razie doskonale!
— W Starym Domu popłoch! Dziwią się, że pan się wyprowadził. Pytali mnie, z czego pan niezadowolony. Wydaje mi się, że oni się tego pańskiego postępku przelękli...
— Przelękli się? Cóż ja im mogę uczynić, ja lokator z poddasza?
— Poddasza i suteryny Starego Domu to najniebezpieczniejsze miejsca! — powiedział Milczek. — Stamtąd wychodziły zawsze ideje... wie pan... ideje... a taka idea to gorsze, jak beczka prochu, to, powiadają, może wysadzić w powietrze Stary Dom.
— Niema obawy. Stary Dom dobrze jest pilnowany. Są żołnierze, są latarnie sygnałowe. Zresztą wszystkim, mimo rozlicznych narzekań, dobrze w Starym Domu. Pozatem, zważ pan tylko: wszak poza Starym Domem, jak mówią, niema wokół dosłownie nic, prócz ostępu leśnego, gdzie tajń i mroki, gdzie mieszkają straszliwe stwory niewidzialne, a mocne. Poza Starym Domem — powiadają — człowiek żyć nie może... rozumiesz pan... nie może!
— A jednak wyprowadziłeś się pan?
Błysło mi podejrzenie.
— Wysłano pana, widzę, drogi Milczku na przeszpiegi... co?
Zaprzeczył energicznie.
— Nie! Mylisz się pan. Lubię ludzi śmiałych... bardzo lubię.
— Cieszy mnie to. Ale czy pozatem nie masz pan do mnie jakiegoś konkretnego interesu? Wydaje mi się...
— Tak jest w istocie. Przedewszystkiem jednak pytam... czy pan, który wiesz mnóstwo rzeczy, nie domyśliłeś się dotąd, kim ja jestem właściwie?
— Nie pomyślałem o tem... choć prawda... podejrzywałem zawsze, że pan jakoś tylko luźnie związany jest ze Starym Domem.
— O... bardzo luźnie... bardzo...
— Pełni pan jednakże określone funkcye, jest pan na etacie, posiada pan ordery i mundur z herbami Starego Domu.
— Streszczę się. Posłuchaj pan. W Starym Domu mieszkają nie sami jeno ludzie...
— Co?
— Mieszkają zarówno niższe od ludzi organizmy, jak zwierzęta, a jednocześnie i wyższe. Człowiek jest formą przejściową, a Stary Dom terenem tej ciągle trwającej przemiany. Od bakteryi do istoty nadludzkiej, do anioła, czy szatana niema luki we wielkim łańcuchu rozwojowym. Bez jednego, choćby najmniejszego ogniwa, sam byt byłby niepodobieństwem. Wy, ludzie, widzicie w Starym Domu tę rzeczywistość, którą ogarniają wasze zmysły i to uważacie za prawdę. Ale i tam wasza prawda nie jest wieczną i trwałą. Podobnie, jak gwiazdy stałe, pozornie od setek tysięcy lat tkwiące na jednem miejscu przestrzeni, posiadają jednak swój ruch własny i w ciągu milionów lat zmieniają położenie, podobnie i wasza ludzka prawda zwolna przesuwa się, wykonuje ruch po przestworzach poznania. Stajecie się coraz bliżsi innej prawdy, prawdy anielskiej, podobnie, jak wasz układ słoneczny posuwa się z zawrotną chyżością w kierunku Wagi w konstelacyi Lutni...
— Jakto, wy...? — przerwałem mu. — Czyż pan nie jesteś człowiekiem?
— Naturalnie że nie. Czyż inaczej przychodziłbym tutaj? Czyż miałbym odwagę wyłamać się z pod autorytetu Habdanka?
— Wielkiż to autorytet?
— Bardzo wielki. Habdank jest krawcem gromadzkim. Każdemu szyje mundur z guzikami jego rangi i jego ludzkich atrybucyi. Jest on rozdawcą praw. Można powiedzieć, że szyje on ciało duszom ludzkim, bo czemże byłaby w Starym Domu dusza bez tego ciała, bez rangi, z której wynika wszystko inne, jak płaca, utrzymanie, szacunek, prawo głosu, prawo deptania innych.
— A jednak ja wyłamałem się, a czyż nie jestem człowiekiem?
