Starosta warszawski/Tom I/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Starosta warszawski
Podtytuł Obrazy historyczne z XVIII wieku
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.


Trudno jest opisać dzieje tego starania się o pannę — odbytego pod dyktowaniem... Pomimo iż rzeczy pomiędzy ojcami były ułożone i ukartowane, nie taił wojewoda, iż wiele a raczéj wszystko od Jéjmości zależało...
Bywały dni, gdy wojewodzina obrażona jakiémś uchybieniem imaginacyjném, wszystko zerwać chciała. Naówczas ksiądz Russyan, pani Cetnerowa, Mniszchowa, a wieczorem obie Terleckie, ledwie ją uspokoić i udobruchać mogły.
Panu staroście jednego dnia kazano śmiać się, swawolić, skakać, drugiego być smutnym. Przestrzegano go, aby na żadną pannę nie patrzał, do żadnéj innéj nie mówił, od młodych mężatek stronił, gdyż go miano za bałamuta... Starosta śmiał się i szedł wyznaczoną drogą... Ilekroć na włos z niéj zboczył, wnet wszyscy opiekunowie usiłowali to naprawić i szepnąć co i jak ma czynić, aby się wojewodzinie podobać.
O wojewodziankę szło jak najmniéj, gdyż ta tu żadnego nie miała głosu; jéj tylko od matki przynosiła Dumont rozkazy, które się codzień zmieniały.
— Powiedzże jéj, moja Dumont, dysponowała raz: niech nie będzie trusią i nie siedzi jak zamalowana...
To znowu: — Co oni mają z sobą do szeptania?.. trzeba mówić zwykłym głosem...
Innego dnia znajdowała matka, że panna miała nadąsaną minę, lub że wydawała się smutną. Uśmiech, wesołość, wszystko kłaść trzeba było jak suknię, zrzucać jak gorsety...
Z pomocą jednak księdza Russyana, Terleckich, Mniszchowéj, straszna wojewodzina uchodzona została... Brühl młody siedział tu do imienin wojewody, spełniał swą pańszczyznę z jakąś ironią dziwną, i na ostatek po wielu mdłościach, tłomaczeniach, zachodach, korowodach... wojewodzina się zgodziła... młody pretendent został przyjęty... zaręczyny naznaczono na dzień 3 czerwca.
Została tylko niepewność co do miejsca, w którém zaręczyny odbyć się miały, w początkach bowiem myślano na ten cel zjechać do Brodów, gdzie ojciec wojewodziny, pan wojewoda poznański przebywał.
Starosta odetchnął, gdy po pierwszéj téj bytności, znalazł się sam na drodze do Warszawy, uwolniony od téj śmiesznéj roli, jaką w Krystynopolu odegrywać był zmuszony. Na przemiany myśląc o tém, uśmiechał się ironicznie i zadumywał smutnie, ruszając ramionami...
Na dzień 3 czerwca, owe zaręczyny uroczyste, sproszono gości tłumy... Na nieszczęście w Krystynopolu pokazała się ospa, niezbyt straszna, ale na owe czasy obudzająca trwogę, która o mało całego obrządku nie zwlokła... Ledwie doktor Macpherlan, dowodząc, że wietrzna była, uspokoić potrafił... Jednakże stary wojewoda poznański, który miał bytnością swą zaszczycić zrękowiny, nie przybył z Brodów, i z listem a pierścieniem wysłał na swoje miejsce starostę Leżajskiego. Punkta intercyzy wcześnie przygotowano — dwaj mężowie stojący na czele domów zawierali odporne i zaczepne przymierze; wojewoda powtarzał ciągle: — Odtąd kto mi wróg, ten wam nieprzyjacielem, i wzajemnie...
Zrana dopiero dnia 3 czerwca, w wigilię zaręczyn tak uroczystych jak ślub i równie ważnych a obowiązujących, wojewodzina kazała do siebie wezwać córkę... Pojęcie obowiązków matki nie dozwalało jéj okazywać czułości, która się w języku wojewodziny słabością nazywała — lecz gdy ujrzała bladą Maryę, słuchającą wyroku z marmurową obojętnością, ze wzrokiem osłupiałym, nieumiejącą odpowiedzieć ani słowa, nie okazującą oporu, ani radości — kobiece serce, serce matki otwarło się na chwilę. Wojewodzina ryknęła płaczem wielkim i rzuciła się ściskać dziecię, które miała utracić...
