Staropolska miłość/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Staropolska miłość
Podtytuł Urywek pamiętnika
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1929
Druk Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Miejsce wyd. Złoczów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
J. I. KRASZEWSKI

STAROPOLSKA MIŁOŚĆ
URYWEK PAMIĘTNIKA

ZŁOCZÓW 1928.
NAKŁADEM KSIĘGARNI WILHELMA ZUKERKANDLA








Pisana w czasie pobytu w Żytomierzu, drukowana w Warszawie w r. 1859, powieść ta niewiele miała rozgłosu. Powodem do napisania jej były rozmaite sprzeczne zdania, o pojęciach miłości i o żywiole tym w życiu staropolskiem. Autor starał się odmalować uczciwą miłość dawną wedle tradycji, być może iż nie objął w opowiadaniu wszystkich stron zadania — o którem wiele by mówić jeszcze można. Jest to jedna ze staropolskich miłości, boć ich tam naliczyć można wiele. Na wzdychanie i kochanie, coby cały żywot wsiąknęło w siebie, nie było u nas czasu, ani doń usposobienia — uczciwemu jednak przywiązaniu umiano być wiernym. Patrzaliśmy na przykłady. — Zresztą miłości i u nas bywały różne jak ludzkie serca i głowy, jak położenia i stosunki.

Drezno, styczeń 1875.



Jak w pokładach naniesionego przez wody mułu i osadów badacz odgaduje epoki kataklizmów i wielkich wstrząśnień, którym ulegała ziemia nasza, tak w starych i zbutwiałych papierach często niepozornych i nieobiecujących na oko, przywykły do śledzenia wszystkich życia objawów, odkrywa skarby niespodziewane, piętnujące warstwy przeszłych czasów. Na nieszczęście przeszłość przeznaczona na zagubę, ułamkowo, cząstkowo, przypadkowo maluje się w pozostałych po niej zabytkach; potrzeba umieć dopełnić ją i odgadnąć, ex ungue leonem, a z pióra skrzydeł gołębia. Z prastarych czasów kilka wierszy na omszonym kamieniu, urzędowy i suchy akt na zżółkłym pergaminie, zrzynek papieru oszczędzony cudem, na którym kilka nazwisk zostały na świadectwo o życiu: ot i wszystko. Dalej pismo coraz do poufalszych służy zwierzeń i na powszedniejsze potrzeby obszerniejsze zapełniają się niem karty; ale znowu to, co naówczas najgodniejszem zdawało się ku uwiecznieniu, dziś nas nic prawie nie obchodzi: łakniemy zapomnianej reszty, którą sponiewierano jako niepotrzebną. Ledwie na boku dopisane słowo, coś przylepionego do okładki, jakieś nazwisko i data ukradkowo nakreślone, wypływają na wierzch z nieużytecznego słów wylewu. Im bliżej nareszcie nas, tem papierowe pamiątki mnożą się, rozszerzają, gromadzą; piszą wszyscy, piszą już o wszystkiem: papier i kunszt pisania stają się pospolitą własnością ogółu, mnóstwo tedy ciekawości, ale i śmiecia bez miary. Co tu wybrać? gdzie się skrystalizowało i osiadło życie? W tych przebutwiałych kartach jest po trosze wszystkiego: rejestra, notaty, listy, mowy, poezje, grobowce, rachunki, na jednej często spotykają się karcie. Trafiło się nam taneczną pieśń Wiśniowieckiego dziwnie niewstydliwą znaleźć obok kazania i spisu nasion do wirydarza. Niejeden człowiek bezpowrotnie zmarły i zapomniany, żyje tylko jeszcze na wątłym rożku papieru, na którym w chwili próżnowania od niechcenia się podpisał. Mógłże się spodziewać, że próba pióra da mu zakosztować nieśmiertelności!... O losy ludzkie, o życie!!
Grzebiąc w starych listach, w tych wstążeczkami i sznurkami dawno skostniałą powiązanych ręką fascykułach, człowiek powoli wchodzi w świat grobowy jak do lochów podkościelnych; rozwidnia się przed nim horyzont ciemny, występują na tle jego nieznajome a dziwne postacie, zarysowuje się niespodzianie kształty i odradza z nicości dawno zmarłe i zapomniane. Resztki to niedogasłego życia! Odgadujemy czego nie widzim, domyślać się musimy tego, co zginęło, ale obraz i po tej restauracji mniej więcej zręcznej, pozostaje niepełnym. Jest to czaszka Hamleta, której brak rąk i nóg lub piszczel, któremu niedostaje zbutwiałej i w proch rozsypanej czaszki.
I tu są trafy szczęśliwe i niezasłużone przekleństwa... Niejedna postać majestatyczna i wspaniała przedstawia się z za mroków mogilnych ułamkowo, nie pełna, blada, gdy lada najpospolitsza a gadatliwa istota z fizjonomją startą i zwyczajną, występuje ci przed oczy aż do zbytku drobnostkowo narysowana, choć pamięci nie warta.
W najciekawszem często miejscu urywa się nić nielitościwie, gdy powszednie dzieje, dzień po dniu, godzina za godziną nieprzerwanym snują się ciągiem. Wszędzie tak spotykamy dowody znikomości ludzkiej, a nieśmiertelność nasza to tylko przedłużone konanie.
Gdy długie nieraz godziny siedzę nad stosem papierów pożółkłych, i tą stęchlizną śmierci i grobu, właściwą śmierci woniejących, jedynych minionego życia ostatków: oczy łzami zachodzą, serce mi się ściska i myślę jak to nas później ludzie fałszywie odgadywać będą z tego, co po nas zostanie! Ale co po nas ocaleje? i czy zostanie choć trochę? Co przeżyje? czy dowody słabości, czy ślady poczciwych uczynków, czy nic nie znaczących chwil blade szczątki? Bóg jeden to wie, bo to co starano się zachować jak najskrzętniej, poginęło przecie, a co na strychu gniło, w czem się wróble gnieździły i co myszy jadły, ocalało cudownie. Kamień i bronz tak są znikome jak papier, a pamięć ludzka od nich trwalsza... Prawo zniszczenia panuje wszystkiemu, ząb czasu nie mogąc ukąsić granitowych obelisków, starł z pamięci alfabet hieroglifów.
Czasem w ogromie tych niedogryzionych kości ryjesz się napróżno, żeby odkryć coś znaczącego, coby ci dało czasu i ludzi pojęcie. Nieskończone szeregi słów i cyfer przesuwają się czcze i próżne, a gdzieś na brzeżku jedno rzucone słówko wprawia w zadumę i odkrywa całe światy. Wstajesz od tej pracy, jak gdybyś przeszedł się po cmentarzu z wonią śmierci i myślą znikomości, szepcząc mimowoli wieczne odpocznienie umarłym.
Jużto z ostatnich lat wieku, co nas poprzedził, zostało papierów bez liku: ogień i robactwo, myszy i zgnilizna nie miały jeszcze czasu pochłonąć ich i przebrać jak Bóg przeznaczył, co zginąć powinno, a co ma ocaleć. Potrzeba umieć szukać, żeby tu coś znaleźć i jak nurek po konchę perłową, po gałąź koralu, zstępować w otchłań głęboką, bo często z niczem z przepaści powrócić. Rzadko wątek natrafia się dłuższy, i milczenie grobowe co chwila przecina ślady żywota... A tam gdzie los przerwie mowę przeszłości, już jej nie dopełnić niczem... Domyślasz się, zgadujesz, chwytasz nici końce rozstrzępione, spajasz je, i gdyś wymarzone przysztukował do rzeczywistego, krzyczy, odbija jaskrawo: pożenić ich nie sposób.
Jednakże mimo ciężkość pracy i nieuchronnych z nią powiązanych zawodów, nie ma milszego zajęcia nad badanie starych zabytków, nad śledzenie przeszłości wprost u źródła, a żadna historja tak nie wyuczy wieku, jak maleńki szpargał współczesną nagryzmolony ręką nie dla jutra, ale bez myśli o tem, że pozostać i powiekować może. Pamiętniki, jeden z najciekawszych materjałów mają to do siebie, że w nich człowiek maluje się zawsze mniej więcej nie takim, jakim był, ale jakim być pragnął. List, notatka, rejestrzyk odkrywają go nam, gdy nie myśli o publice, stojącego jak go Bóg stworzył i czem uczyniły okoliczności. Jeżeli jeszcze szczęściem rządkiem na jednę postać, na jedne lata zbierze się dosyć światła ze stron różnych, aby je w pełni nam ukazać: już wówczas lada niteczką powiązać się dadzą fakta, i odtworzy umarłe, o ile je nam wskrzesić dozwolono, niby ów szkielet, który prosektor spaja drucikiem i stawia jak był za życia.
Z człowieka niestety! więcej daleko umiera, niż przeżywa, ginie więcej ludzi niż w pamięci zostaje, a los często najmniej charakterystyczne postacie wybiera na przedstawicieli epok. Ci znowu Bóg wie kogo przynoszą z sobą pod pachą do nieśmiertelności. Ludzie czynu, którym pióro i papier były wstrętliwe, jeśli ich nie poda potomności jaki skromny kałamarz, przebijają się przez pokłady wieków ułamkowo, przedstawiają fałszywie i niepełno. Drudzy wspominają i piszą o nich wedle tego, jak ich na swoją pojęli skalę: oni sami nie mieli ani czasu, ani ochoty podać się pamięci wnuków. Ludzie myśli i ducha, także w pismach swych niezupełnie się malują: krępuje im usta to nawyknienie udawania: to względy czasowe, to jakiś wstyd, to niedbalstwa trochę, a rzadki Montaigne lub Pascal wszystkie swej duszy wątpliwości na papier wyleje. Często najlepsza część człowieka zostaje pokryta milczeniem. Natomiast pośrednia klasa pospolitości w wielkiej liczbie egzemplarzy występuje przed badacza, i z odbicia na jej obliczu znakomitości wieku, wnosić ledwie o nich możemy.
Wszystko ulega jednym prawom ogólnym na tym świecie: ze świata przedpotopowego olbrzymów ledwie są szczątki, z których postaci ich odbudować nie można, a drobnych muszelek i liści traw miljony. Na jednego mastodonta, ileżto infuzorjów zwapniałych!
Nic zresztą prędzej nie przychodzi nad zapomnienie. Lat kilka i po człowieku nie ma śladu: jak w morzu po majsku pochłonionym zamknęły się fale, poszedł na dno. Przeszłość rozpoczyna się nazajutrz po pogrzebie, w tydzień tworzą się podania bajeczne, w rok najdalej człowiek się na mythus przerabia, a jeśli kto jest tak szczęśliwym, że się nim po śmierci zajmują, w kilkaset lat robią z niego, coraz inaczej obracając szczątki pozostałe, dziwoląga, którego każde pokolenie po swojemu przestroją i przybiera, aż w końcu nikt już nie odgadnie, co pod tym stosem nagromadzonych domysłów spoczywa.
Często długie wypoczynku godziny poświęcam drabowaniu starych papierów, któremi się otaczać lubię: było to i jest dla mnie miłą zabawką, nawet bez jakiegobądź celu korzystania z uzbieranych w ten sposób szczegółów. Najzwyklej masy te pozostałości nie mają ciągu, któryby je w jakąś całość zbić dozwalał, ale i te drobne rozpierzchle szczątki z jednej epoki dają jakąś o niej ideę, a te wychodzące nagle z ciemności i niknące natychmiast figury, których starte postacie zaledwie uchwycić można, mają także swój urok, choć połowę ich dostarczyć musi wyobraźnia.
Wśród jednej takiej szczęśliwie nabytej wiązki papierów, napadłem wśród mnogich listów, kartek i rachunków, na oberwany raptularz, nadpalony w części, pokreślony, z powszywanemi kartkami, w kilku miejscach adnotowany obcą ręką i innym atramentem. Byłto pamiętnik człowieka, który na starość przypominał życie własne bez myśli uwiecznienia go, dla powtórzenia przed sobą samym spowiedzi uczuć, które je zatruły. Ręka przyjaciela w kilku miejscach dopełniła tych wyzwań notami, które w części jako powtórzenie znanego, potrzebne mi się nie zdały, w części tu zamieszczone będą. Poprzyłączane listy i notaty oryginalne, dokumentu prawne, zapewne przez tego co komentarjusz pisał, nie mają dla nas żadnego interesu. Szpargał ten jakkolwiek maluje nietyle epokę, co pojedyńczego człowieka, zdał nam się dosyć ciekawem studjum i dajemy go tu prawie bez żadnej zmiany tak, jakeśmy znaleźli w starych papierach: to tylko wyrzucając, co niepotrzebnie opowiadanie przedłużało. Czytelnicy nasi osądzą, czy warto było lub nie ocalić ten ułamek pamiętnika i zachować pamięć człowieka, którego imienia ledwie się domyślać możemy. Kamień grobowy pozostał: nazwisko z niego zmyły powodzie i nogi przechodniów zatarły...






„Bądź pozdrowiona starości, co mi trochę spokoju przynosisz: błogosławię ci wieku spoczynku i rozmyślań, bez którego życie ludzkie nie byłoby pełnem. Wszystko tedy dokończone, z rękami złożonemi na wystygłe piersi, siedzę otoczony grobami wśród wielkiej ciszy wieczora i patrzę jak mi słońce zachodzi... na wieki wieków!
Myślą zbierani chwila po chwili uczynki moje jak paciorki różańca i przesuwam je nawleczone wspomnieniem, modląc się i plącząc.
O biedneż to życie nasze, kiedy ja sam com je przebiegł, ledwie dziś z niego myślą pochwycić mogę kilka chwil, a gdyby mi przyszło odeśnić dzień po dniu, i połowybym go już nie potrafił przypomnieć. Wszystko przeszło, utonęło, a ocalałe reszty pływające po morzu, lada dzień fala rozkruszy na proch i drobiazgami na nieznany brzeg wyrzuci.
Kocham jednak to wczoraj moje i wspominać je lubię, choć gorzkiem mi jest, a długie dziś godziny niem tylko zajmuję i rozjaśniam. Nikomu się to pewnie na nic nie przyda, że żywot mój a raczej część jego tylko spiszę próżniaczą i drżącą już ręką; ale to dla mnie starca jakieś zajęcie i zabawka. Zdaje mi się, że tak przebiegając życie, drugi się je raz przeżywa.. Wreszcie co robić? jak długie godziny zająć? Nie zawsze modlić się można, nie co dzień ma się ludzi i ucho powolne.
Pamiętam dobrze dom rodziców moich, którego dach dziś moich synowców pokrywa, krwią ze mną związanych, ale wiekiem i wyobrażeniami obcych dla mnie. Nie dano mi było ani żyć długo pod tą strzechą, ani tu wieku dokonać. Mieszkali rodzice moi wówczas na tym skraju Litwy, a raczej Rusi litewskiej, który się ponad Bugiem od Brześcia Litewskiego rozciąga. Strona ta pozostała dla mnie rodzinną i gdy mi się chce odetchnąć nieco i orzeźwić wspomnieniem, tam biegnę myślą, nad Bug, Szczarę i Jasiołdę. Chociażem dawno tu nie bywał, jeszcze mi ta okolica żywo przytomną cała i dziwnie piękną się wydaje. Może się to zmieniło latami, ale podówczas Brzeskie było cichym i ubłogosławionym kątem. Ziemia w niem nie wszędzie urodzajna, piaszczysta, jednak lepsza niż ku Grodnu; lasy bardzo piękne, płaszczyzna poprzerzynana to gajami brzozowemi, to sosnowemi borami, to niezmiernemi bioty, po których brzegach śliczne olszyny wznoszą się wiecznie od pniów odrastające. Pamiętam i zapach tych brzóz i olch wiosenny, i czerwone jakby krwią oblane pnie ich długo po ścięciu świadczące o barbarzyństwie człowieka. Wioski dosyć były gęste, a dworki przy nich szlacheckie schludne, czyściutkie i miłe. Pańskich rezydencyj nie było wiele i dóbr rozległych także, ale nasz szlachecki żywot wiejski ziemiański, kwitnął tu swobodnie. Na całej wielkiej przestrzeni kraju tego, rzekłbyś jedna rozrodzona mieszkała rodzina, tak z sobą żyliśmy zgodnie, w pokoju i przyjaźni serdecznej. Dworek ze dworkiem mało który bliżej lub dalej przez kogoś nie był spowinowacony, jeden rodzaj życia prowadzili wszyscy, jedno kochali, jednem oddychali, a do ochoczej pomocy każdy dla brata był gotów. Zwali się wszyscy braćmi i nie było to czcze słowo, ale wielkiego znaczenia wyraz, malujący stosunki chrześcijańskie społeczeństwa. Ani partyj, ani podziału na stronnictwa, ani różnicy w sposobie pojmowania rzeczy nie było i być u nas nie mogło. Nikt się nad drugiego nie wynosił, ani chciał rej wodzić: prawdziwa to była res-publika, do której garnęli się i możniejsi nawet, ściskając pana brata bez obłudy, boć z nim żyć musieli i bez niego się obejść nie mogli, a wówczas jeszcze wychowanie i pojęcia nie tak bardzo klasy rozróżniały.
Z dworku do dworku w kitlach płóciennych, z laską w ręku szedł szlachcic do szlachcica, jak do rodzonego brata, a wszystko się tu znało i kochało i niedaleko szukając związków, żeniło i wiązało do kupy jeszcze mocniej. Sami to byli kumowie, szwagrowie, powinowaci, i rzadki nie nazywał drugiego po imieniu i pokrewieństwie. Starczyło to za tytuły. Gdy niestało wyrazów na stosunki, mianowano, to cioską; to rówieśnikiem, to kolegą, zastępując pokrewieństwo, a zawsze węzeł jakiś musiał łączyć z sobą wszystkich w spólną i nierozerwalną całość. Pokazał się obcy, to go naprzód badano, czy jakiego Brześcianinia nie miał w familji, i w pół godziny już go zwano panem bratankiem lub siostrzanem, choćby po prababce. A stosunki te nie były tylko w słowach i wyrazach próżnych, pociągały one za sobą obowiązki, które ściśle spełniano. Wszyscy ujmowali się za jednego, gotowi byli z pomocą, z radą, i na myśl nikomu nie przyszło od jakiejkolwiek wymawiać się posługi.
Broń Boże dopustu ognia, tośmy bywało wszyscy zaraz kupą pogorzelca ratowali, i drzewem, dobytkiem i czem kto mógł i jak kogo stało. W biedzie u łóżka chorego mieniali się sąsiedzi; na pogrzeb niepotrzeba było zapraszać, ale też i chrzciny bez sąsiadów nie obeszły się.
