Staruszki

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
LIX
STARUSZKI.

W labiryntach prastarych stolic, w ich odmęcie,
Gdzie ma swój czar to nawet, co ohydne i wstrętne,
Gnany smutnym kaprysem rad ścigam zawzięcie,
Istoty dziwne, mimo zgrzybiałość ponętne.

Te poczwary bezkształtne — to niegdyś kobiety —
Eponina lub Lais! Dziś zmięte, zgarbione...
Kochajmy je! to jeszcze duchy — te szkielety
W podarte, wynoszone szmaty otulone.

Czołgają się, chłostane cnotą bezlitośnie,
Drżąc przed nadbiegających hukiem omnibusów,
I jak relikwje tuląc u boku miłośnie,
Woreczki, szyte w kwiaty lub w godła rebusów.


Drepcą jak marjonetki — lub podobne rannym
Zwierzętom — wloką swoje umęczone członki,
Lub drgają mimowoli ruchem nieustannym,
Te, przez jakiegoś biesa poruszane dzwonki. —

Wzrok ich, to głębia, kędy nocą woda świeci.
Błyszczy — i mimo starość jak świder przeszywa,
W ich spojrzeniu jest boski wyraz oczu dzieci,
W których lada błyskotka śmiech i dziw wyzywa. —

Czyście zauważyli, że trumny staruszek,
Bywają często szczupłe jak trumna dziecięca?
Śmierć mądra w tem zbliżeniu z całunem pieluszek
Składa symbol dziwaczny, co jednak przynęca. —

I gdy na tle Paryża, wielkiego mrowiska,
Taki blady cień przemknie — coś mi zcicha szepce,
Iż te wątłe istoty, widmowe zjawiska
Suną się pomalutku ku nowej kolebce.

Albo, patrząc na dziwnie złamane postacie,
Rozmyślam, geometrji pracami zajęty,
Ile się też robotnik na swoim warsztacie
Namorduje nad formą skrzyń na one szczęty?

Jak oczy — studnie ryte przez łez miljony,
Tygle, które stygnący metal porysował,...

Mają czar tajemniczy i niezwyciężony
Dla tych, kogo surowy los od dziecka chował.

2.

Westalka, dawniejszego Frascati ponęta;
Kapłanka Thalji, której, — o zmienności doli!
Tylko nieboszczyk sufler nazwisko pamięta;
Kwiat cudny, niegdyś słynna pieszczota Tivoli;

Wszystkie mię upajają! lecz śród tej biedoty,
Są takie, co żółć mieniąc w miód, rzekły wbrew losom
Poświęceniu — od niego biorąc skrzydeł loty:
„Hipogryfie potężny, nieś mię ku Niebiosom!“

Tę, niedola Ojczyzny ciężkim jarzmem gniecie,
Małżonek wylał na nią wszystkie męki piekła;
Ta — Madonna przez własne udręczona dziecię,
A z ócz każdej z nich cała rzeka łez wyciekła!

3.

Ileż ich znam! Jak często goniłem za niemi!
Pamiętam jedną, która o zachodzie słońca,
Gdy Niebo zda się krwawić rany szkarłatnemi,
Na ustronnej ławeczce siadała milcząca,


By posłuchać koncertu, jaki wojsko grywa
Po ogrodach, orkiestra z trąb głównie złożona,
Co w te złote wieczory, gdy wszystko odżywa,
Jakąś skrę bohaterstwa tchną w mieszczuchów łona.

Ta, z życiem jeszcze, dumna, sztywna — z swej uboczy
Piła chciwie rycerski śpiew marsowych synów;
Czasem jak stary orzeł otwierała oczy;
Jej skroń z marmuru zdała się godną wawrzynów!

4.

Tak idźcie, stoicznie, bez skarg, nieugięte,
W pośrodku żywych stolic mętnego chaosu,
Matki z łonem przebitem, hetery lub święte,
Których imiona niegdyś brzmiały śród rozgłosu.

Wy, coście były wdziękiem, coście były sławą,
Dziś nikt was nie zna! Nieraz opój rozbestwiony
Swą szyderczą miłością znieważa was krwawo,
A w ślad skacząc przedrzeźnia ulicznik spodlony.

Cienie skurczone, co się wstydzicie istnienia,
Śliznące się wzdłuż murów, zgarbione, nieśmiałe,
Ach, dziś was nikt nie wita! (dziwne przeznaczenia!)
Szczątki ludzkości, już dla wieczności dojrzałe!


Lecz ja, który nad wami czuwam duszą tkliwą
I wzrokiem niespokojnym chwiejne śledzę kroki,
Jakbym był ojcem waszym, — doświadczam — o dziwo!
Skrycie, bez wiedzy waszej — radości głębokiej. —

Widzę uczuć młodzieńczych rozkwity, uśmiechy,
I dni dawno ubiegłych smug ciemny lub złoty,
Przerywam serc tysiącem szałów waszych grzechy,
A duch mój się waszemi opromienia cnoty —

Szczęty, mózgi pokrewne, o blizki mi świecie!
Co wieczór uroczyście żegnam was wzruszony!
Osiemdziesięcioletnie Ewy, gdzie będziecie
Jutro? wy, które tłoczą srogie losów szpony?














Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Charles Baudelaire i tłumacza: Zofia Trzeszczkowska.