— Znowu szemat. Powtarzam, człowiek jestto wiecznie żywa i wiecznie zmienna sprawa. Przypomina chmurę, która ciągle zmienia kształt, barwę, zawartość wilgoci i ustawicznie co innego niesie ziemi od ożywczego dżdżu, do niszczącego gradu. Pan wstawszy rano nie jesteś już tym samym, którym byłeś kładąc się spać. Pozatem różni ludzie, jak różne gwiazdy posiadają różną szybkość ruchu własnego. Jedni wiszą, jak martwiejące półksiężyce czarne u boku ciał promiennych, wiecznie ku nim jedną stroną zwróceni, inni pędzą z szybkością wobec której szybkość pocisku największego działa Starego Domu, jest jeno krokiem ślimaka. Ludzie o szybkości przekraczającej pewną miarę nie ulegają już atrakcyi ziemi i wylatują poza jej orbitę, jak komety paraboliczne, czy hyperboliczne.
— I nie wracają?
— Niemal zawsze. Stwierdzono, że chyżość jest zmienna i słabnie w miarę oddalania się od słońca. Właściwie niema hyperboli, a komety z reguły wracają. Tylko wracają po milionach lat w postaci odmiennej, tak, że je poznać trudno. Mówi się wówczas: to człowiek zesłany od Boga. Takie przynajmniej mają zapatrywanie mieszkańcy Starego Domu.
— Dobrze! — zakończyłem. — Proszę mi teraz powiedzieć, jaki masz pan do mnie interes. Ciało moje zbudzi się niebawem i zechce jeść. Muszę coś dlań obmyśleć.
— Nie znajdziesz pan nic dla swego ciała w Wielkim Lesie. Zioła tam rosnące, to trucizna dla człowieka dzisiejszego.
— A to ładna historya. Cóż się więc stanie?
— W tej sprawie przybywam właśnie.
— Poradźcie przeto drogi panie Milczku... ale à propos... nie pojmuję z jakiego powodu właśnie pan zajmujesz stanowisko tak niskie w Starym Domu.
— A jakież zajmowałeś pan? Ranga nieużytka-myśliciela z mieszkaniem na poddaszu? Rangi, widzisz pan, są rozdzielone na zasadzie praw, których badać nie należy. Byłaby to jałowa praca i daremna. Ale każda osobowość ludzka posiada poza swą widoczną, zewnętrzną, drugą jeszcze misyę życiową „tajny rozkaz“, którego częstokroć sama nie zna. Najczęściej zdarza się, że najniższa ranga posiada misyę niezmiernie doniosłą. Jestto nawet zrozumiałe, ci którym nie dano nic na ziemi, muszą mieć przecież coś dla siebie w niebie... prawda? Ale wracajmy do spraw aktualnych. Cóż tedy poczniemy z pańskiem ciałem?
— Nie wiem... nie myślałem o tem...
— Pyszny człowiek... panu niewątpliwie dano bardzo piękny „tajny rozkaz“.
— Zginąć?...
— Hm... możliwe... Albo może odnowić Stary Dom...
— Jakże to?
— Przypuszczam, że należałoby poprostu podpalić go na cztery strony!
— Co? — krzyknąłem wstrząśnięty do głębi, bo myśl taka zabłysnęła mi przed chwilą.
— Tak jest! Byłaby to nawet rzecz piękna taki pożar ziemi... to jest chciałem powiedzieć... Starego Domu. Pomyślanoby w przestrzeni, że urodziła się nowa gwiazda, a któraś z konstelacyi oglądanych od przeciwległego krańca przedwieczności wzbogaciłaby się o nowe słońce.
— Ależ wszakże Stary Dom jest dla ludzi wszystkiem, co posiadają...
— I nic prócz niego nie mają...
— Cóżby im tedy pozostało?
— Konieczność zbudowania Nowego Domu.
— Trud nadludzki...
— Praca wznosząca ku anielstwu...
— Kara okropna...
— Za to, że uczynili swój dom nieznośnym...
Zamyśliłem się głęboko, potem zaś chcąc zmienić treść rozmowy, spytałem:
— Ale cóż pan radzisz uczynić z mojem ciałem?
— Użyjemy go do spełnienia czynu!
— Zginie?
— Naturalnie! Rzecz prosta! Każdy wielki Odnowiciel świata, ginął zawsze... Czyż mam wymieniać nazwiska...
— Tak, tak... to prawda. Ale widzisz pan, mimo owych odnowicieli, Stary Dom stoi, jak stał. Nie powiodło się widać żadnemu...
— Znowu szemat. Zastanów się pan! Czy to jest... pierwszy Stary Dom... człowieka? Nie... wcale nie. Spadło na miejsce, które zajmuje mnóstwo piorunów i szalały pożary ogromne... To jest tylko ostatni... Stary Dom, to jest ostatnia formuła poznania ludzkiego, dobra na dziś, zgoła nie przydatna na jutro. Nic nie jest trwałe, co tylko jest żywe... nie zapominaj pan o tem... nie zapominaj ani na chwilę!