Trwało to jednak chwilę, przypadły Terleckie z Larendogrą, cały fraucymer z rozmaitemi środkami orzeźwiającemi — upamiętała się o zachowanie powagi wojewodzina, wybuch stłumiwszy w piersi, oddała Bogu na ofiarę boleść swoją.
Godzina ta ranna była umówiona; wszedł zaraz wojewoda, aby oświadczyć urzędownie córce wolę swoją, a razem okazać, jak dobroć rodzicielska świetny jéj los zgotowała — jakim to było zaszczytem zostać hrabiną Brühlową, jakiém szczęściem mieć takiego męża, i jaką to wdzięczność do grobu dziecię zachować powinno było dla rodziców.
Matka dała znak Maryi, aby upadła do nóg ojcowskich... trzeba było podziękować, rozpłakała się biedna...
Mamyż obrząd ten uroczysty i błogosławieństwo księdza Russyana opisywać — którego umyślnie na ten dzień z Podkamienia przywieziono?? Przy biciu z dział odbyła się ceremonia, którą to odznaczyło, że wprzódy list dziada, ojca wojewodziny publicznie w kościele na głos czytano. Tandem szły powinszowania, uczta, toasty... i stara Terlecka wieczorem upomniała się o jaki płateczek za nowenneczkę skuteczną — nie mówiąc o tem, co za pośrednictwem Mniszchowéj dostała od Brühlów...
Wojewodzianka, która całą noc poprzedzającą przepłakała — cały ranek i dzień przemęczyć się musiała, nie okazując po sobie co czuła... wyglądała jak cień blada... Uśmiechała się bez myśli, słuchała nie wiedząc co do niéj mówią — oczy miała łez pełne — ale to się tłómaczyło przywiązaniem do rodzicielskiego domu! Brühl nie miał odwagi ani jéj pocieszać, ani rozrywać żarcikami, na które zawsze się mógł zdobyć... Sam on doświadczał jakiegoś dziwnego ucisku na sercu, choć go udaną swą zwyczajną wesołością pokrywał.
Gdy ten dzień utrapiony dobiegł nareszcie do końca, a nazajutrz rano powozom kazano zachodzić przed ganek pałacowy — gdy się żegnać i po rękach całować zaczęto, a ściskać wzajem — wszyscy uczestnicy tego aktu, który duma, ambicya, rachuba polityczna dopełniła — uczuli jakby z nich ciężkie spadło brzemię. W ganku pito jeszcze strzemienne; całowano się tém czuléj, że nareszcie oswobodzić się miano... Moździerze na wiwat uderzyły... a w chwilę potém w krystynopolskim pałacu panował już tylko ruch wielki przyprowadzania do powszedniego porządku wszystkich gałęzi gospodarstwa.
Goście w miasteczku zdejmowali i pakowali po gospodach kontusze i pasy kosztowne, wkładając kitle podróżne, wojsko zrzucało paradne kolety, dworzanie zdejmowali bogate pasy, w kredensach liczono srebra, wojewodzina kazała sobie przynosić regestra szafowanych jadeł i napojów, wojewoda słuchał rapportu starosty Zawideckiego, a starszyzna naznaczała kary tym ichmościom, którzy czasu wielkiego zamieszania korzystali z niego, dla dopuszczenia się nadużyć.
Okazało się, że dwóch świszczypałków podkradło się do garderoby na zakazane konszachty z pannami, za co najsurowsza była kara na kobiercu. Bebuś się spił i Bebę pokrzywdził policzkiem, co miał odpokutować klęczeniem i postem o chlebie i wodzie; dwóch hajduków pokrwawiło się zwaśniwszy... Wszystko to natychmiast miało być jak najściśléj zbadane i przykładnie ukarane...
Srebra odnoszono do skarbcu... pijanych sadzano na wytrzeźwienie się do karceresu na obwachu, gorączkowy jeszcze nieco ruch panował wszędzie, lecz coraz się uśmierzał... Panna Marya z głową opartą na kolanach madamy Dumont, z oczyma wypłakanemi, ale suchemi, dumała nad swym losem... młodsze siostry patrzały na nią z tém zdumieniem i zazdrością, jaką tylko dziecinny wiek zrodzić może.
Szczególniéj piękny pierścień zaręczynny, dar wojewody dziadunia, budził ciekawość sióstr młodszych, wojewodzianka nieustannie pokazywać im go musiała. Lecz z palca nie wolno go było zdejmować, bo przesąd jakiś przykuwał go na nim aż do ślubu...