Ówczesne szlacheckie życie inaczej też wyglądało niż to, na które się dziś zanosi: bliżej biliśmy chłopka i prostoty patrjarchalnej, niewiele człek potrzebował, na małem przestawał, a do głowy nikomu nie przyszło gwałtownie się fortuny dobijać. Utrzymać co Bóg dał po rodzicach, zaszczędzić na czarną godzinę umieliśmy, ale z nas nikt nie pragnął nazbyt wiele, ba i użycia tego nie byłby zrozumiał. Każdy kochał swoją wiosczynę i nie zamieniłby jej dla zbogacenia się. Dziś to zupełnie inaczej i nie wiem czy lepiej. Obojętni jesteśmy na pamiątki i nie przywiązujemy się do miejsca; skończy się na tem, że i dla kraju będziemy zimni: jedno za drugiem idzie. Kto zaczyna od tego, że mogiły ojców dla marnego grosza frymarczy, ten dalej i całe wielkie cmentarzysko wieków, w którem się urodził, sprzedać będzie gotów.
O ile sobie przypominam ówczesne życie na wsi, inny ono miało charakter i znaczenie. Przybyszów między nami i przybłędów tak jak nie było, wszyscy swoi, spójnia między nami wielka, miłość wielka i związek jakiego dziś już nie widać.
W kradł się zbytek i próżność, poczęliśmy iść na wyprzodki stare musiało się odmienić. Już dziś więcej się chce błyszczeć, niż spełniać co do kogo należy; zdaje się to nic z razu, ale wielka rzecz w istocie rozpasać miłość własną ludzi. Ten i ów dla niej zaszargał się, wyprzedał, wychrzta po nim ziemię kupił, dalej drugi i trzeci Niemiec, któremu wszędzie dobrze, byle brod. Ot nowe życie weszło i społeczność się rozsypuje na części: kleju dawnego nie stało, bo są rzeczy, których nakleić niepodobna jak żelazo z czerepem.
W tamtych czasach, które pamiętam, choć ludzie byli ludźmi, ale więcej powiem, ogół tyle miał w sobie braterstwa i miłości, że potęgą tych świętych uczuć, nawet obce sobie pierwiastki przyswajał i pokonywał. Trafiło się i Tatara, i żyda neofitę z obcych stron przywlokę widzieć, których już dzieci i wnuki tak z nami się zrosły, jakby od wieków tu żyli. I nie tęskniło to już po niczem, bo miało rodzinę. Na większą skalę dowód tego był na Tatarach, którzy się z nami tak zrośli, że mimo jedności wiary i pochodzenia, kraju od Turka i Perekopców bronili nie gorzej od innych. Krzyczą na żyda, i ja sam się nim brzydzę: prawda, że nas ssał nieraz, ale zapominamy, że i w nim często odzywało się serce i przywiązanie do szlachty. Nie ma co już nawet mówić o wieśniaku, bo z tym dziedzic był jak z bratem. Do jednego chadzali kościoła, chrzcili sobie dzieci nawzajem, wspomagali się wzajemnie, a czasu żniwa siadłszy na półkopku, pan dziedzic tak gawędził swobodnie z chłopkiem i tak mu się dawał wywnętrzać, jakby się pod jedną urodzili strzechą.
Już to w ogólności pod owe czasy jeszcze kraj cały żył i myślał jedno, a choć się trafiały i waśnie i procesa i kłótnie, bo bez tego być nie może, tak były wyjątkowe i chwilowe, że nie spoczęliśmy, póki się to nie zatarło i nie zagoiło. Ledwie szlachcic z sąsiadem się podrapał, wiele nas było, jeździliśmy, chodziliśmy, pośredniczyli wszyscy póty, póki sobie rąk nie podali. Zamiast ogień rozdmuchiwać, gasił go każdy i zalewał jako mógł. Bo takie rozdrażnienie bolało zaraz wszystkich i dawało się czuć nieprzyjemnie całemu bractwu: już że potrzeba było oglądać się kto jedzie, ażeby się tam jeden z drugim nie spotkał, żeby w domu nie mieć historji nieprzyjemnej a jak się zejść, a co gadać, żeby nie obrazić; więc w tem długo wytrwać nie było można. To też bywało jak się wezmą wszyscy, jak porzną jeździć, gadać, namawiać, prosić i zaklinać, to najtwardsze serce się zmiękczy, i największa musi ulec obraza. Tożto potem radość, to przyjaźń serdeczna, to ściskanie i całowanie bez miary miedzy pojednanemi, jakby chcieli czas stracony w kłótni odzyskać.
Dziś, choć się to do tego nikt nie przyzna jawnie, dla reszty poczciwego wstydu jakiegoś, każdy sobie i dla siebie: gotów popchnąć z kładki, byle sam przeszedł suchą nogą. Wówczas nie o sobie się jednym myślało, ale jakby było lepiej dla wszystkich. Już niech sobie co chcą gadają ci, co tego nie rozumieją, ale to była respublica re et nomine zarazem, i taka jedność serdeczna, jakiej może nigdzie na świecie nie zobaczyć. Nawet jeśli się kłóciło, to po bratersku i pocichu, a sprawy kończyło się w kącie, żeby za granice powiatu nie wychodziły. Człek nie potrzebował do zbytku przemyślać o sobie, bo myśleli o nim wszyscy potrosze, i jeszcze nie dopatrzył się czasem co mu czynić wypadało, a już mu dziesięć rąk wskazywały kędy droga bezpieczna.
Nie powiem tam, byśmy aniołami byli, bo mało aniołów na ziemi Bożej i prędko ich powołują niebiosa; ale inny był taki świat, i dalipan lepszy od dzisiejszego. Piszą, jakoby ziemia powoli stygła: bodaj czy także i nie ludzie.
Gdzie to podobieństwo do naszego szlacheckiego żywota w Brzeskiem, jak ja je w młodości mojej pamiętam! trudno to opisać, a ciśnie mi się tysiąc szczegółów, którychbym na wołowej skórze nie pomieścił; maluczkie rzeczy, a każda znacząca. Trzeba było widzieć jak się to szlachta zjedzie do kościółka na odpust do Zbirowej, albo do Berezy; co Bogu to Bogu, ale potem i aniołom w niebiesiech miło być musiało popatrzeć, jak to się witało, ściskało, radowało i kochało co żyło. Toś tylko słyszał całowania, uśmiechy, pytania, a wszystko takie, jakby się to rodzeństwo zjechało po długiem niewidzeniu. Nawet nieznajomi inaczej wówczas byli przyjmowani jak dzisiaj. Teraz nieufnem spogląda się okiem: a nuż przybysz nie myśli nam co wydrzeć, a broń Boże nie ma-li złych zamiarów, wita się człek i obawia: to pierwsze uczucie na widok obcej twarzy. Wówczas się garnęło, zapraszało i pierwsze uczucie było wyszukać stosunki, znaleźć powód kochania, pomóc, wesprzeć, zaprosić. Niechby się w niedzielę pokazał człek podróżny, nieznany w czasie nabożeństwa, tobyśmy spokoju nie mieli, ażby go kto poprosił, ażby go ugoszczono i poratowano, skierowano w drodze i opatrzono jak brata. Społeczność przygarniała miłością ku sobie i pracowała nad powiększeniem się prawdziwemi skarby; dziś każdy członek z osobna się obmurowuje, odosabnia, wydziela i na klucz zamyka. To też osobliwsza to teraz dla was zagadka, jak ci starzy ludzie, śmieszni często, niebardzo wysoce wykształceni, prości, trochę przesądni, w wielu swych dziełach byli potężni. Cóż to robiło? — oto duch miłości chrześcijańskiej, jaki w nich gorzał, którego ani rozum, ani nauka, ani żadna siła nowa nie zastąpią.
Ta spójnia człowieka z ludźmi nie wyradzała wcale niewoli: słodką była i swobodną. Czyniło się wedle serca, wedle obowiązku to właśnie, co najpewniej do szczęścia prowadzi. Pragnienia były ograniczone, pojmowano lepiej życie i rozumiano, że czy wyżej trochę, czy nieco niżej się żyje, byle poczciwie, wszystko to koniec końcem jedno.
Pogarda zbytku i zniewieściałości przyczyniała się wielce do dania hartu ludziom i uczynienia ich swobodnemi. Fraszka to na oko, że się człowiek przyzwyczai do miękkości, alić nie obejrzy się, jak mu te róże, na których śpi, w kajdany się przemienią. Przywykł do czegoś tam, ot zabrakło: oho! już i podłość gotów spełnić, żeby mu nie dokuczał niedostatek rzeczy, z której sobie nałóg dobrowolnie uczynił.
Nic prostszego nad to dawne życie nasze, jak ja je u rodziców pamiętam jeszcze: człowiek musiał być szczęśliwy, bo nie pragnął nic, czegoby mieć nie mógł. Wszystkie, najmajętniejszej szlachty dwory prawie na jedno podobieństwo stawiane były, a miał kto liczniejszą z łaski Bożej rodzinę, to alkierz z tylu przyczepił. Dachy pod słomą, ściany z drzewa... wszędzie sernik piętrowy w dziedzińcu i stajenki i gumna pod jedną formę stawiane, z krzyżami wyszywanemi na dachach. In hoc signo vinces. Nie było dworku bez krzyża; a szło o to szlachcicowi, nie żeby u niego lepiej i pokaźniej było jak u drugiego, ale tak samo nie inaczej jak u wszystkich. Toż w stroju, toż w życia sposobie; dostał kto co nadzwyczajnego, zaraz się dzielił i rozsyłał, żeby to nie u niego jednego było tylko, boby smutno mu było samemu używać. Jeżeli się trafiło bodaj większego złapać szczupaka, obdzielali się nim po dzwonku sąsiedzi, lub zapraszali nań (lucium a cauda najstarszemu ofiarując). A taki to był święty nałóg, że ani pić, ani jeść samemu się już nie chciało. I gdy szlachcic sam jeden chwilowo został we dworze, to choć ekonoma, pisarza, lub ciwuna do misy zawezwał, boby mu w gardło nie szło, gdyby do stołu siadł samotnie.
Już tam zazdrość miejsca mieć nie mogła, ani pociecha z cudzej biedy niepoczciwa; owszem najrzałoli cudze oko co u sąsiada szkodliwego, wnet o tem znać dawało, jeśli samo zaradzić nie mogło. Upadki też fortun, jak nabycia i wzbogacenia się gwałtowne i nadzwyczajne, miejsca tu mieć nie mogły i nie miały.
Nie dorabiano się majątków, ale czasami składały się tak okoliczności, że go jeden więcej dostawał niż drugi; wymarli krewni, zebrały się spadki po rodzeństwie i na jedną głowę znaczna przeszła majętność. Tak ze szlachcica stawał się ktoś panem, a w trzeciem pokoleniu rozrodzonem, znowu na sztachetkę przechodził. Znałem wsie takie, gdzie tyle prawie dziedziców, ile włościan było. A gdy się komu losem więcej dostało, nie zmienił wcale fantazji, ani życia sposobu; poczuwał się do większych obowiązków i spełniał je pocichu, szanowano go za to, co uczynił, i po wszystkiem. Choć się to później wyrodziło i popsuło obcemi wpływy, ale w pańskich domach długo widać było ślady takiego pojmowania szafunku majętności. Którenżeto dom nie chował secinami ubogiej szlachty, panien respektowych, rezydentów i t. p. Potem się to przerobiło na narzędzie wpływów i stosunków, ale pierwiastkowo było spełnieniem braterskich obowiązków. Pamiętam jeszcze podkomorzego Burtyłowicza, który miał wioskę porządną, choć się bogatym nazwać nie mógł: ożenił się był, owdowiał bezdzietnie i postarzał, gdy w tem umiera mu brat rodzony, potem stryj jeden i ciotka, wszyscy jakoś bezpotomni, i w lat trzy Burtyłowicz staje się całą gębą panem. Przypominam sobie jak wielce tem zafrasowany przyjechał do ojca mego po radę.
— A co ja z tem będę robił? mówił: dwóch żołądków nie mam, żebym więcej zjadł, ani mi to potrzebne, a kłopotu przez wierzch głowy! Poradźże mi asindziej jak tego użyć, boć nie darmo to Bóg dał w ręce, trzeba zrobić jakiś użytek. Mnieby się już chciało spokoju, a tu praca na stare lata nad siły.
I nim pomyślał podkomorzy, żeby używać, ale się troskał jak tego dopilnować, żeby nie przepadło, jak to na dobre obrócić. Dorozumieć się łatwo, że taki człowiek z poczciwemi chęciami nie zmarnował fortuny, ale trzeba go było widzieć, jak nie przez chciwość, jeno z uczucia obowiązku świętego jeździł, gospodarzył, troskał się około tych wiosek, które później w najlepszym stanie krewnym ubogim rozpisał. Radzili mu, żeby się ożenił: i mógłby był wziąść kogo chciał, ale miał ten rozum, że tego nie zrobił. W końcu na dewocji osiadł przy klasztorze Dominikańskim w Brześciu, dwa tysiące złotych warując sobie na utrzymanie, z uśmiechem na ustach powróciwszy z prymarji, życia dokonał.
Jak go jeszcze pamiętam, to więcej było daleko widać frasunku na jego twarzy, niż radości z tego przybytku, bo miał to przekonanie, że majątek jest powierzony człowiekowi do szafunku, nie do użycia osobistego i używać go nie może uczciwie, jeno w miarę pracy jednając sobie do tego prawo.
To też nie widzieliśmy w naszym kącie ani owych dziwnych, szybkich, a podejrzanych dorabiań się majątku, ani katastrof i ruin, jakie potem w ślad za niemi przyszły. Nikt nie sprzedawał ziemi, boby to bez konieczności za świętokradztwo prawie było poczytane, nikt nie myślał o zakupywaniu więcej niż mógł dojrzeć i zagospodarować. Dziś ziemia stała się towarem, jak i wszystko, ale nią nie była dawniej. Przywykliśmy większą do niej przywiązywać wagę, a ktoby lada groszowitemu przybłędowi dla garści pieniędzy marnych zbył ojcowiznę, oczówby był między ludzi pokazać nie śmiał.
Dziśto naturalna droga sprzedać, tanio kupić wioskę, zarobić na niej i znowu nabyć w widokach zysku; dawniej dzikoby na takiego patrzano, coby śmiał o podobnym frymarku pomyśleć. Powoli przyszliśmy do wcale innego stanu i pojmowania rzeczy, ale że to wyrabiało się stopniowo i nie nagle, dziś zdaje się naturalnem i wcale godziwem, na coby przed stu laty ojcom włosy na głowie powstały.
Może być, że ten kąt, o którym mówię, przechował od innych dłużej stare obyczaje i wyobrażenia, ale ja go jeszcze takim pamiętam.
Ojciec mój nie był bogatszym od innych, bo tam jakoś ziemia się na równe prawie dzieliła części: osady były niewielkie w ogólności, a rzadko która wioska nad trzydzieści chat liczyła, co się już nazywało majętnością znaczną. Były i takich nawet więcej, wioseczki po chat dziesięć i piętnaście, całkiem odrębne. Niemal jedną formą, jakem powiedział, stały wszystkie dwory i zabudowania u gaju olchowego, co je od północy zasłaniał, w pośród starych grusz i jabłoni sadu, w którym dziećmi na smolanki i sapieżanki polowaliśmy.
Nasza rodzina jak zapamiętam, składała się z jegomości ojca mojego, matki mojej, starszego brata, siostry i stryjecznego ojca, który u nas przemieszkiwał, bo swojego nie miał kąta.
Gdyby kto tak dziś ubogiego krewniaka bez sukni na grzbiecie i bez grosza w kieszeni przyjął z łaski do domu, nie inaczejby to pewnie uczynił, jak dając mu uczuć bez ceremonji wielkie dobrodziejstwo swoje. Wówczas i to inaczej się działo: zawsze gość był gościem, i łaskę czynił temu, pod czyj się dach schronił. Nigdy rotmistrz nie czuł się upokorzonym, ani draśniętym, bo mu pilnie starano się osłodzić przykre jego już samo z siebie położenie. My dzieci szanowaliśmy go na równi z ojcem, a gospodarz sadzał go zawsze na pierwszem miejscu, matka czuwała nad jego wygodami, a kiedy rozczulony starowina chciał sam być w czem pomocnym i posłużyć za kawałek chleba, nigdy mu nie pozwolono pomyśleć nawet o jakiejś wdzięczności. Dobry uczynek zyskiwał jeszcze na tem, jak go spełniano, nie dając poznać ofiary, dziękując za to, za co się należała wdzięczność. Znosiliśmy czasem i kaprysy rotmistrza, my i rodzice w pokorze i milczeniu.
Ja i starszy brat oddani byliśmy do szkół księży Pijarów do Lubieszowa, bez szczególnych o nasze wychowanie zabiegów, ale pod dozór dalekiego krewnego, który tam był podówczas prefektem. A choć w domu był dostatek i rodzice nie ubodzy, nie wypieszczano nas wcale, hartując do życia. Jeździliśmy prostym wozem do szkół i na wakacje, staliśmy u mieszczanina we dworku, a jedli co Bóg dał: krupnik i kartofle najczęściej, jajecznicę z kiełbasą od wielkiego święta. Nie strojono nas i nie chuchano nad nami, a zdrowośmy i krzepko wyrośli. Między mną a bratem rok tylko był różnicy wieku, to też szliśmy w szkołach razem prawie, a że on nie miał szczególnych zdolności, często mnie łatwiej przychodziło niż jemu, bom pamięć miał okrutną. Ja też pilniej się musiałem przykładać, mając przed sobą czynniejsze życie, bo nami tak rozporządzano salva melioratione od kolebki, że brat miał pozostać przy wiosce i siostrę spłacić; a jam powinien był szczęścia i doli szukać sobie po święcie. Nie byłoto wydziedziczenie, bo mi kiedyś rodzony miał zapłacić co należało i kapitał u ks. Sapiehów ulokowany miałem dla siebie przeznaczony, ale fundum powinno było zostać przy starszym. Naówczas w młodej głowie nie postało nawet, żebym miał kiedy rodzinnej strzechy pożałować, i uśmiechał się świat, w który puścić się miałem. Brat mój znowu więcej do gospodarstwa czujący powołania, rad był także ze swojego udziału.