Czułem zawrót myśli, niby czerwone fale przelewały się jedna w drugą. Czułem, jakby sen mój był jawą, z której przeszedłem w drugi sen. Wszystko wydało mi się innem, dziwacznem na tym głębszym poziomie snu, podobnie jak oczy napotykają coraz inne dziwne zjawy w miarę zapuszczania się coraz głębiej w bezdeń morza.
W pierwszej linii zatroskałem się teraz na dobre o moje ciało leżące oto tam niedaleko na mchu.
Rozejrzałem się wokół. Rozłóg wysokiej trawy. Witki jej ruszały się ustawicznie, kłaniały sobie, zbliżały się ku sobie i oddalały. Żadne dźbło nie stało na swojem miejscu. Wydawało się, jakbym tkwił w olbrzymim, dziwnym wężowisku, cieniuteńkich żmij, gotowych kąsać. Pośród traw widniały olbrzymie, niemal czarne kwiaty z pozoru przypominające pełne maki. Płatki koron poruszały się nieumiarowo, jakby dowolnie, odsłaniając żółte plamy, podobne do wielkich kocich oczu. Także pnie drzew nie tkwiły nieruchomo w ziemi. Oddalały się od siebie, to znów zbijały w gromadki. Korony ich szeptały zaś poufnie, naradzając się ze sobą, konary wyciągały się ku sobie, niby ręce gotowe objąć, pieścić czy dławić...
Przeraziłem się.
W tym lesie nie sposób znaleść schrony ni pożywienia dla ciała.
Stałem zmieszany nasłuchując odgłosu. Milczało wszystko, nie musnął mnie najlżejszy nawet powiew wiatru.
Przystąpiłem do ciała leżącego we śnie.
Pochylone, w ruchu zdziwienie wyrażającem, stały nad niem trzy niezmiernie wielkie czarno szafirowe kwiaty. Płatki ich poruszały się szybko, migały rozwarte szeroko, to znów mrużące się oczy. Obok kwiatów, wzniesiona w powietrze zwisała wielka purpurowa, metalicznie połyskująca żmija.
— Wstawaj! — krzyknąłem z całej mocy.
Kwiaty uciekły szybko, żmija znikła w trawie.
Zerwałem się na równe nogi i obejrzałem się wokół.
Stałem na leśnej polanie, wśród gęstej trawy. Był zmrok. Poprzez pnie drzew przebłyskiwało światło.
Były to latarnie sygnałowe Starego Domu, umieszczone na jego peryferyi, tam gdzie przytykał Wielkiego Lasu.
Uczułem pewien niepokój. Czegoś mi brakło. Nie mogłem odnaleść się w otoczeniu, jak się to dzieje zawsze po nagłem przejściu do jawy. Wydawało mi się, że przed chwilą nie byłem sam, że rozmawiałem z kimś. Powietrze drżało, zda się jeszcze, od słów dziwnych, ważnych...
Jakież to słowa?... Kto mówił?
Coś należało uczynić!... Ale co?
Kroczyłem machinalnie w stronę Starego Domu. Gdym doszedł do bramy późno już było tak, że mogłem niepostrzeżenie wśliznąć się tuż za plecami zagapionego w ciemń żołnierza.
Szedłem dalej. Wspomnienie, że padły jakieś dziwne słowa towarzyszyło mi ciągle.
Nagle w chwili, gdym zaczął wstępować na schody, uczułem się sam, zupełnie sam, a wrażenie słów zasłyszanych pierzchło i nie wróciło.
— Ciekawym, co mówił tajny radca Nietoperz o przysporzeniu oświaty w Starym Domu — pomyślałem i zamyśliłem się nad tym problemem.
Na drugiem piętrze natknąłem się na zakręcie korytarza na woźnego Milczka.
Był to człowiek małomówny i znaliśmy się nie wiele.
— Dobry wieczór! — powiedział grzecznie i skłonił się.
— Dobry wieczór! — odpowiedziałem i poszedłem dalej.
Na wysokości mego poddasza zatrzymałem się. Ktoś mówił na dole, tętniły kroki.
Odbierano raporty.
— Wszystko w porządku! Zamykać bramę! Spać!
Rozkazy donośnie zahuczały po pustych kurytarzach.
Wśliznąłem się do mojej stancyjki i zbliżyłem się do stołu.
Na rozwartych kartach ukochanej księgi leżał ogromny, ciemnoszafirowy, nieznany mi zupełnie kwiat, przypominający pełny mak. Leżał, jak zamordowany człowiek. Bezwładnie, ciężko spoczywały płatki korony na bieli papieru, niby na śmiertelnej pościeli. W rozchyleniu dwu płatków widniały ogromne, żółte, zaszłe bielmem śmierci, oczy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Franciszek Mirandola.