Tymczasem powozy pana starosty, któremu towarzyszył Mniszech, po drodze mając przygotowane do przeprzęgu cugi, unosiły go nazad ku stolicy. Wkrótce marszałek zbaczając do dóbr swoich pożegnał szwagra, wyrażając mu zarazem radość z dokonanego aktu i uszczęśliwienie, że się straszliwa pańszczyzna skończyła.
Rozstali się, i starosta z dworem swym, późno w noc do przygotowanego dobiegł noclegu, po takiém znużeniu potrzebując nadewszystko spoczynku...
Lecz szlachta miejscowa, która wiedziała o przejeździe młodego Brühla, powitała go tu tłumnie, i nie zabrakło na klientach... petentach — na ukłonach i mówkach, którym uśmiechać się i dziękować za nie było potrzeba...
Zbywszy się téj napaści, już miał starosta, zrzuciwszy suknie co rychléj paść na łóżko, gdy kamerdyner posługujący mu oznajmił, że jakiś jeszcze nieznany jegomość, który nazwiska nie chciał objawić, ale starym i poufałym mienił się przyjacielem — dopraszał się gwałtownie posłuchania.
W pierwszéj chwili Brühl ofuknął kamerdynera i chciał odprawić natręta — lecz ten powrócił z naleganiem, z prośbą, i drzwi wreszcie się otworzyły... Z głową osłonioną kapeluszem, który mu całą twarz okrywał, obwinięty płaszczem, ukazał się w progu mężczyzna słusznego wzrostu. Brühl spoglądał dosyć zniecierpliwiony i wnijściem i maskaradą, gdy nagle gość zrzucił kapelusz i z radosnym krzykiem rzucił mu się na szyję.
— Ha? prawda niespodziankęm ci sprawił co się zowie? — Musiałeś mnie przeklinać, że ci zmęczonemu wylegać się nie daję! Jak się masz! przebacz! Nie mogłem czekać do jutra...
— A to ty! krzyknął Brühl — strachu mi narobiłeś niemałego... Siadaj i bądź pozdrowiony!
Przybyły, jeden z dawniejszych przyjaciół młodego Brühla, rówieśnik jego, towarzysz zabaw dziecięcych na tarasie w Dreźnie, niegdyś dworzanin króla, był to pan generałowicz Sołłohub... Z nim niegdyś pan Alojzy najlepiéj swawolić lubił, gdy mu do tego przychodziła ochota — próbowali sił, zręczności, a potém i dowcipu, rozprawiając o tych rzeczach, których wówczas wcale nie rozumieli, a tém więcéj byli ciekawi. Późniéj pan Sołłohub wrócił do Polski na to życie pańsko szlacheckie, do którego był przeznaczony, a starosta warszawski wyrósł nagle prawie na dygnitarza. Dawna poufałość przeżyła niegdyś bliższe stosunki — dziś rzadsze i mogące oziębnąć, gdyby ich sympatye charakterów, szczera przyjaźń i wspomnienie młodości nie wiązały.
Przed jednym Sołłohubem zwierzał się pan Alojzy ze swych tęsknot, fantazyj, utrapień pokrytych świetnością położenia — jeden Sołłohub mógł go zrozumieć, a nie mógł zdradzić. Byli z sobą jak bracia — a we własnych nawet Brühl nie miał nigdy tyle zaufania, ile w tym od dzieciństwa przybranym.
Nie były to jednak ani charaktery podobne, ani umysły jednéj potęgi i polotu. Starosta warszawski należał do najbystrzejszych ludzi swego czasu; Sołłohub miał polor i ogładę, ale zawiłe kwestye życia, filozofii, serca, polityki — niewiele go obchodziły. Młodym był i przedewszystkiém chciał użyć młodości i życia... Serce miał czułe do zbytku, głowę rozmarzoną... Brühl — był sceptyk, chłodny, obojętny, łagodny, wdzięczen wszystkiemu co go na chwilę rozerwać i odegrzać mogło. Sołłohub mniéj używszy, mniéj się napatrzywszy, niewiele jeszcze potrzebował, aby być szczęśliwym. Starosta nudził się często, na co mu nawet ulubione lekarstwo nauki nie pomagało...