Nieboszczyk ojciec nasz był człowiekiem w całej okolicy wielce szanowanym i na poszanowanie zasługującym. Prosty wieśniak i hreczkosiej, ale poczciwość i szlachetność chodząca, rozum zdrowy, serce młode i ciepłe. Rzadko za dom wyruszał, ale też to życie nasze szlacheckie, którego był członkiem i wspólnikiem, pojmował i znał, jak nikt lepiej. Tradycyje szlacheckie i ducha starego miał w sobie jak mało ludzi. O mil kilkanaście przyjeżdżano się go radzić, a w sprawach zawiłych nigdy się bez jego uczestnictwa nie obeszło. Gospodarz był zawołany i to nie dla grosza wcale, ale wprost z jakiejś można rzec namiętności i miłości pracy. Kochał ziemię, lubił swoje bydełko, bawiły kłopotliwie dla innych zajęcia gospodarskie, nie wyłączając żadnego. Całe dnie bywało odziawszy się stosownie do pory, pracuje z ludźmi uśmiechając się, żartując, nie rzadko i własną ręką coś robiąc. Na obiad przyjdzie, zje wesół, otrze usta i znowu rusza. Już jak raz do gumna schował zboże, to tam się o przedaż nie bardzo troszczył i na matkę ją zdawał, która lepiej sobie z tem poradzić umiała; ale do siejby, do żniwa, do zwozu nie wyręczał się nikim. Powiadał on zawsze: wszelka praca poczciwa, ale najszlachetniejsza około roli, i ta najlepiej szlachcicowi przystała. Była mu ona najmilszą razem pracą i zabawą. Kiedy w jesieni rzucone ziarno poczynało nad czarną wytryskać grzędę, zielone i rumiane puszczając kiełki, to biegał co rana niespokojny, to śledził i rozpowiadał, nagadać się o tem nie mogąc, jak to się ruszało i rosło. Każdy zagon znajomy mu był doskonale i z góry odgadł gdzie, co i jak wyrośnie. W każdej porze roku znajdował jakieś tego rodzaju zajęcie: zimą około dobytku w oborach, przy owieczkach i koniach. A pomimo tego zamiłowania i takiej zapobiegliwości, nikt nadeń święciej i cierpliwiej przeciwności nie znosił. Kiedy mu burze i grady zboże powybijały, a matka płakała, to się bywało aż gniewał.
— A coto nasze, czy co? mawiał do niej. Boskie to moja jejmość nie czyje, i Bóg z tem czyni co mu się podoba. Z głodu nie pomrzemy, z torbami nie pójdziem, a dobrze że nam Bóg przypomni, iż my tu jego kmiecie, on zaś sam gospodarz.
— Żal mi waszeci, mówił nieraz do mnie, że ci wypada innego chleba skosztować i gospodarstwa się podobno wyrzec przyjdzie. No! ale taki choć na starość, musisz do roli powrócić, boto nasze przeznaczenie: jeżeli nie wojak to hreczkosiej, a bodajto zagon w pocie czoła uprawiać. Nie ma życia jak na wsi. Niemcy i przybysze miasteczka pobudowali, w których śmierdzi i ciasno; szlachcicowi nie żyć w tym barłogu a wlezie tam z biedą, to zparszywieć musi. Pamiętaj i taki prędzej później na wieś powracaj, bo tu jedno poczciwie Boga można chwalić i szczęścia pokosztować.
Stało się, jak mówił stary ojciec: gospodarzyłem potroszę i gospodarzę niby jeszcze, ale mi popsutemu nie smakuje to zajęcie, jak miłe było staremu naszemu patrjarsze.
To życie nieustannie czynne nie dawało mu się zestarzeć, i choć nie młodo skończył, do ostatka się jeszcze gospodarstwem zajmował.
Przeszliśmy szkoły pijarskie i ja i brat mój bez wielkich sukcessów: ale pilnie się ucząc, wynieśliśmy z nich to, co wówczas wszystkiej naszej braci na drogę życia dawano. Umieliśmy dobrze po łacinie, bez czegoby człowiek okulawiał, trochę arytmetyki i matematyki i maluczko obcych języków. Gdyśmy powrócili do domu razem, ojciec brata przy sobie zatrzymał, chcąc go wdrożyć do gospodarstwa, a mnie z listem do książąt Sapiehów do Kodnia, obligując o protekcją i pokierowanie na świecie.
Może znając bliżej ówczesny skład dworu familji książęcej nie byłby tego uczynił, ale po staremu ani się domyślał, aby w tej pańskiej rodzinie, do której zdawien dawna, z dziada pradziada należeliśmy krwią i stosunkami nieprzerwanemi powiązani będąc, tak się wiele rzeczy odmienić miało.
Wkradła się tam przez podróże i obcowanie z dworem, przez nieoględne małżeństwa pańskość nie nasza i nie republikańskiego ducha. Podania stare, na których stał kraj i domy, zapomniane zostały; a rwano się do naśladowania obczyzny, której nie rozumiano. Stad i to nawet, co gdzieindziej w związku z całością i z niej wyrosłe, dobrem być mogło, u nas stało się zgubnem, przesadzone na inną ziemię i nietrafnie przyczepione do naszych obyczajów. Dwór Sapiehów w Kodniu nie był już na starym zamku rycerskim, w którego podwórcu stała kaplica uświęcająca gród wodza: wyniósł się po za miasteczko do ogrodu, który zakładano wielkim sumptem i drewnianego dworu o kilkudziesiąt salach i pokojach.
We wszystkiem, co człek czyni, jest jakieś znaczenie: było i w tem na pozór obojętnem porzuceniu starego zamku a budowaniu się nowem i do innych potrzeb zastosowanem. Czasy rycerstwa minęły i ten, co stał na straży pilnej, przenosił się w szerszą dolinę, odetchnąć świeżem powietrzem wśród dzikiej promenady, zabawić w wielkich salach.
Zastałem dosyć nieładu w Kodniu; książęta podróżowali naówczas i w domu ich nie było, jak zwyczajnie. Niemiec i Polak gospodarowali za wojewodzica, jeden w dobrach, drugi we dworze, a księżna pani zajmowała się interesami, które nie musiały być w najlepszym stanie. Okazałość była jeszcze wielka, ludu dosyć, ale mnie to uderzyło zaraz, że dwór cały jakoś z cudzoziemska wyglądał. Zamek się pomału walił, a pałac dźwigano nie podnosząc go. W jednej oficynie uczyła się kapela, w drugiej przerabiano mundury na fazę zagraniczną. Kancelarja była liczna, darmozjadów mnóstwo, krzątanina ogromna, porządku nigdzie. Księżna sama w towarzystwie generała K. i sędziego M. dwóch swoich totumfackich, cały dzień pisała listy, lub siedziała zamknięta i nieprzystępna, a koło niej robili co chcieli otaczający, nie bardzo oglądając się na jej rozkazy.
Możebym nie został przyjęty na dwór i odprawiony tylko z grzecznym do ojca odpisem, gdyby nie ta summa, którąśmy mieli u książąt Sapiehów, bo księżna zapłacić jej w tej chwili nie mogąc, poniekąd zmuszona była mnie zatrzymać. Nazajutrz po przybyciu mojem zostałem jej przedstawiony przez sędziego w nowym domu drewnianym. Sala była duża, tylko co jako tako dokończona, ale zastawiona meblami przepysznemi, choć niedobranemi, bo je widać z różnych rezydencyj pościągano dla przybrania nowego pałacu, który się budował włoskim zupełnie smakiem. Księżna siedziała za stołem, zarzuconym papierami i odwróciła się ku mnie z badawczem i śmiałem wejrzeniem, które mnie oczy spuścić zmusiło. Wzrok jej był dziwnie przeszywający.
— Cóżbymto ja dla Wpana zrobić mogła? i jak go tu pomieścić? — zapytała mnie. — Nie masz Wpan ochoty do wojska?
— Do artylerji wątpię, ażeby był usposobiony — pochwycił sędzia — a gdzieindziej dziś by go trudno ulokować stosownie.
— Piszesz dobrze? hę? — spytała księżna pani — tobym mogła zostawić go przy kancelarji.
Charakter ręki miałem staroświecki trochę, ale dosyć wyraźny i czysty, chwalić mi się jednak z nim nie wypadało; odpowiedziałem więc skromnie, że wyraźnie i czysto pisać potrafię.
— A prędko? — zapytała wojewodzicowa. — Ot! najlepiej spróbować, dodała żywo, robiąc miejsce u stołu. — Siadaj Wpan i pisz, a śmiało.
Wskazała mi miejsce obok siebie, sędzia uśmiechając się przysunął papier i kałamarz, księżna wstała i chodząc po sali, a przeglądając się w lustrach, zaczęła dyktować. Chociaż miałem dosyć wprawy, ale się z tego nie mogłem dobrze wywiązać w żaden sposób. Poczęła tak żywo sypać mi wyrazami, mieszając co chwila francuskie, łacińskie i polskie, żem na drugim wierszu ustać musiał zawstydzony, i poplątałem się wiekuiście. Sędzia śmiał się ze mnie, jam się niezmiernie zapłonił, księżna spojrzała tylko na charakter i ten się jej widać podobał.
— Zostaniesz przy mojej kancelarji — rzekła z uśmiechem i wejrzeniem dosyć łagodnem. Niechże go tam umieszczą, dodała, odwracając się do sędziego.
W taki sposób przy dworze kodeńskim zatrzymany zostałem, nie wiedząc na jakich warunkach i do czego, bo księżna o tem odpisała tylko ojcu memu, mnie zaś mało do czego używano zrazu. Dali mi zaraz izdebkę w starej oficynie nad wystawą, miejsce u stołu marszałkowskiego, codzień chodziłem do kancelarii, gdzie mi kiedyniekiedy coś przepisywać kazano, a większą połowę dnia miałem wolną.
Na dworze też tym było swobody do zbytku i choć czasem wybuchał rygor nadzwyczajny po jakiejś awanturze, to znowu po niejakim czasie puszczono nam cugle bez miary.
Przy księżnie, która całe to lato bawiła w Kodniu, fraucymer był bardzo mnogi, ale wśród ubogich panienek szlacheckich, jedną tylko odrazu zauważyłem i podobno dla niej w Kodniu pozostałem, choć mi się zresztą to próżniacze życie niewiele podobało.
Mogłem mu być rad jako młody człowiek skłonny z natury do próżnowania i zbytniej wolności, podobało mi się czasem, że mnie tu nikt do zbytniej pracy nie pędził, ani tak bardzo wglądano w czynności; ale obok tego tak wpojone mieliśmy uczucie obowiązków i surowsze ich pojęcie, że mnie ta swoboda nieograniczona niepokoiła jakoś i w sumieniu gryzła. Nie widziałem do czegoby mnie to na przyszłość prowadzić mogło, żem dnie czasem całe leżał do góry brzuchem, świszcząc w pustej mojej izdebce, lub po ogrodzie chodził za pannami, albo w kancelarji popisawszy pół godziny, na polowanie w nadbużańskie łęgi i wyżary ruszał.
Byłbym zaraz pewnie inaczej o sobie pomyślał, gdyby nie jedna istota, która mnie i do tego dworu i do miejsca i do życia przywiązała. Tyle lat od tego czasu ubiegło, a jeszcze bez wzruszenia opisać nie potrafię, jakiem ją pierwszy raz zobaczył, i jakie na mnie uczyniła wrażenie. Choć chłopiec byłem dobrze pod wąsem, nie śniło mi się wcale o ożenieniu i kobietach; wiedziałem dobrze, że o tem myśleć nie powinienem, sercem miał spokojne, a choć się pożartowało patrząc na drugich, że to czynili, namiętności nie rozpasane dzięki Rogu spały jeszcze spokojnie. Byłem przytem z natury więcej skłonny do czci i poszanowania, do rycerskiego przywiązania dla niewiasty, niżeli do płochych jakichś zalotów. Nicem jeszcze w życiu nie widział, coby mnie popsuć i rozczarować mogło, a kobietę stawiłem tak wysoko, otaczałem taką światłością, żem przed nią, jak przed nieziemską istotą bił czołem. Odwracałem zawsze w ciągu życia oczy od wszystkiego, coby mi inne wyobrażenie o świecie dać mogło, a wówczas czysty jeszcze byłem i spokojny na duchu, widząc w kobietach matrony święte, żony zacne i aniołki cudnego wdzięku, a niepokalanej czystości. Dlatego to oczyma wodząc po świecie, rychlej w górę niż na dół spoglądałem, szukając czemby wzrok i duszę pokarmić. Wszystko to jeszcze dziś tak mi jest przytomnem, jakby dopiero wczoraj przebyte: najdrobniejsze okoliczności i jaki był dzień, i jak wyglądała ziemia, którą deptałem, i jaki zapach rozchodził się w powietrzu, doskonale pomnę.
W ogólności na dworze księżnej dosyć było swobody i wesołości: panny respektowe i my choć z zachowaniem wszelkiej przyzwoitości i pod okiem starszyzny schadzaliśmy się wieczorami w Placencji, owym ogrodzie przy pałacu założonym. Ale ja byłem trochę dziki i choć mnie do tego ciekawość ciągnęła, a towarzysze namawiali, żebym z niemi szedł do panien, odkładałem od dnia do dnia, obawiając się po części, abym jako prostak wyśmianym nie był. Czułem instynktowo, że tu się dziwnie jakoś wydać ja muszę z tego, jak mi się oni wydawali. Nie byłem ani tak wytworny, ani tak śmiały, ani tak swobodny i pewien siebie jak oni. Znać we mnie było lubieszowskich uliczek wychowańca, który jeszcze żadnego dworu i światła nie widział. Musiałem się wprzódy nieco otrzeć i ostrzelać, nimbym śmiało mógł się pokazać. Rzucając więc ukradkowo wzrok na wszystko co mnie otaczało, ucząc się obyczajów miejscowych, więcej w mojej izdebce nad wystawką i w kancelarji siadywałem, niżelim się pokazywał w liczniejszych zgromadzeniach i zabawach dworaków. Postrzegłem wkrótce, że tu najwięcej zależało na śmiałości, której mi w sobie jakoś trudno było wyrobić. Wogóle to miał wielce dobrego cały dwór księżnej, że choć się tam, jak wszędzie, młodzież do śmiechu i pustoty skłonna przedrwiwała trochę z siebie i nowo przybyłych, ludzie jednak to byli prawie wszyscy serdeczni, poczciwi, nie zazdrośni. Mnie też nie mieli czego zazdrościć, ani względów samej pani, bo ta umieściwszy mnie w kancelarji, ani się już o mnie zapytała, ani wysokich protekcyj, bo tych nie miałem, ani szczególnego w świecie położenia. Przy stoliku, u którego ja zwykle pracowałem, było nas kilku młodych, wszystko świetniejsi i pokaźniejsi odemnie: albo Warszawiacy, albo z takich domów, w których się światu lepiej przypatrzeć mogli, a ja jeden wieśniak i człek całkiem prawie nowy.
Jak to prawie zawsze bywa między młodzieżą, w kilka czasów dobraliśmy się we dwóch ze skarbnikowiczem Mierzejewskim na dozgonnych przyjaciół. Skarbnikowicz daleko był i starszy i doświadczeńszy odemnie: proste i dobre chłopię, temperamentu bardzo żywego, nie lubiący pracy, uśmiechający się do życia, przystojnej powierzchowności, wesół i miły. Przyszłość go tak bardzo nie obchodziła, był jej prawie pewien, zabijać się robotą dla niej nie myślał, a pilniej nad wszystko było mu zakazanego owocu ukąsić. W kancelarji ledwie czasem pióro umoczył, a że miał stryja sędziego możnego patrona i nie obawiał się nikogo prócz niego, czas trawił na przechadzkach, myślistwie i umizgach do panien.
Potrzebował się zwierzać nieustannie jak wszyscy ludzie tej natury, a żem ja najmniej mu się sprzeciwiał i nie żartował sobie z niego nigdy, obrał mnie na druha i powiernika. Przychodził bywało do mnie na górkę, kładł się na mojem łóżku, wzdychał, opowiadał o swoich projektach i całe niemal dnie przesiadywał u mnie. On mi najlepiej dał poznać dwór księżnej, nie żeby to miał na celu, ale było czegoby nie zaczepił. On wreszcie wyciągnął mnie na pierwszą do Placencji przechadzkę, która, mogę powiedzieć, wpływ stanowczy na całe życie moje wywarła.
Było to późną już jesienią, ale dnie mieliśmy piękne, w ogrodzie z mnóstwem ludzi pracowali dwaj Niemcy około zasadzania ulic, ślimaczej górki i projektowanych przyozdobień. Chodzili tam wszyscy, począwszy od księżnej oglądać ich roboty. Jak zaczął mnie skarbnikowicz namawiać i przymuszać, żeby zobaczyć grotę, którą z kamieni i muszli bardzo misternie z fontanną w środku robiono właśnie, takem mu się dał wyciągnąć do ogrodu... Ubrawszy się tedy przystojnie, zszedłem razem z nim na Placencją. Korzystając z pięknego wieczora, cały dwór przechadzał się po ogrodzie i koło tej groty, którą właśnie mchami obtykano, a gdy wszyscy oczy na mnie obrócili, czułem, żem się cały krwią oblał.
Ale cofać się już nie czas było i szliśmy dalej z Mierzejewskim. Najwięcej zmięszały mnie panny księżnej wojewodzicowej, które widocznie palcami sobie przybysza ukazywały, a figlarne ich minki zwiastowały, że nie myślą nowicjusza wypuścić bez jakiejś frycówki. Szedłem tedy dalej trzymając się Mierzejewskiego, a w głowie mi się kręciło: nicem nie widział, choć oczy wytrzeszczałem na wszystko. W tem, gdy tak pędzę, że skarbnikowicz ledwie i nie dogonić może, oko w oko na ulicy zetknęliśmy się z samą księżną panią, która szła osobno z kilką pannami, jenerałem Kurdwanowskim i sędzią M... Ustąpiliśmy się na bok zdjąwszy czapki, a gdym na przesuwający się powoli orszak oczy podniósł, przypadek, czy wola Boża chciała, żebym spotkał wzrok ku mnie wymierzony dziwnie pięknej osoby, tuż idącej za księżną.
Pięknej, mało powiedzieć, bo na wyrażenie jak mnie jej piękność uderzyła, słów braknie. Zdawało mi się, żem ją już kędyś widział, twarz uderzyła jak niby znajoma, jednak czułem, że nie z tego świata... Była to dzieweczka lat piętnastu, niesłychanego wdzięku figury i twarzy, jaką chyba na obrazach widzieć można. Niezbyt słusznego wzrostu, szykownej na podziw kibici, biała jak alabaster, wydała mi się aniołem z nieba zstępującym na ziemię... Wzrok jej czarnych oczu, który tak niespodzianie napotkałem, łagodny był, smutny i pełen dobroci niewysłowionej. Chociaż cała była niewypowiedzianej piękności, twarz, którą objąłem jednem wejrzeniem, przechodziła zda się wszystko, co wyśnić może człowiek. Takiej regularności rysów, doskonałości wszystkich linij, takiej całości przedziwnej nie widuje się na świecie, gdzie tysiące okoliczności ludzką postać wykrzywiają i kaleczą. Zdarzyło się pewnie każdemu nieraz ujrzeć piękność na pierwszy rzut oka doskonalą, cóż, rozpatrzywszy się, gdy przemówiła, ruszyła się, odetchnęła, dostrzegłeś skazy pierworodnej. Tu ja jej nigdy się nie dopatrzyłem... Byłato regularna, jak ją zowią, grecka piękność, z wyrazem pokoju i siły na twarzy wcale nieziemskim; oko czarne słodyczy pełne, usta malutkie i uśmiechnione zawsze łagodnie, czoło wypogodzone jak niebo dnia wiosennego... Ale tego pióro żadne nie określi, gdyby najmozolniej się siliło; fraszka szczegóły przy całości tak niewypowiedzianie cudnej, że przed nią klękać było potrzeba. Wszystkie twarze gasły przy tej i wydawały mi się grube i pospolite, zbrukane, pokrzywione, ułomne... Sama księżna wspaniała jeszcze, i resztki dawnej a nie pospolitej piękności na licu nosząca, dziwnie zwiędłą i zmęczoną przy niej mi się ukazała; inne dzieweczki choć miały świeżość i młodość, jak proste chłopki przy królowej wydawały się. Jakiem stał, gdy przechodziła koło mnie, takem kołkiem w ziemię wrosnął i musiał mnie p. Mierzejewski targnąć dobrze za połę, żebym z nim szedł dalej.