Sołłohub naukę szanował wielce, lecz ona mu była obojętna, zastosowania jéj w życiu szlachcica polskiego pojąć nie umiał. Zdawało mu się, że od dawna posiadał już wszystko co mu do jego zawodu mogło być potrzebne. Jeździł konno wyśmienicie, strzelał i pływał jak Brühl, mówił nieźle kilku językami, muzykę lubił choć jéj nie praktykował, pił gdy był zmuszony dużo i ładnie, umiał się znaleźć równie dobrze wśród kontuszów i wśród fraków... Zdawało mu się, że nikt po nim nie miał prawa więcéj wymagać.
— A no! Brühl — zawołał wesoło padając na krzesło Sołłohub — mam cię więc powitać kosmatą ręką... żenisz się... Wiwat!
— A ty? spytał starosta...
— Ja, dotąd nie — ale za to szalenie się już kocham...
— Paradny jesteś! i myślisz, że prowadzony przez ślepego amora wnijdziesz do świątyni Hymenu... Ale ty z tym bałamutem do drzwi nie trafisz!
Sołłohub się zarumienił i westchnął...
— Mówmy o tobie; cóż ty?
— Ale o mnie, mój drogi, nie ma co mówić, rzekł śmiejąc się Brühl — z daleka patrząc się i przysłuchując się wiesz wszystko i powinieneś się domyślić. Ty masz swobodę — ja się jéj dawno wyrzekłem... ze stoicyzmem i wesołą twarzą idę gdzie mi każą... Papa potrzebuje aliansu — pakują mnie do karety, wiozą i dają w zastaw... Ani panna, ani ja nic nie wiedzieliśmy gdy nas zapytywano...
Strzelono z moździerzy, wypito za zdrowie, posadzano nas przy stole... zamieniono pierścionki i — finita la comedia! Do was należy dać nam obojgu, brawo!
Sołłohub posmutniał.
— Słuchaj, rzekł, tyś w istocie człowiek szczęśliwy, że możesz to brać tak wesoło... Finita la comedia! nie prawda la comedia comincia... To dopiero początek.
— Chcesz, bym ci jéj koniec powiedział? odezwał się z udaną wesołością starosta... Pani się boi mnie, ja jéj... ślubujemy sobie przy ołtarzu i jedziemy do Młocin... Życie płynie tak gładko jak zwykle po szlifowanych posadzkach. Kochać się niepodobieństwo, znosić nauczymy powoli, znajdziemy modus vivendi. Pani wyszuka przyjaciela, ja znajdę przyjaciółkę... wzajem przebaczymy sobie winy, i ani lepiéj, ani gorzéj od drugich dobijemy się do końca...
Mamy w czystym zysku, że się żadne z nas nie zawiedzie, bo sobie nie czynimy złudzeń... Nie jestże to położenie wyśmienite? Karty na stole, gra otwarta...
Cha! cha! cha! rozśmiał się Brühl spoglądając na zadumanego Sołłohuba...
— Cała sztuka — dodał — punkt widzenia; — strona dobra, jak widzisz, zawsze się znajdzie nawet tam gdzie jéj nie ma...
— Ta twoja wesołość! mruknął przyjaciel.
— Ale cóż pomoże jeśli się truć będę i truć tragicznie? spytał Brühl.
Sołłohub milczał, lecz po chwili dodał:
— Uważaj jak lepiéj, ja tylko czuję, że mi cię okrutnie żal...
— Starosta uderzył go ręką po kolanie...
— Dziękuję — ale widzisz, wychodzę z téj łaźni... zdrów i cały... Co ty chcesz od życia!! Każdy ma swe przeznaczenie — a ja nie skarżę się na moje...
Przyjaciel smutnie jakoś przypatrywał się nadrabianéj wesołości starosty...
Wiesz co? rzekł: nigdy niczego nie zazdrościłem nikomu — ale tobie prawie zazdroszczę humoru i rezygnacyi... Jesteś dla mnie zagadką... Zdaje mi się, że albo fanfaronujesz, lub nie jesteś człowiekiem.
— No, nie wiem — odparł Brühl — może jestem lalką — ale to pewna, że mnie wiele rzeczy śmieszy, mało boli, a prawie nic nie porusza... Smutna to rzecz, czy wesoła — ale tak jest, mój drogi!
— Fanfaron jesteś! przerwał gość — chwalisz się... Jakto? tak młody, miałbyś już nawet nie módz się i nie chcieć zakochać?