Nicem już nie widział nad nią, a gdy główkę obróciwszy drugi raz na nową i nieznajomą sobie twarz moją spojrzała, uczułem się tak ubłogosławiony, szczęśliwy, że śmiercibym nie poczuł, gdyby mi wówczas w oczy zajrzała...
Księżna znać dostrzegła mojego osłupienia, tłumacząc go sobie zapewne mojem dla niej uszanowaniem, i skinąwszy dobrotliwie ręką, uśmiechając się poszła dalej, parę razy jeszcze obejrzawszy się na mnie.
Mnie już niecierpliwy skarbnikowicz rwał w przeciwną stronę, bo mu pilno było do panny Izabeli Różańskiej, w której się naówczas na złość pannie Marjannie Duninównie kochał.
Trzeba bo wiedzieć, że u niego owo kochanie przychodziło tak dniami i odchodziło paroksyzmami, a gdy mu która co skrewiła, brał się inmediate do drugiej, nigdy popróżnować nie mogąc, bo serce mieć musiał zawsze zajęte. Ciągnął mnie tedy w ulicę grabową, gdzie panny inne chodziły, i po chwili znaleźliśmy się przed fraucymerem księżnej, który śmieszkami i szeptami nas przywitał. Na czele jego szła dojrzała już panna Solska, jeszcze nie bez pretensji, ale ospowata i bardzo brzydka; figurę tylko miała szykowną, a znać o tem wiedziała, bo się wykręcała różnie, żeby ją wszystkim pokazać. Po tej twarzy, którą jeszcze olśniony byłem, dziewicze wdzięki panien fraucymeru straszliwie mi się pospolitemi wydały: panna Solska okropną, reszta nieledwie brzydką. Byłyć tam i wcale przystojne panienki i oczki żywe i usta rumiane, ale to tak wyglądało po mojej bogini, jak zgrzebne płótno, choć czyste i białe, po szwabskiem.
Dokuczając pannie Marjannie Duninównie za to, że łaskawie spojrzała na kogoś innego, mój towarzysz minął ją, jakby nie postrzegłszy i poszedł wprost do panny Izabeli Różańskiej. Naówczasem się ciekawie wpatrzył w obie i nie mogłem w duszy zrozumieć, jak on się mógł w której z nich pokochać. Obie były brunetki wcale nieszpetne, ale wodę im było wozić za ową moją nieznajomą, która szła za księżną. Panna Duninówna przysadzista była i tłusta, z oczkami jak dwa węgielki rozżarzone, z usty wydatnemi, niezmiernie widać wesołej i figlarnej natury; panna Izabella zaś dumna i skromna zarazem, bojaźliwa, smutniejsza, wysoka i szczupła, oczy spuszczała ciągle ku ziemi, a oglądała się ukradkiem, jakby obawiała się czego. Jużem tam nie słyszał i nie widział, jak skarbnikowicz słodycze jej prawić począł, ciągnąc się za niemi powoli: wciąż miałem na oczach obraz cudowny, którym byłem jak oczarowany. Nie śmiałem spytać nikogo o tę nadzwyczajną piękność, żeby się ze mnie nie wyśmiali, a zmiarkowałem, że kiedy szła przy księżnej, musiała być albo jaka daleka jej krewna, albo jakaś osoba wyższego urodzenia, do pospolitego fraucymeru nie należąca.
Panna Duninówna na przekorę skarbnikowiczowi zaczepiła mnie zaraz, alem nie zrozumiał z początku o co spytała i odpowiadałem trzy po trzy, co ona biorąc na karb wrażenia, jakie na mnie uczyniła, śmiać się poczęła i chichotać serdecznie. Wreszcie ulitowały się znać mojej biedy i frasunku panny, i widząc, że ze mnie słowa nie wyciągną, dały mi jakoś pokój. Już też zmierzchało dobrze i panna Solska weszła do oficyn z fraucymerem. Szepnąwszy coś na ucho pannie Izabelli, Mierzejewski chwycił mnie pod rękę i uprowadził. Lżej mi się zrobiło, gdyśmy sami zostali, a obawiając się nowej jakiej ciężkiej próby, poprosiłem go, żebyśmy zaraz do mnie na górkę wrócili. Że on tu już nie miał co robić, zgodził się no to i zawróciliśmy się do oficyny.
Tu ledwieśmy weszli, zabębnili wedle zwyczaju na wieczerzę i trzeba było iść do stołu: więc gadać nie było czasu, chociem żywo pragnął dowiedzieć się od niego, co to była za jedna ta istota, która takie na mnie uczyniła wrażenie. A jak z jednej strony ochota brała zapytać, tak z drugiej śmiertelnie znów obawiałem się, aby mój towarzysz nie postrzegł, żem nią był zajęty i nie szydził, żem tak wysoko odrazu oczy podniósł.
Wieczerzę sprzątnęliśmy prędko i każdy poszedł w swoją stronę, a po rychłem ujściu z placu skarbnikowicza domyślić mi się było łatwo, że miał jakąś nadzieję choć przez okno zobaczyć twarzyczkę, lub zdaleka usłyszeć głosik panny Izabelli. Ja na górkę poszedłszy, tylkom dumał o tej niezwyczajnej widzianej przezemnie, jakby we śnie, piękności. A tak mi obraz jej tkwił w pamięci, żem nie pojmując jeszcze co to znaczyć miało, gniewał się sam na siebie za głupstwo moje, które nie bez tego, żeby mnie jakoś nie męczyło.
Nazajutrz rano piekło już Mierzejewskiego opowiedzieć mi, jak wczoraj do ostatniej złości doprowadził Duninównę, jak nań panna Izabella była łaskawa, jak na pamiątkę od niej pierścioneczek otrzymał i tym podobnie. Z tem więc przyszedł do dnia. Mnie równie pilno było się coś dowiedzieć, a strach usta zaklejał. Nareszcie po długich przyborach rozpytując o to i owo, płonąc jak rak, czego szczęściem Mierzejewski nie zobaczył, zagadłem go o orszak wczorajszy księżnej pani.
— A taż śliczna panienka, co z nią szła? — zapytałem.
— To panna Barbara Szujska — rzekł mi skarbnikowicz, wielkiego rodu kniaziówna: jakaś podobno krewna samej księżnej czy księcia... Ma tylko ojca zubożałego szlachcica, który dźwigając się, a chcąc się po pańsku utrzymać jak imieniowi przystało, nieszpetną słyszę fortunę utracił. Siedzi jeszcze na kilku wioskach odłużonych, które po nim kiedyś weźmie jedynaczka... Szukają jej męża ale to nie łatwo będzie, bo ojciec patrzy wysoko, a posagu ani grosza.
I więcej już mówić nie chcąc, lub nie mając co, począł znowu o swojej pannie Izabelli.
Kilka dni upłynęło, a ja wciąż odurzony dziwną apparacją, chociażem się śmiał z siebie i wyrzucał sobie głupstwo moje, pozbyć się nie mogłem utrapionego o tem myślenia; a że rzadko zbliżałem się do księżnej i tych, co ją bliżej otaczali, nawet już postrzec panny Barbary nie miałem zręczności. Zwierzyć się panu Mierzejewskiemu mojej preokupacji anim myślał, gdyżby mnie wcale nie zrozumiał i srodzeby żartował... Tak wysoko sięgnąć oczyma biedakowi! aż do krwi książęcej! cóżby to ludzie powiedzieli! Wprostbym z siebie pośmiewisko uczynił.
Miesiąc czy więcej tak upłynął, ja się powoli do pisania listów i dyspozycyj wprawiałem, a że charakter dosyć miałem czytelny i czysty, spotkało mnie to szczęście, że księżna pani kilka razy do siebie dla sporządzenia kopij listów sekretniejszych, których do kancelarji posyłać nie wypadało, zawezwała. Może też i znajome usposobienie moje, małomówność i bojaźliwość to szczęście wyjednały; dosyć, żem raz na próbę w niebytności pana Śmietankowskiego, potem w pomoc jemu, a dalej i sam już był wzywany do księżnej, która z całym światem korespondując, tysiące mając interesów, codzień najmniej godzin kilka na dyktowaniu listów i przepisywaniu gazetek spędzała. Odbywało się to w różnych pokojach: w wielkiej sali, w gabinecie księżnej, i w sypialni nawet, jeśli się czuła niezdrową, bo zapadała często na gardło, a wówczas powietrza wystrzegać się musiała. Zwykle tam bywała sama, ale za drugą razą zastałem przy niej księżniczkę Barbarę. Siedziała w oknie u krosienek i gdym wszedł, oczy na mnie podniosła, długo po dziecinnemu przypatrując mi się, co mnie tak przejęło, żem nie usłyszał dyspozycji księżnej, świata zapomniał i nierychło mogłem przyjść do opamiętania. Znowum ją inaczej piękną, ale zawsze cudownym jaśniejącą blaskiem ujrzał tutaj, tak, że gdyby nie księżna i nie wstyd, byłbym padł na kolana jak przed cudownym obrazem; w sposób tak dziwnie miły, tak uprzejmie i z takiem zajęciem spozierała na mnie, żem się czuł wzruszony do głębi, i od drugiego razu byłbym się dał za nią w drobne sztuki posiekać.
Bóg tam wie, jak tego dnia pisałem, księżna mi kilka omyłek własnoręcznie poprawiła i wyniosłem się co najrychlej, bo choć mi słodko jak w niebiesiech było patrząc na pannę Barbarę, ale przy niej czułem się jednak jakby przygnieciony ciężarem uciskającym piersi i głowę: nie będąc panem siebie wciąż jej każdy ruch oczyma ścigałem. Kilka razy wśród pisania jeszcze spotkałem wzrok jej we mnie ciekawie utkwiony, czego księżna nie musiała dopatrzeć, boby ją pewnie, lub mnie z pokoju wyprawiła.
Nie miałem ja naówczas żadnego pojęcia o uczuciu miłości dla kobiety takiem, jakiem je w książkach swych historycy i poeci malują, bom mało co czytał, owszem czyby ono egzystowało nie wiedziałem prawie; jednakże samo przez się rozbudziło się ono we mnie tak gwałtownie, a zarazem czyste i wielkie, iż mnie, rzec mogę, całego przetworzyło do gruntu. Byłoto jakby namaszczenie do żywota: w chwili przestałem być dzieckiem i stałem się człowiekiem, dojrzałem i zmężniałem, a Mierzejewski, który ze mną całe niemal dnie przepędzał, nie mógł się wstrzymać, żeby mi nie powiedział, jak wielkiej we mnie zmiany dopatrzył. Innym ją jednak powodom przypisując, wcale się prawdy nie domyślał.
— Tażto ciebie poznać nie można — rzekł mi jednego wieczora — tak ci nasz dwór posłużył i w tak krótkim czasie! Wszyscy to obserwują i ja ci winszuję, a zdaje mi się, żem ci i ja do tego dopomógł. Otóż co znaczy otarcie się na świecie, a choć się dobrowolnie w kąt szyjesz, jakeśmy cię wytresowali!
Sam ja czułem choćby mi tego nie gadał, że wewnątrz mnie odbyła się wielka zmiana, ale to przyszło nie skutkiem chęci, ani pracy własnej, ani z wrażeń zewnętrznych, ale wprost niepojętym sposobem z dziwnego uczucia tego, które mnie opanowało. I stało się to niespodzianie, niewyrachowanie, cudownie: położyłem się spać dzieciakiem, a wstałem mężczyzną, i uczucie dla panny Barbary, nie płoche i nie samolubne, tak mnie dźwignęło odrazo wysoko, że nie wiem na cobym się dla niej, by jej szacunek pozyskać, nie ważył.
Chociażem jej wcale nie znał, zaledwie parę razy widział, a słowa z ust jej nie słyszał, osobliwszą operacją umysłu mego czułem, że ją znam głęboko, że ją pojmuję doskonale i że inną być nie może, jeno taką, jaką ja sobie ją wyobrażam. Widziałem ją nieskończenie wyższą nad siebie i świat, w którym żyła, a miłość moja dla niej pędziła mnie do podniesienia się samemu, by stanąć bliżej jej i lepiej ją zrozumieć. W wejrzeniu jej anielskiej dobroci czytałem duszę, a żem się wcale nie mylił w zawczesnym moim o niej sądzie, o tem się później przekonałem. Za całe wówczas szczęście jedyne wyobrażałem sobie zawsze tylko móc na nią zdala poglądać i być na jej usługach, choćby nawet spojrzeć na mnie i skinąć mi nie miała. Nie wiem jak to się działo, ale jej piękność żadnych we mnie młodzieńczych nie poruszała passji, jakąś tylko cześć i poszanowanie, które wszelka doskonałość i wyższość obudzać zwykły.
Tylem o niej tylko wiedział co od skarbnikowicza, niewiele więcej i drudzy i on sam: właściwie bowiem rzekłszy, nie należała wcale do dworu fraucymeru księżnej pani, ale przy niej mieszkała jako krewna. Bystre oko młodzieży dostrzegało, że to ciche, potulne, a jednak nie bez wielkiej mocy charakteru dziewczę, żywej fantastycznej i kapryśnej pani niebardzo do serca przypadało.
Za to we dworze nie było, ktoby jej nie kochał i nie szanował, a ci co najwięcej złego upatrywali we wszystkich, na nią nic pomyśleć nawet nie mogli. Zresztą mało ją kto widywał i słyszał, siedziała albo w swoim pokoiku przy garderobie księżnej dla niej wyznaczonym, albo w sali na rozkazy wojewodzicowej i dla jej towarzystwa, czytając głośno listy, gazety i różne książki. Na przechadzki tylko z księżną wychodziła, a w stosunkach ze dworem nie przez dumę, ale z obawy jakiejś bardzo była powściągliwą i oględną. Dla mnie widocznem było, że to nie pochodziło z pogardy ani z lekceważenia, ale z bojaźni, którą w niej dosyć swobodnie obejście się mężczyzn i zbytnia poufałość obudzały. Mnie chociażem okazji wyszukiwał, aby ją choć zdaleka zobaczyć, bo zblizka nie śmiałem i nie roiłem nawet, rzadko się to szczęście trafiło, krom gdy do listów pisania wzywano, a potem w kościele na nabożeństwie, na które uczęszczała z księżną, z panną Solską, a nawet niekiedy sama z garderobną. Z Placencji do kolegjaty dobry był kawał drogi, w czas pogodny odbywaliśmy go pieszo, a ja stałem się nawet pobożniejszym niż kiedy, dlatego może, aby się jej zdaleka napatrzyć. Kościół infułacki w Kodniu, jak wiadomo, przepyszny, sławny jest obrazem cudownym N. Panny z Rzymu przez jednego z Sapiehów skradzionym, potem przez Papieża z przebaczeniem winy pobożnemu przywłaszczycielowi darowanym i koronowanym. Gmach to obszerny, wspaniały i na okolicę najsławniejszy; mnóstwo też ludu gromadzi się tu na odpusty i nabożeństwo przed Taumaturgą odprawiane. Panna Barbara chodziła regularnie niemal codzień do kaplicy Matki Boskiej na mszę ranną śpiewaną, co gdym zaraz odkrył, i mnie też gorąca jakaś pobożność chwyciła. Dawniej mi dosyć bywało niedzieli i święta, teraz pomyślałem, że mając czasu dosyć, nie żleby było codzień mszy w tak łaskami słynącem miejscu słuchać: obawiałem się tylko śmiechu, gdyby przewąchano, że chodzę nie dla Pana Boga, ale przypatrzenia się gładkiej twarzy. Tom się też wykręcał i tak robił, aby jednego dnia przyjść na koniec, drugiego na początek mszy św., innego wreszcie tak, abym ją powracającą napotkał. Nie byłem ja nigdy libertynem, z Lubieszowa jeszcze wyniosłem przywyknienie do ścisłego spełniania religijnych obowiązków, ale czyniło się to bez namaszczenia, ze zwyczaju i bez wielkiego podniesienia ducha. Teraz znowu wielką w duszy mojej dostrzegłem zmianę, żem się nieraz zamadlał godzinami rzewnie, serdecznie poufaląc się z Bogiem i łącząc się z nim istotnie modlitwą.
Ale bo też jej przykład także na mnie podziałać musiał! Nie wiedziałem wówczas, czyli ma jakie powody błagania Boga o pomoc tak gorąco, lub jakie ukryte zmartwienia: domyśleć się tego jednak byłem powinien, tak cudownie się modliła. Na naszym dworze nie było bezbożności jawnej, ale znowu i ducha też wielkiego próżnoby szukał. Sama księżna spełniała obowiązki religijne z dystrakcją, z obowiązku, dla przykładu bez przejęcia. Byłato kobieta swojego wieku, zwolenniczka Voltair’a, admiratorka Rousseau, czytająca wiele po francusku i filozofka, ale kobieta z taktem i znajomością świata choć straciła wiarę, nie wdawała się ani w propagandę sceptycyzmu, ani się chlubiła filozofią ową, zatrzymując ją dla siebie. Znać pospolity lud za niedojrzały do niej uważała. W towarzystwie poufałem swoich przyjaciół pozwalała sobie żarcików z księży i cermonij religijnych, wszakże wiary nie wytępiała wcale, chodziła raz w rok dla decorum do spowiedzi i nie pilnując zbytnie na swoim dworze pobożności, nie wyśmiewała też tych, którzy ją ze starych obyczajów zachowali.
Jakkolwiek to jej postępowanie było umiarkowane i rozsądne, wszelako dawało się to jej uczynić mimo jej woli, że w sercu nie miała wiary głębokiej, dwór nie był pobożny, panny nawet podżartowywały czasem ze świętości, a mężczyźni postępowali sobie jak im było dogodniej, nie zmuszając się do niczego, uwalniając od wielu rzeczy.
Jak najmniej zresztą mówiono o przedmiotach religijnych i zaczepiać się unikano. W kościele choć JO. kolatorkę szanował ksiądz infułat i księża wikarjusze, ale że się to nic ukryć nie może, a pobożność jej nie dochodziła dawnej Sapiehów gorliwości, gromili z kazalnicy oziębłość powszechną, nastając na to, co znaczy przykład z góry. Słuchano ich uważnie, śmiano się w kątku i swoje robiono, choć śmiało prawdę mówili nie ustępując. Można powiedzieć, że jedna panna Barbara najpobożniejszą była z dworu całego, a gdy czasem trochę cierpko wstrzymywała ją księżna od regularnych przechadzek do kościoła i wysiadywania tam długich godzin lub dobijania się po błocie do kolegjaty, choć nic nie odpowiadała, starała się jednak przy swojem pozostać. Że zaś kobiety nie tak jeszcze były naówczas popsute, zwłaszcza niższego stanu, wpływała wiele na fraucymer księżnej, który powoli naśladować ją począł.