— Nie wiem... mówił Brühl potrząsając głową. Śmieszna rzecz, powiem ci, zakochałem się raz pierwszy w życiu mając lat dwanaście, w dziecku... od téj pory już nie mogę... Ta miłość dziecinna trwa dotąd! Jeszcze o niéj marzę... Szalałem potem za Angielką, z czego tyle narobiono hałasu, alem jéj nie kochał... latałem za innemi tak samo... z ciekawości i temperamentu... Moja pierwsza miłość, która trwała minut pięć... snadź była ostatnią.
Chciał mówić więcéj, lecz nagle jakby się namyślił — umilkł, i zmieniając ton, zwrócił się do Sołłohuba.
— Mów bo mi o sobie... Ty naturalnie kochałeś się nieskończoną liczbę razy; pamiętam, żeś począł od garderobianéj mojéj matki... A teraz... w kimże?
— Daj pokój żartom! po raz pierwszy i ostatni w życiu jestem na seryo rozmiłowany.
— A! wiwat! Cóż? przedmiot twych zapałów? mówił Brühl ironicznie: „czy dzieli ognie twoje?“
— Proszę cię nie żartuj! Przedmiot jest młodziuchny i o ile mi się zdaje, chyba nigdy kochać nie potrafi.
— Dla tego, że nie kocha ciebie!! Rozśmiał się starosta. — Czy nazwisko tajemnicą?
Sołłohub się zawahał.
Myśmy przecie przyjaciele — ja cię nie zdradzę! Miałażby być mężatką? pytał Brühl.
Co pleciesz! to prawie dziecko, to aniołek! zawołał Sołłohub.
— Wszystkie one są aniołami, gdy się w nich kocha... Ale któż, mówiąc po polsku, twojego anioła rodzi?
Generałowicz pomyślał.
— Przyszedłem tu nie po to, abym przed tobą robił tajemnicę — dodał poważnie. Kocham się w Maryi Potockiéj, cześnikównie koronnéj; sierotą jest biedna, odumarli ją rodzice... Opiekunowie! któż wie, możeby nie byli od tego, aby ją wydać za mnie...
Brühl, który ciągle z wyrazem ironii na twarzy słuchał przyjaciela, gdy wymówił nazwisko cześnikówny, drgnął i wstrząsł się cały... Sołłohub siedział właśnie z oczyma spuszczonemi i nie dostrzegł tego poruszenia — a gdy podniósł wzrok, Brühl już był panem siebie. Większy znawca ludzkich twarzy byłby może rozpoznał w nim jakby przejście jakiegoś prądu, który po sobie ślad zostawi. Sołłohub nie badał tak pilnie tych, z którymi żył; brał ich prostodusznie takimi, jakimi mu się przedstawić chcieli.
Nagle urwała się rozmowa, starosta jakby stracił ciekawość, siedział obojętny i zmieszany nieco.
— Wiesz, odezwał się potém, udając znowu rozweselonego — to szczególne przeznaczenie! Byliśmy i jesteśmy, spodziewam się, przyjaciołmi, w losach naszych wiele było wspólnego, i obu nam widać przeznaczone były Marye Potockie. Sołłohub który imienia wojewodzianki nie wiedział, wyraził całe swe podziwienie.
— A! bodajbyś był prorokiem! zawołał... ale ty bierzesz już twoją Potockę, a ja nie wiem czy kiedy do tego się szczęścia dobiję...
Wstał Brühl i przechadzając się coś nucić zaczął...
— Mówmy seryo — odezwał się głosem zmienionym — nie masz zaprawdę czego mi zazdrościć. Mówiłem ci, że nie ja się żenię, ale mnie żenią. Panna jest biedną, przelękłą ofiarą, a ja sobie wydaję się katem... Nie ma na to rady! Muszę wesołego udawać, aby jéj i sobie serca dodać... Serce, którém ci się chwaliłem, że mi stwardniało jak nagniotek — boli czasem niewypowiedzianie — zupełnie jak nagniotek na słotę... Wszystko to smutne, śmieszne i głupie! Męczyć siebie i drugich aby przez lat kilka mieć przyjemność patrzéć jak ci się ludzie kłaniają nienawidząc! Pewien jestem, że mnóztwo ludzi mi zazdrości! Na oko możeż być szczęśliwsze położenie niż moje? Ojciec niemal wszechwładnym panem w dwóch krajach, złota mogę mieć ile zechcę, jestem młody, zdrów jak koń — pochlebców rój mnie otacza, a — nie ma człowieka nieszczęśliwszego nademnie.
— Brühl! co mówisz? zawołał przestraszony niemal przyjaciel.