Tak to ja do kościoła więcej uczęszczać zacząłem, i zdaje mi się, żem nie jedno łaskawe jej wejrzenie winien był postępowaniu mojemu. Nie było to bez zgryzot i walki z mojej strony, bom pojmował, że Pana Boga nie oszukam, a grzeszę chodząc tam dla kobiety, gdzie dla modlitwy iść byłem powinien... Ale dobre z jakiegokolwiek czyni się powodu, zawsze dobrem jest, tak jak złe, które i z dobrych pobudek uczynione, złem jest zawsze.
Zrazu włóczyłem się obojętny, potem taki z serca modlić się zacząłem, wreszcie dla modlitwy samej, słodyczy i pokoju, jaki mi dawała, chodziłem do kościoła. Jakkolwiek to bacznie robiłem, aby wyśmianym nie być, że nic we dworze oka ciekawych wścibskich nie uchodzi, postrzeżono zmianę obyczaju a moją zbytnią żarliwość, z której wytłumaczyłem się im tem, że mnie Pijarowie lubieszowscy do tego przyuczyli.
Tymczasem życie szło swoim trybem dosyć jednostajnie całego tego roku: księżna dla niedobrego zdrowia i interesów swoich, nigdzie, nawet w Poznańskie nie wyjeżdżała. Siedzieliśmy cicho, gońce tylko biegali, to do pana Lipskiego, to w inne strony, i listami też nas nawiedzano niemal codzień.
Przybywali także krewni, znajomi, interesowani o dzierżawy, zastawy, kapitały, gdyż księżna była w wielkich interesach i frymarkach nieustannych. Więc czasem potrzeba było wystąpić i występowano co się zowie, a potem znowu cichośmy żyli jak przedtem. W niedzielę zwykle grywała kapela w kościele, potem na pokojach lub w ogrodzie, zjeżdżali się sąsiedzi, obiad był na kilkadziesiąt osób, a wśród tygodnia po dwie, po trzy osoby przybywały niemal codziennie.
Jednego dnia wchodzi do mnie skarbnikowicz z rana i powiada:
— Otóż mamy gościa.
— No, to nie nowina, — rzekłem.
— Ale ba, takiegoś jeszcze nie widział, bo to z Siemiatycz książę Szujski.
Nie wiem czemu mnie tak tknęło, jakby kto nóż gorący w serce wbił. Jaki Szujski? — spytałem.
— A ojciec panny Barbary — rzekł chłodno.
— I cóż to za figura? — począłem zapytywać.
— Co chcesz, żebym ci gadał: zobaczysz odparł skarbnikowicz.
Z gawęd dowiedziałem się nieco więcej, bo go tam znali dobrze. Był to człowiek już nie młody, ale jeszcze fantazji wielkiej; śniło mu się i to księstwo jeno i preponderencja między szlachtą, na której pozyskanie cały niemal stracił majątek i resztkami już jego gonił. Zarazem się tam ułożył, żeby go zobaczyć, gdy będzie iść do pałacu. Miał ze sobą kilku szlachty od Siemiatycz nie pysznej, ale zamaszystej, wszystko chłop w chłopa, sążniowi, starą modą poubierani, po litewsku z rękawicami łasiowemi za pasem, w przyjacielskich mundurach Szujskiego: zielone kontusze, żupany ponsowe, konfederatki białe. On sam olbrzymiego wzrostu, ramion szerokich, siwy jak gołąb, z wąsem i całkowitą brodą do pasa, ani mi wyglądał, żeby miał być ojcem takiego anioła. Tylko oko czarne, świecące z pod brwi nawiesistej, piękne, choć dziko patrzące, cośkolwiek córkę przypominało. Głowę nosił do góry, zarzuconą aż na plecy, wygoloną starym obyczajem z czubem na wierzchu. W istocie postawę miał wielką i wspaniałą. Obyczaj też tego człowieka, jakem go później poznał, odpowiadał gęstej minie; całe życie trawił na robieniu sobie partji i adherentów, a to mu najlepiej dogadzało, gdy jak najwięcej szumu i hałasu na sejmikach w Brześciu narobił. Rujnował się tem, aby dumie dogodzić. A co większa, nie spełna podobno wiedział czego chciał, bo wedle tego, jak mu która strona pokłoniła się szedł za tą lub za ową, w niej dobro publiczne upatrując i nie jasno się w tem przeglądając. Niczego się tem wcale nie dorobił, a choć przed sejmikami o swojego kandydata i król czasem do niego pisał i magnaci zjeżdżali się, aby go sobie pozyskać, ledwo za to wszystko dali mu starostwo pohorelskie, które stanowiło kilkanaście chatek wcale nie intratnych: ale tytuł był.
Śmieli się z niego ludzie, korzystali z jego buty, a on się nigdy nie obejrzał, że marnie życie tracił. Polityk to był tego rodzaju, co się zawsze tego jeno strachał, co sobie wyśnił, nigdy istotnego nie widząc niebezpieczeństwa. Podejrzywał wiecznie wszystkich, że pracowali dla absolutum dominium, że kuli zdradę, że kraj sprzedać myśleli. Życie jego na dworze w Siemiatyczach całe upływało na rozprawianiu o sejmikach przed niemi i po nich, na rozrywaniu się kozackiemi figlami swych dworaków i sług.
Szlachta mu nowiny dzikie zwoziła i pili a hałasowali, objadając go co wlazło. Dla tej mniemanej roli statysty, którą chciał odegrywać, wszystkiego się wyrzekł i trzymając dom otwarty, coraz dalej brnął w długi. Głowa słaba, dal się prowadzić gdzie chciano hałasem i wielkiemi słowy. Zresztą w gruncie najuczciwszy i zasad prawych, gdyby rozsądku miał więcej, byłby mógł istotnie być użytecznym przy swej gorliwości. Ale tak nim miotano gdzie chciano, a on się wcale nie postrzegał. Że na statystę chorując czytać i pisać nie umiał, byłoby nie do wiary, ale istotnie mimo sekretu, który z tego czynił, ledwie się swego podpisu rysować naliczył. Nie przyznawał się do tego, gdy przyszło do czytania, składając się bolem oczu, a w pisaniu cudzą zawsze wyręczając się ręką: ale łatwo to było postrzec. To, co pochwycił z rozmów i sejmikowej gadaniny, cały zapas jego stanowiło. Żonaty z krewną książąt Sapiehów, która mu zmarła córkę na świat wydawszy, owdowiał nie bolejąc nad tą stratą, bo mu życie w stanie małżeńskim nie dogadzało, a córkę jak skoro z pieluch wyszła, oddał na dwór księżnej pani.
Pan Bóg znać sam wychował sierotę, bo na niej ani nieładu domowego pana starosty pohorelskiego, ani innych znamion, jakieby wychowanie tutejsze wywrzeć mogło, znać nie było. Prawda, że staruszka ciotka, która jakoś prędko zmarła, zajmowała się nią początkowo w dzieciństwie, a musiała to być osoba pobożna i święta, która przez miłość dla Basi, znosiła ciężki krzyż w domu starosty.
Po jej to śmierci panna Barbara przeszła na dwór księżnej od lat młodych. Ale wierzę w to, że są istoty tak obdarowane od Boga, że same z siebie czerpiąc bez pomocy obcej do dobrego dojść mogą. Przypuścić tu należy szczególną łaskę i opiekę niebieską nad niemi, bo inaczej słabość ludzka nie podołałaby zwyciężyć złe, ku któremu ciągnie ułomna natura.
Przybycie starosty pohorelskiego, nie wiem dlaczego, wzruszyło mnie mocno i jakby przeraziło; nie był jeszcze ni razu przy mnie, choć już go obiecywano i dawniej: kolnęło mnie coś przeczuciem i nie bez przyczyny. Zaraz też wieczorem od Mierzejewskiego dowiedziałem się, że panna Duninówna, z którą znowu był już w najlepszej komitywie, mówiła mu, iż podsłuchując rozmowy poobiednej z księżną w gabinecie, dorozumiała się, że Szujski napierał się zabrać córkę z sobą. Mówił on, że dla niej wynalazł męża stosownego i że czas było wydać ją za mąż. Wojewodzicowa dopytywała się ktoby był dla Basi przeznaczony i zakrzyknęła głośno dowiedziawszy się o nim, ale panna Duninówna nie dosłyszała nazwiska. Miała mu księżna przekładać, że tu lub w Warszawie lepszą daleko partją wyrobić może dla krewnej, ale starosta poborelski stał przy swojem ostro.
— Już ja to najlepiej wiem — mówił — co mojemu dziecku potrzeba: nie chcę, żeby dłużej cudze kąty wycierało: wdzięczen jestem za łaskę W. Ks. Mości, ale ją zabrać muszę. Niech się uczy dom trzymać, gospodarować; przytem i mnie tęskno, słuszna abym się swojem dzieckiem pocieszył. — Księżna spierać się miała długo i tak nic nie postanowiwszy, rozeszli się. Czy panna Barbara wiedziała o tem, czy nie, dojść nie mogłem; alem ją ujrzał z oczyma czerwonemi na nieszporach, jakby zapłakaną, I nie dziw: spojrzawszy na tych kilku szlachty, co przybyli ze starostą i z nich biorąc miarę towarzystwa, w które popaść miała, ochota nie brała ją z Rodnia wyjeżdżać. Ale wola ojca dla dziecięcia święta.
Nazajutrz rano zawołano mnie do księżnej jeszcze nim starosta z oficyn ze swemi akolitami do pałacu przyszedł na śniadanie; było coś pilnego do pisania. Wchodzę na salę, niema nikogo: w bocznym pokoju tylko słyszę głos księżnej. Postąpić dalej nie śmiałem, odkaszlnąłem, żeby o sobie dać znać, ale mnie nie usłyszano, i schwyciłem mimo woli kawałek rozmowy, który mnie przejął do gruntu.
Księżna mówiła naprzód:
— Ten szacunek i posłuszeństwo, jakie masz dla ojca, bardzo ci chwalę moja Basiu, ale Pan Bóg, ani ludzie daremnych poświęceń nie wymagają po człowieku. Jeżeli pojedziesz, zakopiesz się w Siemiatyczach i nic nikomu z tego nie przyjdzie dobrego. Wydadzą cię za zamąż licho i życie stracisz marnie.
— Ale wola ojca, M. Księżno — rzekł miły i słodziuchny głosik panny Barbary.
— Zapewne, gdybyś ojcu potrzebną była, lub użyteczną być mogła, nie mówię; ale on dla ciebie trybu życia nie zmieni, a wydać cię może za jakiego sejmikowicza.
— Juściż potrafi i moją wolę poszanować...
— Nie, moje serce, oni przywykli dziećmi się rozporządzić, bez odwoływania się do nich; taki był obyczaj dawniej, takie jeszcze dziś chcą mieć prawo. Jeśli pojedziesz, ja nic ci z tego nie wróżę dobrego.
— Ale mogęż nie jechać, jeśli gwałtownie zażąda?... W K. Mość nawet nic nie poradzisz na to!
— Postaram się, a W. Panna ze swej strony powiedz stanowczo, że życzyłabyś sobie zostać przy mnie.
Wtem bonończyk księżnej zaszczekał zwąchawszy obcego, rzucił się z gabinetu, za nim szpice i cała psów pokojowych czereda obstąpiła mnie ujadając. Księżna sądząc, żem tylko co przyszedł wyjrzała, i przerwawszy rozmowę, poczęła mi zaraz dyktować list do pana hetmana. Tylem tylko uchwycił, ale i głos i myśl utkwiły mi w sercu.
Chociaż z nawyknienia pisałem już bez omyłek, gdym od dykty wstał, zabiłby mnie, a nie mógłbym powiedzieć, co ów list zawierał, takem był obawą przejęty o to, co się stanie z panną Barbarą.
Ledwiem miał czas złożyć pismo, gdy oznajmiono starostę pohorelskiego, który z attencją przychodził. Dopierom go teraz zbliska zobaczył, gdy nisko pokłoniwszy się księżnie, z nienawykłością jak widać do obcowania z kobietami, dosyć niezgrabnie przyszedł rękę jej ucałować.
— A co kuzynie? — rzekła księżna wojewodzicowa do niego — wszak mi Basię zostawisz: nie zechcesz mnie osierocać?
— A już to nie sierota, księżno dobrodziejko — rzekł gładząc brodę siwą — hę? W. K. Mość masz tu się z kim zabawić i rozerwać, jam pustelnik. Gospodyni mi potrzebna, i mam moje projekta...
— Zmiłuj się! a toć i ja bez nich nie jestem! mam i ja wyborne! Pojedziemy do Warszawy: z jej wdziękiem, skromnością, nazwiskiem — przycisnęła księżna — Bóg wie jaką partją zrobić może. Takiej jej w Siemiatyczach nie dasz...
Kniaź wziął się oburącz za pas.
— Hm — rzekł — co to mam obwijać! A na co mnie zięć Poniatowczyk i dworak? Ja sobie wybiorę szlachcica prostego, ale do mego serca. Tych modnych paniczyków z kusa wcięto i opięto poodziewanych nie cierpię.
— Jużciż starego jej dasz męża...
— Nie, ale dojrzałego i statystę...
Dalej skinęła na mnie księżna, żebym wyszedł i już nic nie słyszałem. Siedział jeszcze kniaź w Kodniu dni kilka, przyjmowali go dosyć przystojnie, ale mu tu było nudno. Ani pijatyki hałaśliwej nie miał, ani towarzystwa stosownego. Generał Kurdwanowski bawił go pokazywaniem psów i koni, na co on był obojętny; sędzia politykował z nim zdala, bo się kłócili. Dopiero jak do oficyn późną nocą ze swojemi poszedł, tam sobie pozwalali szumniej, ale im wszakże tęskno było do zabawek siemiatyckich...
Już tedy w dni kilka poczęli się zbierać napowrót, ale rozeszła się wieść, że choć kniaź córkę zostawił, to tylko do czasu i ochmistrzynią po nią z wozami miał przysłać za kilka tygodni. Ani perswazje księżnej, ani łzy panny Barbary nic nie pomogły: mnie jak kosą podciął, gdym się o tem dowiedział.
Co tu robić? nie widzieć jej, nie słyszeć i stracić na wieki, myślałem, to i mnie chyba nie żyć więcej. Ale to być nie może. Kiedy serce pragnie na swojem postawić, musi, a gdyby i za morzami była, znaleźć ją muszę i dojdę do niej. Nikomum tego mówić nie mógł, ale tak mocno to w sobie postanowiłem, że jeśli ją zabiorą stąd, i ja z Kodnia ruszę, a starać się będę gdzieś bliżej Siemiatycz umieścić. Jak? tegom nie wiedział, i nie rozumiał, alem czuł, że to zrobię.
Tembardziej poznawszy ojca, a widząc jej pozycją potrzebującą przyjacielskiej pomocy, czułem się obowiązany dla sieroty, której tak ginąć nie było można...






Tu urywa się pamiętnik naszego nieznajomego, a ręka przyjaciela dopisała z boku następujące uwagi i objaśnienia, tem dla nas ciekawsze, że z innej strony i punktu widzenia o tem, co nam autor przedstawił, sądzić dozwalają i dopełniają powieść jego.






„Zmarły przyjaciel mój, niech mu Bóg da pokój wieczny, najlepszego serca człowiek, a wielkiej mocy charakteru, tą miłością dla kobiety, której tu przedstawia początki za owych czasów, choć się z nią krył jak ze zbrodnią, stał się ciekawym i pokazywano go sobie palcami, bo to był fenomen osobliwy, jakiego od czasów może sławnego Abelarda i Heloizy, nie widziano na świecie. Obyczaje naszego wieku nic podobnego nie znosiły. Dwojako się działo w Polsce za owych czasów: albo po prastaremu, to jest bez tych tam wygórowanych sentymentów, a poczciwie i jak Bóg przykazał, brali się i żenili, żyli z sobą i miłując małżeństwo nie mieli czasu na czułości; albo, jak to po miastach i stolicach płocho sobie poczynając i sakramenta lekceważąc, miłostkami się zabawiali, które tyle trwały co ciekawość nowości i nasycenie próżności, lub żądzy nieprawej. Słyszeliśmy i my o tem, że innego rodzaju miłości po świecie się trafiały, o owych ekstraordynaryjnych przygodach kochanków, co za sobą całe życie gonili nie mogąc wyżyć bez siebie; ale to się uważało za coś nadzwyczajnego i wyjątkowego, do czego zwykła natura ludzka nie była zdolną.
Nieboszczyk snać należał do tej szczupłej liczby wyjątkowych ludzi, co taki sentyment w sercu piastować i dotrwać w nim mogli, jako to się okaże. I można rzec, mnie, com na niego patrzał, że to godne szacunku było uczucie, jakiegomyśmy za żywota naszego ani widzieli, ani o niem gdzieindziej słyszeli.
Znałem go za młodu i rodzica jego podkomorzego i całą familją godną, ale on jeden z pospolitych ludzi, jakiemi ci byli, wyszedł, i stał się podziwem wszystkich przez to swoje dla jednej kobiety poświęcenie, co mu nawet za złe miano, i niemal go jako warjata niektórzy uważali. W szkołach byliśmy z nim razem, zawsze był milczący, zamyślony i posępny, a tak dziwny, żem go prawie śmiejącego się nie widział. Nie żeby mu brakło wesołości, bo był łagodny i przyjacielski do zbytku i przywiązujący się, ale go tak natura uczyniła poważnym. A z towarzyszów naszych który szydził i miał żyłkę do naigrawania się, jak to między młodzieżą nie rzadko się trafja, to go unikał jak zapowietrzonego. Nigdy urazy w sercu nie chował długo, i dziesięć razy go było można wywieść w pole, tak łacno w dobre wierzył, a oszukaństwa nie przypuszczał. To też korzystali zeń do zbytku.