Uśmiechnął się na to starosta.
Wiesz dla czego? bo mi wszystko jest obojętne... bo mi się zachciewa biedy dla wyjścia z tego marazmu...
— Jesteś człowiek po prostu szczęściem popsuty — odezwał się Sołłohub, — ale na to żadnéj innéj rady nie ma, tylko prawdziwa bieda, któraby o zmyślonéj zapomnieć kazała... dajmy już temu pokój.
To mówiąc przeszedł się po pokoju Sołłohub, jakby się do czegoś gotował, i zbliżył z wolna do Brühla, który krzesło pod sobą od niechcenia kawałkami wyprówał.
— Kochany starosto — odezwał się — mam do was prośbę. Byłeś mi dawniéj przyjacielem...
— I jestem zawsze!
— Przyłóżże się do szczęścia mojego!
Złożył ręce jak do modlitwy.
— O co ci idzie? mów, bez tych wstępów i przygotowania...
— Kiedy twoje wesele?
Brühl aż się cofnął na to pytanie, którego się nie spodziewał...
— Nie przypominajże mi go... cóż tobie z tego przyjdzie!
— Ale przecież — kiedy?
— A no — około Nowego Boku, zdaje mi się.
— O! to kawał czasu jeszcze, westchnął Sołłohub. Wiadomo już powszechnie, że zaślubiny twe odbyć się mają z nadzwyczajnym przepychem... a szczególniéj przy ogromnym zjeździe z całéj Polski. Wszystko co tylko spokrewnione, skolligacone, sprzyjaźnione z Potockimi będzie w Krystynopolu... Liczą już gości na seciny... kto wie, na tysiące!
— Chcesz, bym cię zaprosił? przerwał Brühl — ale to samo z siebie idzie.
— A! wcale nie o to mi szło, zniecierpliwiony wtrącił Sołłohub. Cześnikówna Potocka będzie niezawodnie na weselu. Ty już należysz do rodziny — do domu — ojciec twój ma wpływ wielki, siostra twoja nie mniejszy... Aloizy! na przyjaźń twą zaklinam cię, pomóż mi do cześnikówny — ja kocham się w niéj śmiertelnie — ja...
Nie dokończywszy porwał się za głowę.
— Szczęśliwy człowiek! westchnął Aloizy...
Przyjaciel chwycił go za ręce... Brühl cofnął się zniecierpliwiony.
— Jeśli o tém chcesz mówić z moim ojcem, nastręczę ci zręczność — niech on przemówi za tobą — ale ja! ja!... ja nie mogę...
— A to dla czego? porwał się niemal obrażony Sołłohub.
— Dla tego, że choć mam zaledwie dwadzieścia jeden lat, dałem już sobie słowo, iż małżeństw nigdy kojarzyć nie będę.
— Ty? dałeś sobie słowo? — podchwycił Sołłohub.
— Tak jest — dałem sobie słowo i dotrzymam go.
Gość wziął kapelusz z krzesła powoli; widać po nim było, iż doznawszy zawodu — czuł się nim mocno dotknięty.
— A zatém — rzekł chłodno — nie pozostaje mi nic, tylko ci dać dobranoc.
Lecz Brühl obie ręce wyciągnął ku niemu.
— Mój drogi, mój przyjacielu — począł łagodnie, nie gniewaj się — Bóg widzi nie winienem, masz całe serce moje — ale w téj sprawie ci służyć nie mogę.
— A ja tylko w téj sprawie cię potrzebuję — przerwał Sołłohub: o żadne starostwo ani proszę, ani prosić cię będę, o żadną łaskę, ani protekcyę — w tém tylko jedném możesz mi być pomocny.
Brühl stał chłodny...
— Nie mogę, rzekł — nie mogę...
— Dla mnie jest w tém coś niepojętego — mruknął gość.
— Myśl sobie co chcesz — dodał starosta — ja małżeństw nie kojarzę... Ojcu cię polecę, ojciec więcéj niż ja może... Do téj sprawy ci się nie zdam, bo w małżeństwa nie wierzę i mam moje pryncypia... Gdyby mi wolno było odstąpić ci moją własną narzeczoną — także Maryę i Potocką, uczyniłbym to chętnie... ale — daj mi pokój ze swatami, jam do tego nie stworzony...
Generałowicz popatrzał nań, ścisnął z lekka jego rękę i wyszedł...
Brühl powiódł za nim oczyma i rzucił się znużony śmiertelnie na łóżko...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.