Jużem ja wówczas przy ojcu w Kuzawce gospodarzył o półtorej mili od Kodnia, gdy on się na dwór księżnej dostał. Znałem i ja dobrze to miejsce i wszystkich, co tam byli i do dworu należeli. Trzymaliśmy Kuzawkę i Krzywowierzkę dzierżawą od księżnej z dopożyczką kilkudziesiąt tysięcy, mieliśmy często do czynienia z Kodniem, bo interesa były z niemi ciężkie i pieniędzy nieustannie wymagano. Widywałem go i tutaj, i przyjaźń się nasza stosunkami nowemi wzmocniła; alem podówczas nie słyszał od niego nic o tych sentymentach i nikt ich się nie domyślał. Raz czy dwa widziałem pannę Barbarę w kościele i na pokojach. Piękna była ani słowa, ale żeby tak coś nadzwyczajnego, jak on pisze, tego w niej nikt nie upatrywał. Naprzód nieco mała i szczupła, nie miała wspaniałości tej i majestatu, jak naprzykład księżna, która choć stara już, okazałą figurą i postawą pańską prym trzymała. Twarzyczka prawda wielce wdzięczna, oczy śliczne, ale życia mało; i tak zamknięta była w sobie, że zdawała się raczej odpychać niż przyciągać. Słowa się od niej dopytać było trudno i zwano ją nawet milczkiem, tak mało mówić lubiła. Sytuacje na dworze księżnej, jej i podkomorzycy tak były nierówne, że nikomu pewnie na myśl nie przyszło, aby na nią miał rzucić okiem. Kuzynka księżnej choć nie bogata, ale zawsze taki dobra w ziemi po ojcu dziedziczyła, parentellę miała wielką i książęcą. Szlachcicowi ubogiemu do niej się posunąć, ani pomyśleć było można. I to dziw, że sobie życie tem spętał, od razu czując i widząc sam, że to tylko do ofjar i męczarni poprowadzić go może, a pożądanego skutku nie otrzyma nigdy. Zresztą ta jego miłość takiego była rodzaju, że nawet nie wiem czy małżeństwa pragnął, coby szaleństwem było; wprost tylko bałamucił się, znać zawziąwszy się na braterstwo jakieś, co mu złamało życie i do torby go prawie przywiodło, jak to sam dalej wyznaje. A choć w tem był postrzelony, nie mogę inaczej powiedzieć, tylko, żem drugiego takiego w życiu nie spotkał, coby tak serce miał poczciwe i duszę czystą. I mimo tego dziwactwa, nad którem ubolewano, ludzie go bardzo szanowali.
W Siemiatyczach też nieraz mi się być trafiło, do kościoła jeżdżąc od ciotki, która tam w okolicy mieszkała. Dwór stał na ustroniu drewniany, wielki, opuszczony, a obok skarbczyk murowany na pagórku, jak dziś pomnę, i ogród z tyłu jodłami i lipami zasadzony. Dzień i noc w tym dworze wrzało i szlachta sobie hulała nie wytwornie, ale swobodnie. Już to tam na wielkie przyjęcie nie sadził się kniaź, bo i nie było z czego: miód sycony u siebie i gorzałkę przepaloną dawał, krupnik, zrazy, baraninę, ale całem sercem, i bywali tacy co do niego zjechawszy na dzień, po kilka lat siedzieli, tak im tam dobrze się zdało.
We dworze oprócz klucznicy, kobiet nie było: więc swoboda wielka i dzień zwykle tak schodził, że zrana wszyscy szli lub jechali na mszę do kościółka, prawie pół ćwierci mili w miasteczku za groblą stojącego. Potem wracając, albo zachodzili na probostwo, albo nie, i już o południu obiad zastawiano; po obiedzie czytano manifestu, lauda, listy różne i politykowano szukając zdrajców. Potem następowała wieczerza, przy której, libacje mnogie, a zatem sen czy w łóżkach jeśli o swej mocy do nich doszli, czy gdzie kto padł, jeśli zbyt uraczyli. Były tam zabawy jeszcze różne dla przepędzenia czasu. Śpiewacy dworscy, którzy różne pieśni umieli, co bardzo zabawiało gospodarza, ruskie i polskie; teorbanista doskonały z pod Janowa, kozacy zręczni do płatania figlów różnych i niemal teatru wyprawujący, bo się to cudacznie przebierało, i całe sceny czasem przedziwnie przedstawiali, że się za boki brać trzeba było ze śmiechu. A choć ich tego nikt nie uczył, że to lud z Rusi praworny a sprytny, sami sobie wymyślali bajki takie i tak to przedziwnie pokazywali, iżbyś przysiągł, że żywą prawdę widzisz. Kiedy czasem nowego człowieka, co też zabawy nie znał, chciano zwieść w siemiatyckim dworze, często i strachu nabawiono i obałamucono, żeby był najprzenikliwszy. Tak razu jednego sędziego Pietułowicza, który z pod Brześcia zaproszony przyjechał, postawili na noc w izbie przy skarbcu na ogrodzie; cóż tedy robią, żeby sobie z niego scenę wyprawić? Oto z wieczora prawią mu o rozbojach, jakie tam na dwory trafiały się różnemi czasy napaści w sąsiedztwie. Wszyscy w zmowie, ten i ów niebywałe opowiada. Dalej z latarką powiedli sędziego do skarbca i zostawili z pacholęciem, któremu kozactwo też tem głowę nabiło. Sędzia był dosyć ciężki i otyły.
Ledwie się rozpasawszy legł, słyszy hałas, do drzwi bicie i strzały; a ot drzwi łamią, jacyś ludzie z zasmolonemi twarzami wpadają, pacholik na piec się chroni, a sędzia nie mając gdzie, bo izba była naga, cztery kąty, a piec piąty: w ciemny zapiecek. Tu że przestrzeń szczupła, a on był gruby, tak się ze strachu zapakował w dziurę, że gdy go tam odpytał Szujski, niby z odzieżą przychodzący, piec rozbijać musieli, bo wyleźć nieboraczysko nie mógł i śmiertelnie ten żarcik odchorował.
A to była Szujskiego zabawa, najmilsza te bajki kozackie, jak je tam nazywali, i nie było dnia, żeby ich nie okazywano; niektóre powtarzając często, inne coraz inwentując z wielkim dowcipem, lub przerabiając z bajek gminnych.
Jeden był szczególniej Sereda kozak stary, miał do tego umysł tak usposobiony, że i drugich uczył i kierował niemi i grał: i czy żyda, czy chłopa, czy szlachcica ad vivum udawał tak, że przysiągłbyś, że się w niego przedzierzgnął.
Zawsze tam w Siemiatyczach komponowano Bóg wie jakie zabawy, i na tych bałamuctwach i sejmikowej gadaninie czas im upływał.
Stary Szujski miał i to do siebie jeszcze, że jak sam był płochy i szalona pałka nie troszcząc się o jutro, ani mocno cokolwiek biorąc do serca, tak w drugich złego humoru nie cierpiał: wszyscy mu być musieli weseli i ochoczy, a nie, to się gniewał, klął i przepędzał: ani na oczy. A miał swe osobliwsze klątwy, które zawsze powtarzał, któremi go w sąsiedztwie denominowano: imienia szatana nie wspomniał nigdy, ale je usiłował zawsze czem zastąpić, mówiąc, naprzykład: Niech go kaduk! niech go paralusz! niech go słota porwie, bodaj go wciorniasty i t. p. Z tem wszystkiem choć dziwak, był to w gruncie człek dobry, dla braci szlachty uczynny, gotów się ostatnim kawałkiem chleba rozłamać, pobożny, tylko go już Pan Bóg stworzył na osobliwszego wartogłowa.
Żonę kniazia znałem także, jeśli nie z widzenia, to z opowiadania matki mojej, która się z nią razem wychowywała na dworze Sapieżyńskim. Kobieta być miała dobroci anielskiej i łagodności wielkiej, a piękności cudnej. Niedługo żyła z mężem i zakrótko, żeby go przerobić. Po jej śmierci odbolawszy ciężko i ustawicznie usiłując się rozweselić, takim się stał, jakeśmy go widzieli. Były tylko dni niektóre w roku żałobne, rocznica wesela, zgonu żony, które od rana do nocy w czarnej sukni w kościele siemiatyckim przepędzał na modlitwie. Na intencją za duszę pani i on i cały dwór pościł i modlił się, surowo te rocznice obchodząc; ale nazajutrz szaleńsze jeszcze zabawy i owe kozackie komedje, i termedje, i sejmikowe perorowania powracały.
Ojca też nieboszczyka przyjaciela mego, pana podkomorzego dobrzem znał i często widywał, a był takim właśnie, jakim go syn opisuje: gospodarz zawołany nie dla grosza, ale dla pracy i dla tego, że powołanie swe lubił, a nad nie piękniejszego nie znał. Człek rozumu wielkiego, stateczny i surowy. Nieraz my z Kuzawki jeździli na św. Marcina do nich, bo to były imieniny jego, i ludzi się tam dużo zbierało. A radzili się go często w rzeczach różnych, bo był głowy jasnej i miał to do siebie, że drugi lat dwa myśląc tak nie objął byle czego, jak on odrazu. Szedł wprost do dna i wskazywał ci, gdzie był węzeł sprawy, a którędyś miał wyjść z labiryntu. Już to podówczas zaczynano się naśmiewać ze wszystkiego co stare a nasze własne, nawet z gospodarstwa; zaprowadzono powoli gospodarstwa niemieckie i rozumowano nad tem; ale on po staroświecku sobie poczynał i na te nowiny ramionami wzruszał, a samem go słyszał jak mówił: „Może się w czem mylimy, aleć wolę mieć za sobą doświadczenie wieluset lat i podanie, niżeli jednego Niemca przenikliwość, która bodaj największa nie sprosta temu, co nam zostawili ojcowie. Wielu rzeczy nie rozumiemy i śmiejemy się z praktyki różnych, ale to prezumpcja tylko, żeby wszystko rozumem ogarniąć. Powiadają naprzykład, dlaczego na starych dniach siejby inny mają mieć skutek a inakszy na młodziku? co księżycowi do tego? I ja nie rozumiem, jak on działa, co robi; ale wiem, że skutek jest. Robię tak jak i drudzy, bo nie wszystko, co człek doświadczył, zrozumie zaraz, a drzewo ścięte na nowiu inaczej się znajduje, inaczej na dniach starych. Tak i w innych rzeczach, jakby człowiek chciał wszystko wiedzieć co dlaczego robi, w końcuby się do niczego wziąć nie mógł, tak mało wie dotąd.“






Dalszy ciąg pamiętnika rozpoczyna się temi słowy:

„Trzeciego czy czwartego dnia, nie pomnę, starosta pohorelski odjechał, córkę jeszcze zostawując, ale zapowiedzianem jej było, że musi do Siemiatczy wprędce powracać. Mnie jakby kosą podciął, alem nie mógł nawet dać poznać po sobie, że mnie to obeszło: śmieliby się byli ze mnie, i na nią cieńby spadł głupstwa mojego. Księżna głośno użalała się nad położeniem sieroty i tem, że przepadnie tam u ojca, który ją wyda za lada szlachcica, który mu do jego bałamuctw dopomagać zechce; ale się opierać władzy ojcowskiej nie było sposobu. Nazajutrz po wyjeździe starosty widziałem ją w kaplicy Matki Boskiej i na drodze spotkałem powracającą, a po twarzy dojrzałem, że cierpiała. Tylko w niej nic po naszemu i po ludzku się nie wydawało: innaby zapłakana i przyciśnięta była, ta tylko piękniejszą jeszcze i wspanialszą, jakby ją boleść dojrzalszą, silniejszą uczyniła. Jakiś wówczas blask miała osobliwszy w oczach, powagę na czole, słodycz na ustach niezrównaną. Przy niej wszystkie inne służebnicami się wydawały, ta zawsze królową. Mijając gdym powracał z kościoła, a ona szła z Duninówną, pokłoniłem się, nie śmiejąc słowa rzec i byłbym minął je, bobym sam zaczepić się nie ośmielił, ale Duninówna chichocząc mnie zatrzymała, a Barbara obejrzała się z uśmiechem pełnym dobroci, i gdym kroku zwolnił, poczęła się rozmowa o tem i o owem. Gadała Duninówna, ja potrosze, tamta więcej słuchała, wzrokiem i uśmiechem pomagając rozmowie; ale znać było, że ją to wcale nie obchodziło, bo co innego kamieniem na duszy leżało. Byłbym wówczas Duninównie ręce ucałował, takem był jej wdzięczen, że mi tę chwilę sprokurowała, bom się mógł do syta piękności jej napatrzeć i nabrać jej wejrzeń, jak zapasu na drogę życia. Nie dochodząc nowej bramy pałacowej uciekłem do swojej górki tak szczęśliwy, jakem dawno nie był, albo raczej nigdy.
Jeszcze raz, pomnę, miałem zręczność się do niej przybliżyć na pokojach księżnej, gdzie mi jak zawsze pisać kazano, a ja zapatrzywszy się na pannę Barbarę szyjącą w krosnach, cały kałamarz inkaustu potrąciwszy, na stolik i papier rozlałem, od czego mnie taki strach porwał, że się za głowę schwyciwszy począłem biegać wokół stoła, nie wiedząc co począć. Panna Barbara naówczas przybiegła mi z radą i pomocą, znalazła czem ów nieszczęsny atrament wywabić i nim księżna nadeszła, już mojego niezgrabstwa indziej jak na rękach moich i połach kontusza, śladów nie było. Z wielkiej wdzięczności pochwyciłem jej rękę i ucałowałem ją gorąco; widziałem jak się mocno zaczerwieniła, lekko mi ją wyrwała i wejrzawszy na mnie z jakiemś politowaniem i serdecznością, powoli milcząc do krosien odeszła.
Jakoś w niewiele czasu potem, gdym już nabierając odwagi czasem się i zbliżyć usiłował i widywał ją nieco częściej, zaszły jednego rana bryki z Siemiatycz, i Mierzejewski dał mi wiedzieć, że ochmistrzyni staruszka, krewna jej matki, po pannę Barbarę przybyła. Co się ze mną stało, nie wiem, tylkom chodził jak błędna owca po dziedzińcu, usiłując zobaczyć ją jeszcze. Los tak chciał, żeby mnie księżna do listu, który pisać miała, córkę odsyłając staroście pohoreckiemu, wezwała; panny nie było w pokoju, gdyż się pakowała płacząc na swą dolę, ale gdy gotowe było pismo i jam je odczytywał, kazano poprawić w dwóch miejscach i księżna sobie odeszła: panna Barbara po swoje krosienka przybiegła, z których robotę zdejmować miała. Po oczach poznać było łatwo, że płakała, ale coś tak miała w sobie odważnego i męskiego przytem, żem się zdziwił jej wielkiej rezolucji. Spojrzała na mnie uśmiechając się smutnie i jak staremu znajomemu skinęła mi głową.
— Wiesz pan, że jadę, — rzekła — bądź zdrów... żegnam i szczęścia życzę...
— Jakżebym ja o tem nie wiedział — zawołałem dosyć śmiało nie postrzegłszy się nawet co mówię — toć cały dwór po pannie Barbarze płacze.
Ruszyła ramionami, jakby niedowierzając.
— Kiedyż to się zobaczymy znowu? — spytała. —
— Bóg wie czy się spotkamy w życiu?
— Chybaby Bóg nie chciał tego — odparłem żywo — Siemiatycze nie za górami... a ja... — Nie mogłem dokończyć, takem się własnego przeląkł zuchwalstwa, bom nie wiedzieć co miał na języku.
Już tylko spojrzeniem mnie żegnając, odeszli powoli, ale tego jej anielskiego wzroku pókim żyw nie zapomnę. Dziś pod siwemi włosy mieszam się na wspomnienie jego i łzy płyną mi z oczu. Spokojnie, śmiało, ale z niewyczerpanej dobroci wyrazem spuściła na mnie wejrzenie długie, i główki skinieniem żegnając, znikła mi w drzwiach, a jam osłupiał i oniemiał przykuty do stołka.
Nazajutrz do dnia wstałem, żeby najrzeć jeszcze jak odjeżdżać będą i nie stracić jej widoku. Mogę powiedzieć, żem tej nocy oka nie zmrużył z niepokoju: szczęściem, że tego wiedzieć nikt nie mógł. Nadedniem zatoczyli owe dwie bryki przed ganek i ludzie siemiatyccy pakować zaczęli do jednej kufry z rzeczami, do drugiej mniejszy pakunek, wyścielając dla podróżnych siedzenie. O ósmej samej księżna jejmość wyprowadziła ją sama w ganek zakwefioną: siadła ona i ochmistrzyni, a konie ruszyły. Mignęła mi się tylko jej postać, po której schyleniu i ruchach poznałem, że płakać musiała. Nie wiem kto mi powiedział, żebym tam szedł, ale jakem stał, tak na prost ruszyłem do kościoła przeczuwając snać, że tam się zatrzymają przededrogą. Tak się i stało: nimem ja dobiegł, już bryki byty przed bramą, a panna Barbara z ochmistrzynią u kratek kaplicy. Ksiądz wikary ze śpiewaną wotywą na jej intencją wychodził właśnie; pokląkłem i ja zdala niewidziany, a gorąco modlić się począłem.
Pan Bóg mi to odpuści w liczbie innych grzechów moich, żem się w tej modlitwie, tak jakom był powinien, nie do niego obracał, a o ziemskich rzeczach myślał i smucił. Anim postrzegł jak się msza skończyła i ksiądz z patyną i błogosławieństwem na drogę czytanem, kropiąc święconą wodą do klęczącej przystąpił. Jedna kropla tej wody padła mi na twarz i byłbym jej za skarby świata nie oddał, bo mi się zdało, że Bóg mi nią także błogosławi na drogę życia, za przywiązanie, jakie do niej w sercu mem miałem. Gdy wstały, i jam postąpił ku drzwiom sam nie wiedząc co czynię, ciągnąc za niemi ku brykom. Panna Barbara obejrzała się, zobaczyła mnie, uśmiechnęła się znowu smutnie, i w drzwiach kościelnych wstrzymała się chwilę, aby mi się dać ku sobie przybliżyć.
— Bądź pan zdrów — rzekła mi — a rączki księżnej pani ucałuj odemnie i powiedz, że łask jej dla mnie nie zapomnę nigdy... Ze łzami modliłam się za nią i za wszystkich dla mnie dobrotliwych...
Schyliła główkę, uśmiechnęła się, ale łzę miała w oku jasną i błyszczącą, a ochmistrzyni coś zamruczała, i słudzy podali jej rękę do wsiadania. Jeszcze raz z za kwefu czarnego błysnęły mi jej oczy, potem ruszyły z miejsca i ja zawahawszy się com miał począć, znowu do kościoła powróciłem. Lepiej się teraz modliłem, acz smutnie, prosząc Boga, żeby mi życie moje pozwolił poświęcić dla niej. Anim śnił żądać więcej, anim myślał inaczej, tylko tak jako sługa i niewolnik chciałem żyć dla niej i umierać gdyby było potrzeba.
W chwili kiedym to votum czynił, ksiądz inny wyszedł z mszą czytaną i wziąłem to za wróżbę przyjęcia ofiary, usłyszawszy przez niego wymienione wyrazy:
Domine exaudi orationem.
Jakem to usłyszał, duch we mnie jakiś dziwny wstąpił i pokrzepiony odszedłem z kościoła do siebie, gdziem się zamknął na rozmyślanie, nie wpuszczając nawet Mierzejewskiego, który kilkakroć pukał do mojej izby; alem się obawiał pustej i czczej rozmowy jego i wolałem sam być z sobą.
Dalsze życie moje na tym dworze nie wesołe było i dni mi się długiemi wydawały, jakby mnie co gdzieindziej ciągnęło. Pół roku przecie tak wybyłem, mało co robiąc, chodząc milczący; i znać we mnie zmiany dojrzeli, nie wiedząc jakaby jej była przyczyna, bo kilka razy księżna wspominała mi, żebym szukał rozrywki, domyślając się, że mnie tęsknota za domem opanowała. Sama mi ona poddała, żebym na czas do rodziców pojechał, na com się i ja najchętniej zgodził. Chociażem się do tego sam przed sobą nie przyznawał, ale mi się i to uśmiechało, żem się miał ku Siemiatyczom przybliżyć..
Wreszcie nie było co robić u księżnej, a próżnowanie było także uprzykrzeniem, przy tej niespokojności, jaką w sobie nosiłem.
Nająwszy tedy żyda w Kodniu, pożegnawszy księżnę i pomodliwszy się przed cudownym obrazem, przeprowadzony przez poczciwego Mierzejewskiego aż do Kłótkowa, po śniadaniu u księdza infułata ruszyłem do domu. I niech sobie kto mówi co chce, nie bez wzruszenia odbyłem tę podróż i przyjechałem pod dach rodzicielski. Serce zadrżało na widok matki, siostry i brata, wybiegających przeciwko mnie, gdy wysiadającego poznali.
Ojca nie było, gdyż swoim zwyczajem robotnika w polu pilnował, i jużeśmy się dosyć nagadali, gdy przyszedł nareszcie.
Bałamuctwa plotą ci, co dziś o bizunach ojcowskich, o srogiem obejściu się, o owem stawaniu przy drzwiach dzieci dorosłych przed rodzicami, plotą jakoby to było zawsze i wszędzie: ani tak było, ani być mogło. Surowiej nieco ale z miłością obchodzono się z dziećmi, kar cielesnych jak dziś chyba w ostatecznym razie używano, nie za lada fraszkę i nie każdy ojciec do nich się uciekał. A co powiedzieć można raczej, nie rodzice byli srożsi ani ostrzejsi, ale dzieci powolniejsze, i to nie skutkiem strachu, ale przywiązania. Nie broniło to, ani przystojnie usiąść przy ojcu, ani odezwać się, tylko rozwalać się po stoikach i poczynać sobie lekko nie było w obyczaju, ani dziś jest dla tych, co znają poszanowanie dla siwych włosów.
Ojciec mnie, Bóg widzi, tak serdecznie wyściskał, jak i matka, nawet nie wiedząc jeszcze z czem i dla czego przybyłem. Dopiero zadość uczyniwszy sercu, począł rozpytywać o dwór, księżnę i o moje tam badać sukcesa. Nie wiele co było rozpowiadać, ale i tego słuchano chciwie. A że musiałem szczegółowie dwór i życie jego opisywać, wspomniało się i o Szujskich: ojciec ręką machnął i rzekł: „próżniaczysko!“ Potem już tylko o sobie mówiliśmy. Kilka dni bawiąc u rodziców, że mi się teraz co innego po głowie snuło, a na dwór niebardzo powracać chciało, spiskowałem z bratem jakby to ojca namówić, żeby mi gdzie dzierżawę wziąść pozwolił za część tych pieniędzy, które mi u książąt Sapiehów wyznaczył; ale mnie jeszcze miał za zbyt młodego i kazał powracać nazad do Kodnia, odkładając to napotem.
Tak kilka dni zabawiwszy u rodziców, musiałem nazad powracać, choć mi się nie bardzo chciało. Starałem się tu dowiedzieć o pannie Barbarze, i jakoś do tego doszedłem przemysłem wielkim, żem dostał języka. Ksiądz z Siemiatycz przyjeżdżał do dziekana po oleje św., i tum go wypadkiem złapał, a nie puściłem póty, pókim z niego nie wyciągnął co było można. Starowina był gaduła, ja miałem powód rozmowy znając kniazia i jego córkę, i takem się cokolwiek pożywił. Pleban zrzadka wprawdzie bywał we dworze, bo się tam działy cudaki, które mu do smaku nie przypadały, ale o kilkanaście stai, to choćby uszy zatykał, słychać mu było co się działo u starosty. Przybycie panny Barbary nic jak mówił, trybu życia zwykłego nie zmieniło; ona tylko z ochmistrzynią wychodziła do obiadu i czasami zmuszana na jakieś kozackie komedje, resztę czasu pędziła zamknięta u siebie dosyć odludnie i smutnie. Gadali, że ojciec miał zamiar wydać ją za kogoś, ale różne były głosy; to pewna, że nie czując, by jej wiele mógł zostawić po sobie, chciał zięcia bogatego, na resztę się nie oglądając.
Opowiadał ksiądz, że nad losem Barbary wielce się wszyscy użalali, że ją tam w zamknięciu klasztornem trzymano w nudach śmiertelnych. W domu, w którym co chwila cierpieć musiała, widząc upokorzenie ojca, pijatyki, hałasy, krzyki i w ogóle życie pełne niespokoju, wśród życia, które jej wiekowi i usposobieniu nie przystało, męczyła się srodze biedaczka. Jeszcze i dobór ochmistrzyni, co domem zawiadywała i przy panu staroście nabrała jego obyczajów, wcale nie był trafny.
Nie wypadało mi się księdza bardzo dopytywać i badać, pochwytałem w rozmowie co mogłem i jako mogłem; ale mi się łatwo ze znanego charakteru starosty pohorelskiego domyśleć było można, co niedostawało.
W życiu ileżto razy człowiek do kogo się przywiąże, uczuje dlań afekt i radby mu jak najlepiej; ale trudno temu uczuciu całkiem się zaraz poświęcić i ono przedewszystkiem piastować. Najczęściej człowiek je zachowuje, wcale się niem nie wiążąc i nie stosując do niego innych czynności, tak aby ku niemu miał inne sprawy swe kierować i one mu poświęcać. To pobieżne widzenie panny Barbary w Kodniu, koleją zwykłą rzeczy ludzkich nie powinno też było mnie ani tak zbytecznie wiązać, ani ciągnąć ku niej, ani mi życia zamącić. Takem to sobie sto razy mówił, gdy mi uparcie na myśl przychodziło, żeby się do Siemiatycz przybliżyć i żem żadnego prawa do opieki nad nią nie miał i żem śmieszny był sobie i drugim, lecąc za osobą, do której ledwie w życiu przemówić miałem zręczność, a ona wedle wszelkiego podobieństwa, musiała być względem mnie całkiem obojętną. Pomimo to rozsądne rozumowanie i różne perswazje własne, wpiła się we mnie ta myśl tak uparcie, żem się jej obronić nie mógł, jakoby koniecznością dla mnie być miało rzucić wszystko, a na miejsce, kędy los powoływał, pospieszać. Widziałem całą śmieszność pozycji mojej i dziwactwo, czułem, że inaczej mi o życiu myśleć wypadało, opierałem się sam sobie, a uspokoić nie mogłem, póki nie wykonałem com pragnął.
Stało się to wcale niespodzianie i dziwnie, jak w życiu ludzkiem dzieje się wszystko w niepojęty sposób. Powróciłem do Kodnia ani przewidując co dalej być miało ze mną, i przesiedziałem tam znowu miesięcy kilka. W tym czasie gości było dosyć, przyjechał generał artylerji z Francuzami dwoma, był książę Radziwiłł, i innych wielu; dwór jakoś ożył i księżna zaczęła się na zimę wybierać do Warszawy na sejm, gdy jednego ranka, kiedym medytował co ja z sobą mam począć i co mnie spotka, czy podróż z kancelarją, lub pobyt w opuszczonym Kodniu, gdzieby mi nic innego nie zostawało jak z księdzem infułatem w marjasza grać i kaczki strzelać po błotach, a wilki ganiać po lasach; wpadł do mnie plenipotent księżnej, pan Zabokrzycki, naówczas chwilowo miejsce p. N. zastępujący.
Był to człowiek rzadkiej poczciwości i dobroci serca, a szczególniej dla mnie skłonny, i nie wiem czem na jego zasłużyłem łaskę, bom mu się nie miał czasu dać poznać i przeczuwał chyba, że go szacuję. Mało jest prawników takich jak on na świecie, całe życie się bawił w Lublinie i Piotrkowie przy trybunałach, stamtąd go pan Lipski, jego krewny wyforytował księżnie do interesów. Człek był stary, poważny i miły, rozumu bystrego, a co rzadziej bywa takiej prawości, że na lada dwuznaczną czynność cały ogniem płonął. Wcale go tu niezręcznie zarekomendowano i on to sam czuł, że nie będzie długo, interesa bowiem księżnej były tego rodzaju, że się nieustannie per fas et per nefas potrzeba było wywijać i nie zawsze czysto się wychodziło salwując od konflagracji. Procesa z dzierżawcami, z zastawnikami, o sukcesje, o sumy, mnóstwo tego, a niektóre odziedziczone po dziadach, które choć krzywe, przez punkt honoru utrzymywano. Inaczej to jakoś księżna, a inaczej Zabokrzycki pojmował i pogodzić się nie mogli. Dla niej litera prawa była wszystkiem i jakibądź środek obrony dobry; a stary inaczej to widział, i krzyczał o krzywdę i nieprawość. Księżnę to mieszało i choć go szanowała, nudził ją temi nieustannemi narzekaniami i pełną uszanowania, ale szczerą demonstracją jak sobie postąpić należało.
— Prawo w sumieniu się nosi, a pisane dobre tym, co go w sercu nie mają. Co mi prawo, kiedy czuję, że niem się popełnia nieprawość?
Ale księżna ruszała ramionami i wołała: Ratuj! i niecierpliwiła się, a wszyscy mówili, że wprędce skończy się panowanie Zabokrzyckiego, bo ciągle nudził, aby długi płacić, procesa kończyć, majątków część oddalonych sprzedać, gdy księżna właśnie inaczej całkiem chciała. Więc na włosku już wisiał i wiedząc o tem mało się troszczył, do ostatniej godziny swoje robiąc. Bywało poufnie wieczorami stęka przedemną i mawia: „nie długo ja już tu będę popasał, mospanieńku; oni myślą, że za ich kiepskie honorarja człek przekonanie i sumienie sprzedać powinien i dziwią się, że złej sprawy popierać nie chcę. A co mi tam mospaneńku! popsuci ludzie, ja ich nie poprawię i sambym się zamazał; niech sobie czynią co chcą, bym rąk w to nie maczał.“
Otóż ów Zabokrzycki wchodzi do mnie z listem w ręku na górkę. Sto razy się to trafiło, że do mnie przychodził z papierami, żebym mu je przepisywał; ale teraz jenom okiem rzucił na kartę, tknęło mnie coś choć litery jednej nie widziałem, że to o mnie chodzi i zerwałem się gdyby ukropem polany.
Widzę stanął zmieszany cofając się, a ja nie czekając, mówię mu:
— Czy do mnie?
— Tak, do waści mospaneńku — ale miej rozum i pomiarkowanie — Bóg wie co i kiedy czyni, z jego ręki wszystko przyjąć potrzeba.
Choć mi i słowa więcej nie rzekł, krzyknąłem, nie wiedzieć skąd mi przyszło — mój ojciec!
— Jakże wiesz? spytał zdumiony.
— Nic nie wiem, ale co się stało? mówcie na Boga!
A ten mi list podał. Pisany był drżącą ręką matki, która obawiając się zbyt gwałtownie mnie przerazić do p. Zabokrzyckiego się z tem adresowała, donosząc, że ojciec miał przypadek straszny, że z konia spadł i nogę złamał przed kilką tygodniami. Miano z początku nadzieję wyratować go, ale się zła jakaś gorączka przyczepiła i gdy ów list wyprawiono, ksiądz go na śmierć dysponował. Pisała matka, żebym pospieszał po rodzicielskie błogosławieństwo.
Jakem stał, takem zaraz na miasteczko pognał po furmana i w pół godziny nagląc datkiem i obietnicami leciałem co konie wyskoczyć mogły do domu. Jechałem dzień i noc i takem się znużył, że gdym do dworu przybył, na nogach się utrzymać nie mogłem... Zastałem ojca jeszcze przy życiu, ale już był od dwudziestu czterech godzin przytomność utracił i nikogo nie poznawał. Gdym się do łóżka z matką przybliżył, zastałem go tak zmienionym, żem ręce załamał. Oczy miał iskrzące, usta wyschłe i zapadłe, policzki wciągnięte, a broda zarosła i włosy nagle posiwiałe zmieniły go do niepoznania. Popatrzał na mnie, uśmiechnął się jakoś i przeżegnał mnie; poczem zaraz wpadając w obłąkanie począł dawać rozkazy ludziom, jakby w polu był jeszcze i przy robocie,
— A Boga nie macie w sercu, tak opieszale koło roboty chodzić — mówił — a toć Bóg dał dzień do pracy, a tu dary jego giną. A nu! żywiej dzieci! żywiej mi... Potem niby siał, pokazując jak potrzeba ziarno rzucać i różne wyprawiał sceny, że się serce krajało. I coraz miotając się więcej, wreszcie nie rychło drzemać i usypiać począł. Matka i inni wzięli to za znak dobry, ale cyrulik mi dał znak, że się ostatnia zbliżała godzina. Jakoż jeno usypiać począł, rzuciło go razy parę, krzyknął stłumionym głosem: Jezus, Maria, Józef! jakby nagle oprzytomniał i Bogu ducha oddał chwytając się w około jakby czego szukał. Tuż ryk i płacz nastąpił w domu całym, bośmy go jak ojca kochali i jak dobrodzieja, a ludzie, dwór, wioska czcili także jak rodzica i dobroczyńcę.
Trzeba było w tym smutku matce i bratu pomagać i wyręczać ich znużonych, choć człek też sobą nie władał. Ani wiem co się ze mną przez tydzień działo, a to tylko pamiętam że z pogrzebu powróciwszy położyć się musiałem i leżałem dni kilka jak kłoda bez duszy. Znalazłem się dopiero czwartego dnia słaby i kaszlący, a we dwa tygodnie ledwie powoli do siebie przyszedłem.
Szanując dawne rozporządzenia ojcowskie, anim pomyślał z majątkiem inaczej postąpić tylko tak jak on pragnął. Brat zresztą z gotówki dał mi zaraz na moje potrzeby i gospodarstwo, bom już nie chciał powracać do Kodnia. Wziąłem dziesięć tysięcy i ułożyliśmy się o resztę jak jemu i mnie było dogodnie. Matka dała mi wolność czynić cobym żywie chciał, tylko żebym się nie oddalał, a mnie też zaraz kolnęło w okolicy Siemiatycz czegoś sobie poszukać.
Kiedy się to dzieje, jakby z woli Bożej przyjeżdża do nas dziekan, który tam bywał często i powiada słysząc, że matka o mnie się frasuje, iż słyszał od siemiatyckiego proboszcza, jakoby w Pohorełem, właśnie gdzie było starostwo Szujskiego, w tej samej wiosce o pół mili od Siemiatycz, była dzierżawa do wypuszczenia część J. M. panów Siemiaszków. Ci w Warszawie bawili oba, a tu posesor dawny umarł, po którym część dogodna i dobra za tanie pieniądze do wzięcia zostawała. Poznałem w tem wolę Bożą wyraźną i łaskę jego nademną, że mi się to tak złożyło, a pewien już, że mnie to nie minie, wprost do Pohorelego pojechałem. Zastałem tak jak na toż plenipotenta, który po zmarłym dzierżawcy panu Dowgirdzie obejmował na rzecz juryzdatora folwark i biedził się co począć, bo pp. Siemiaszkowie na gwałt pieniędzy krzyczeli. Miałem list od dziekana do plenipotenta, co mu był dawno znajomy z ławy szkolnej, a ten jak się dowiedział o co szło, tylko że mnie nie uściskał, bo był nadzieję puszczenia wiosczyny utracił.
— Jak WPan zechcesz sam, tak mu puszczę — rzekł — ale pieniędzy dawaj. Dosyć że w targ, obejrzałem folwark z bratem, pokazywał się nie zły; daję tedy pięć tysięcy zań i dwuletnie pieniądze z góry. Tegoż dnia objąłem zaraz na siebie. Remanent mi brat obiecał dostarczyć i wszystko poszło jak z płatka, cicho, prędko, a składnie. Nazajutrz rano obudziłem się i zobaczyłem wójta przy drzwiach po dyspozycją. Ale mnie nie tak gospodarstwo było w głowie jak sąsiedztwo Siemiatycz. Cosiem tam zadysponował piąte przez dziesiąte, z czego się nie wiele wójt nauczył, a sam sposobiłem się zaraz odwiedzić sąsiada. Do niedzieli jednak nie było sposobu ruszyć, bo tego, to owego brakło; lada jako się pokazać nie chciało, czas zszedł na forsztellowaniu. Rano w niedzielę, kazałem do malowanego wózka zaprządz trzy konie i ruszyłem do Siemiatycz, ale naprzód do kościoła na mszą świętą. Trafiłem jak dzwoniono na sumę i już telega kniazia i wózki jego przyjaciół stały przed cmentarzem. Wszedłem, przykląkłem, a tuż widzę nie twarz księżniczki, bo do mnie bokiem obróconą była, ale postać jej, której nie mogłem poznać; aż mi w piersiach zawrzało. W pierwszej ławce, która była ponsowem suknem okryta, z prawej strony stał sam kniaź, obok niego ona z ochmistrzynią, krewną domu panią Horochową; dalej jakiś lat około pięciudziesiąt mężczyzna otyły i wielki a barczysty, pod wąsem czarnym, pysznie odziany od galonów i guzów pozłocistych. Wkoło to stali, to siedzieli sąsiedzi i adherenci Szujskiego, różnego kalibru figury, w przyjacielskich mundurach.
Jam się z boku przy ścianie oparł i przyklęknąwszy modliłem się. Nie mogłem ani razu twarzy panny Barbary dostrzec i wobec Bożego ołtarza choć z myślą czystą, szukać jej nie śmiałem; ale gdy do procesji ruszać się zaczęto i obracać, poczułem jakby mnie kto gorącą wodą oblał: obracam głowę — ona patrzy na mnie i widać dziwuje się; podniosłem oczy i spotkałem jej wejrzenie — uśmiechnęła się i skinęła głową, jam się sam nie wiem jak pokłonił. Już też za jej oczyma idąc i inni mnie postrzegli i sam kniaź poznał mnie, ale tego nie pokazał po sobie. Widziałem jak szeptali inni i pytali jedni drugich cobym był za jeden, ale jeszcze nikt nie wiedział. Po mszy świętej i suplikacjach, gdy się ruszać poczęli z kościoła i ja tuż wyszedłem za panną Barbarą i jej ojcem, która gdy w progu obróciła się do mnie z powitaniem, ja ukłon oddawszy jej, ojcu też z uszanowaniem się przedstawiłem.
Nazwisko mu było dobrze znajome, chociaż ojca mojego nie lubił, bo inaczej wcale wotowali na zjazdach; twarz także sobie przypomniał, że ją w Kodniu widział, ale przyjął mnie dość chłodno.
— A cóż tu WMość porabiasz? — zapytał.
— Wziąłem Pohorełę dzierżawą.
— Aha! Pohorełę szlachecką! — rzekł poświstując i kiwając głową — z pod nosa mnie! patrzajcie... Dowgird na swojem postawił! — Patrzajże WMość — dodał — nie wstępuj w ślady i przykłady swego antecessora, który mi kością w gardle stanął.... Bo to i ja tam mam szmatek królewszczyzny... a lepsza zgoda niż wojna.
— A, ze mną wojny być nie może — odezwałem się — bo za pierwszy sobie obowiązek poczytuję zasłużyć na łaskawe względy W. K. Mości.
Jakoś to nie źle przyjął. A no, to do Siemiatycz na barszczyk z nami nim co będzie, hę!
Skłoniłem się tedy i zaczęli siadać do powozu.
Już z tego przyboru i dworu widać było, że kniaź nie w bardzo świetnych musiał być interesach: bryczki, któremi poprzyjeżdżali, były liche, konie wychudzone, ludzie w barwie wytartej. Szlachta otaczająca kniazia nie lepiej wyglądała, a jej szkapy i kałamaszki także. Panna Barbara z panią Horochową siadły do najporządniejszej bryki, kniaź z otyłym tym jegomością do pięknego powozu, który musiał do niego należeć, reszta pieszo, konno, na bryczkach, na przyczepku, jak kto mógł, przez groblę puściła się do dworku. Ja z niemi miałem tę pociechę, że mój wózek wcale nie najgorzej wyglądał.
Brama wjazdowa murowana nawpół była opadła i bez dachu, wrót w niej śladu nie było. Dalej przestronny dziedziniec osadzony drzewami, ale na lipach łyko powydzierane, i gałęzi suchych co niemiara: wszędzie nieład i opuszczenie. Dwór czarny, drewniany stał pośrodku do ogrodu przyparty, a około niego też nie widać było starania. Kozactwa na ganku stała cała gromada. W sieni ogromnej komin wielki otaczała dwornia, która się hałaśliwie bawiła. Na prawo zaraz weszliśmy do sali. Jam coś podobnego pierwszy raz w życiu oglądał, bo to niby z pańska, a ubogo; z pompą, a wszędzie niedostatek wyglądał. U ludzi kontusze atłasowe, a łaty na nich barankowe, jedni w butach podartych, drudzy boso i w łapciach.
Ledwieśmy weszli kniaź krzyknął:
— Do stołu, już dawać!
I kozak faworyt podał na tacy bochen chleba razowego, soli miseczkę i ogromne dwie flasze wódki, z których kieliszek spory wypił do owego grubego, wspaniale ubranego jegomości, pan starosta. Poszła czarka z rąk do rąk dalej i jam usta do niej przyłożył. Na biedę nikogom w tym tłumie znajomego nie miał i zagadać nie miałem do kogo, błądząc w wielkim utrapieniu od kąta do kąta.
Szczęściem jeden z tych, co byli z kniaziem w Kodniu, poznawszy mnie, zbliżył się. Był to domownik i przyjaciel starosty, pan Przetok; nos czerwony, policzki także, wąs czarny, rębacz widać zawadjak sejmikowy, bo miał dwie kresy przez łeb czerwieńsze od reszty twarzy i jeden palec u ręki obcięty po sustawę.
— Hę! a cóż kawalerze — zawołał — otóżeś wpadł z kodeńskich elegancyj na siemiatyckie gody ewangeliczne: cóż na to?
— Do elegancji nie przywykłem, bom ani czasu, ani serca do nich nie miał; a tu mi się widzi ochoczo, wesoło i dobrze — odpowiedziałem.
— A niechno się lepiej poznasz z nami dopiero mi powiesz...
— E! niech go słota porwie! bodaj go paralusz naruszył! czemu nam jeść nie dają! — zakrzyczał książę, a kozacy piorunem ruszyli do kuchni.
Myśmy pocichu gadając ustąpili do kąta. Chciałem się bardzo dowiedzieć, ktoby był ów wysoki i gruby mężczyzna, bo mnie kolnęło, że gdy księżniczka weszła, on zaraz do niej jakoś się bardzo ruszył żwawo, ojciec z nim, a panna Barbara niezmiernie się zaczerwieniwszy, oczy spuściła. Siadł potem przy niej, nie odstępując. Spytałem tedy.
— A to, Mospanie — rzekł Przetok pocichu — JMPan Obuch Bartłomiej wojski brzeski, sąsiad nasz godny z Brzeźnisk; toż WPan o nim nie słyszał? Znają go tu wszyscy jak złego, a raczej jak dobrego szeląga — ziółko daleko pachnące. Na okolicę nie ma dworu i piwnicy jak u niego. Coś mi się zda, że o naszą pannę Barbarę starać się zamyśla — dodał ciszej.
— W tym wieku? — zawołałem.
— A cóż? zdrów, silny, lat niespełna pięćdziesiąt, nie więcej. — Dwa razy był żonaty, expers rei, dzieci kupa prawda, ale co to ma do tego? Majętny, wzięty w naszej ziemi, hoży, czemuby się nie miał żenić? Partja doskonała, a że dwakroć wdowiec, to i ze dwakroć żonie zapisać powinien. — Nie do odrzucenia Mospaneńku, nie.
Jużem nie śmiał nic powiedzieć, ale aż po mnie mróz przeszedł. Obuch miał istotnie postać i twarz hajduczą: barczysty, gruby, otyły, na chłopa wyglądał, tak nic w sobie szlacheckiego nie miał. Gadał i śmiał się nieustannie, a więcej jeszcze śmiał się tubalnym jakimś śmiechem, niż gadał; wszystko go do wesołości pobudzało, nawet najsmutniejsze rzeczy. Panna Barbara oczy spuszczała mało nie płacząc, a on ją co minuta w rękę całując, nie puszczał i przytrzymywał.
Nie mogłem patrzeć na to. Starosta pędził, żeby do stołu dawali, tymczasem wódka obeszła raz drugi i trzeci koleją i pan wojski nie odmówił kieliszka, a coraz weselszy, bliżej się do panny przysiadał. Na mnie nikt nie zważał, z kąta więc przyglądałem się temu, co się tu działo: służba wciąż latała, porządku nie było, a starosta klął. Nareszcie w nowych wazach i misach przyniesiono barszcz i wszyscy zasiedli do stołu w drugiej izbie zastawionego. Ale obrusy były podarte, sztucce połamane, a miski pobite. P. Barbara, której znać wstyd było tego wszystkiego, czując, że się ani domem ojca, ani towarzystwem jego pochlubić nie mogła, ukradkiem spojrzawszy na mnie rumieniła się jak wiśnia. Posadzili koło niej tego gbura z wiekuistym uśmiechem, który wciąż do niej zęby wyszczerzał, i czy co rzekł sam, czy posłyszał, wciąż rychotał, aż mnie to już niecierpliwiło. Chociaż gościa, ale jako młodego i bez znaczenia człowieka, starosta posadził mnie dalej nieco i nie bardzo zważał na to com czynił: mogłem więc swobodnie patrzeć i przyglądać się. A były jakieś osobliwsze zwyczaje w tym domu, że i dwornia i kozacy którzy posługiwali, i panowie i goście, wszystko to jakoś na bardzo poufałej stopie było z sobą. Mieszali się pachołcy do rozmowy, usługa szła jak z łaski, nic do rzeczy; obiad też był niewyśmienity. Podano barszcz z rurą tylko że zabielony, potem mięso jakieś pływające w sosie czarnym, bobkami zaprawionym, kaszę jaglaną ze słoniną, dalej wyschłą pieczeń, a między tem piwo dzbankami krążyło i miód we flaszach przysadzistych. I tego więcej niż jadła, bo gardła płukali często. Ja żem nie przywykł pić, anim mógł tyle wlać w siebie: siedziałem patrząc, aż sam starosta rzekł mi:
— A co to Waści nie do smaku piwo i miód siemiatycki? winkaby się chciało? Gębeś sobie popsuł u Sapiehów... Ale to na twojem gospodarstwie daj ci Boże i to.
Choć to było niepospolite zagadnienie, odparłem grzecznie mitygując się:
— Wszystko to dobre mości książę, ale jakiem w Kodniu wina nie pijał, tak tu piwa nie mogę, bom pić nie przywykł.
— A czego się nie nauczysz, to i umieć nie będziesz — zawołał Szujski — potrzebne to jednak, żebyś bracie szlachcie dotrzymał placu. Wino tam przywożą Niemcy, u nas się nie rodzi; piwo rośnie w jęczmieniu, miodek pszczółki nasze noszą: trzeba ich używać.
Jużem zamilkł, alem z wejrzenia widział, że się moja trzeźwość nie podobała. Sąsiad panny Barbary choć jej rękę smoktał, kubka nie mijał, i pił na zabój aż pokraśniał cały; w końcu i pot mu kroplisty na czoło wystąpił, a humoru był tak wesołego, jakby go na sto koni wysadził. Panna widocznie cierpiąc kręciła się i czerwieniła, chciała widząc coraz gorszą pijatykę uciekać, ale ojciec nogą tupnął i kazał się zostać. Ja z litością spoglądając na nią, przycupnąwszy siedziałem cicho. Pod koniec przy pieczeni umysły się bardzo poruszyły i poczęto o polityce rozprawiać. Przetok wyjął z kieszeni kopją listu księdza biskupa Sołtyka do marszałka Mniszcha i począł go na głos czytać: drugi o konfederatach wiadomość z Preszowa nadesłaną, trzeci jakiś manifest przeciw Bierz... Hałas się wszczął wielki tak, że jeden drugiego nie słyszał, a wojski tymczasem jak w kleszczach trzymając rękę panny wciąż ją całował... Byłbym go ubił, gdybym mógł, taką mi obrzydliwość robił stary ze swojemi umizgami, śmiejąc dotykać ręki tej, na którą wejrzeć nie był godzien. Ojciec nic znać przeciwko temu nie miał, bo poglądając uśmiechał się z ukosa i wąsa pokręcał, a wojskiemu dolewał a dolewał. Ludzie misy pozdejmowali, ale dzbany zostały i pijatyka nie ustawała, i ledwie gdy się z ław ruszono, biedna panna Barbara uciec mogła.
Chciał za nią lecieć w ślad pan Obuch, ale z ławy się poruszywszy, zatoczył tak szpetnie, że musiano podtrzymać; podniósł tylko ręce do góry za uciekającą, przykląkł na znak uwielbienia, a że pijany był, łbem stuknął o ziemię. Dwóch akolitów zaraz go dźwignęli i na ławie znowu posadzili, na której oparłszy się i wysapawszy trochę, odzyskał przytomność. Wszyscy prócz mnie prawie pijani byli dobrze, ale że mnie czuli trzeźwym między sobą, krzywo jakoś spoglądali; bo to prawda wielka, że pijani między sobą trzeźwego jak zdrajcy cierpieć nie mogą. Chodzili więc koło mnie krzywo patrząc, a jabym się zaraz był wyniósł, gdyby nie nadzieja zobaczenia panny Barbary. Chodząc podle drzwi, a nuż jej gdzie nie ujrzę zdaleka, kiedym wypatrywał którędy poszła, coś zaczęli szeptać między sobą, starosta i dwornia, i wziąwszy pod ręce wojskiego poprowadzili go za sobą: szedł z niemi śmiejąc się ciągle i trzęsąc brzuchem. Nie wiedziałem co to ma znaczyć, ale i mnie ten honor spotkał, że mi starosta rzekł: — No i Waść z nami przecie: zstąpimy ad inferos.
Co to miało znaczyć nie zrozumiałem, alem poszedł z drugiemi. Wyszliśmy naprzód do owych wielkich sieni, dalej do izby, która się z niemi łączyła: tu były drzwi wielkie, ale nie w ścianie, tylko w podłodze leżące, rozwarte na oba boki, a w głębi szerokie okazywały się wschody, po których bokach w przymurkach stały zapalone lampy, coś w sobie grobowego mające. Zdało mi się, że do lochów pod kościół wstępujemy, alem już szedł nie opierając się za drugimi. Zstąpiliśmy tedy w szyję lochów tych, dziwnie pięknie pod domem zabudowanych; była to znać robota nie dzisiejsza i bardzo staranna: ściany na łokci cztery wysokie, szlifowane i sklepienie foremne. W murach były w rzędzie głębokie framugi, w nich lampy stały pozapalane, tak że dosyć długa galerja owa i boczne izby jak we dnie były jasne i dziwny widok podziemia przedstawiały... Przeszedłszy jeden i drugi korytarz dostaliśmy się do okrągłej piwnicy, wyższej nieco może dlatego, że do niej po kilku w głąb zstępowało się schodach. Tu ujrzałem znowu coś osobliwszego: wkrąg na heblowanych ligarach stały beczki i beczułki okute obręczami żelaznemi, przed każda ceberek i czerpak i szklanki. Na dnach stały wypisane lata sycenia miodów. Od góry na haku wisiał pająk z rogów jelenich misternie wyrobiony, w którym paliły się żółte świece woskowe; dokoła były stoły i ławy. Już tam się byli wcisnęli inni: ja ze schodów jeszcze patrzałem, aby za niemi pójść, gdy starosta krzyknął:
— Drzwi na rygle! przyłożyć siedm pieczęci!
Kozacy wnet je zamknęli z hałasem, a ja dosyć rad z przypadku, zostałem sam w szyi i przytomny będąc wycofałem się przez galerje do górnych pokojów.
Ze zgrozą i litością myślałem odjechać zaraz widząc co się święci, gdy szukając czapki i szabli, ujrzałem pannę Barbarę stojącą we drzwiach zapłakaną.
— A! mój Boże — zawołałem — pani płaczesz! Co to jest!
— Widzisz pan, — rzekła mi — możeż być większe nieszczęście nad moje... Przybyłam patrzeć, płakać... i nie móc nic poradzić!
— Lecz czyż na to niema środka?
— Żadnego! Dzień tak za dniem upływa, a są ludzie, co go jeszcze ku temu pobudzają...
W tem i pani Horochowa nadeszła całując ją w głowę.
— Nie płaczże moja Basieczku — rzekła — to nic nie pomoże. Ojcu się nic nie stanie, bo przywykł do tego; więcej gości poi niżeli sam pije: otóżto się tak na wojskiego zasadził.
Chciałem coś powiedzieć, gdy jak burza wpadł niespodzianie starosta.
— A Waść tu! — krzyknął — ha! ślicznie! pod protekcją kobiecą uciekłeś. Cóżto Waści kompanja nasza śmierdzi? Pić nie chcesz, to już pachnie zdradą, bo coś złego myśleć musisz, gdy się z tem kryjesz i wydać obawiasz... Ale kat cię bierz, pijesz czy nie, za kołnierz ci lać nie będę, szkoda trunku i kołnierza; a placu przynajmniej dotrzymaj, bo to nie szlachecka rzecz od swoich uciekać... Więc marsz... do lochu!
Widziałem jak mi panna Barbara skinęła, żebym szedł i nie mając co lepszego czynić, ruszyłem ekskuzując się, a starosta za mną. Znowu tedy w tym samym lochu znaleźliśmy się, a ja w kącie przy beczce. Szklanice starego miodu krążyły, szczęściem przy mnie siedział dobrze pijany szlachcic i u nóg miałem ceber, więc co mi nalano, tom zręcznie, albo w szklankę jego, albo pod nogi w naczynie przelewał, ledwie usta maczając.
Gdy się tak zabawiając cudacznie politykują, a pan Obuch wciąż poczyna:
— Posłuchajcie co wam powiem, posłuchajcie..
Nie mogąc nic powiedzieć, bo mu się język w gębie nie obracał, szmer się zrobił koło drzwi i weszła jakaś postać osobliwsza: starzec zgarbiony, o kiju, zarosły gdyby pasiecznik lub żebrak, broda w pas siwa, policzki zapadłe, dopytując o starostę i przedzierając się ku niemu. Wszyscy się rozstąpili przed nim, sztykuła, idzie, nareszcie do nóg mu pada....
Widzę, historja jakaś dziwna. Obuch wstał z ławy i chce się przybliżyć, ale mu nogi nie służą, inni się cisną, ja też radbym się coś dowiedzieć. Aż i starzec mówić poczyna, ale go rozumieć nie można, dziwne jakieś dzieje prawi, podkaszlując i szepleniąc. Za nim tuż wprowadzają żyda równie starego, babę o kiju w płachtach zawiniętą; wrzawa, hałas, ani zrozumieć.
W głowie mi się zakręciło od krzyku, a dojść sprawy nie było sposobu. Uciszyli się wreszcie i stary co naprzód wszedł, rzecz jakąś rozpoczął. Powiada, że był w Turcji u pogan przez lat wiele; że z niej cudem powrócił, że wprzód jeszcze na wojnę się wybierając, skarb był zakopał; że żyd mu go, doszedłszy miejsca, skradł. Na to świadkiem stawi żonę staruchę, która miejsce poruszone znalazła i żyda grzebiącego się przy niem.
Następnie dodaje owa żona powróconego z niewoli, jak ją żyd chciał dać zabić, aby tajemnicy pochwyconego skarbu nie wydała. Że się zaś to wszystko dziać miało na gruncie siemiatyckim, niedaleko dworu, gdzie szlachcic miał dworek, o sąd i miłość przyszli prosić pana starosty.
Szujski, ponieważ ów szlachcic był żołnierz, a stało się to czasu wyprawy, przekazuje sąd panu wojskiemu Obuchowi. Wojski pijany nie długo myśląc zawołał tylko:
— Posłuchajcie co powiem — żyda powiesić! czy winien czy nie winien, mniej jednym nieprzyjacielem Chrystusowym będzie na świecie: a postronek dać gruby, żeby się nie urwał.
Ta scena, którą tu opowiadam sumaryjnie, tak mi się wydała naówczas prawdziwą, żem dopiero po twarzach domowników i ich uśmiechach postrzegł, iż to była jakaś zabawka tylko. Jakoż przybliżywszy się lepiej zaobserwowałem, iż cała ta gawiedź byli poprzebierani kozacy i pachołkowie starosty.
Żyd tedy zagrożony szubienicą przyznaje się ze strachu niby, że pieniądze odkrył istotnie, aleje gdzieindziej przechował i obiecuje doprowadzić do skarbu. Tryumfuje pan Obuch, nie zważając, że się reszta kompanji uśmiecha. Dalejże z żydem w miejsce, kędy skarb miał być ukryty przez niego: prowadzą na stryczku żyda, idzie starzec, i baba, i pan Obuch, i starosta, i wszyscy. Mnie już śmiech nie brał, ale litość, widząc, że to jakieś kpiny z pijanego człowieka. Sunie się to wszystko po wertepach, przez zarośla, przez dziury skacze pan wojski; a no, kiedy się obejrzy, żyd mu znikł i wszyscy w śmiech aż się za boki trzymają.
— A toć Seredy sztuka — trzymając się za brzuch woła starosta. Obuch oczy wytrzeszczył, nie rozumie; począł się gniewać, ale go udobruchali i poczęto pić znowu: tyle zyskał, że się dobrze upocił po ogrodowych zaroślach.
Jużem się tedy wymknął przez pokoje do domu spiesząc, bo mój wózek stał dawno zaprzężony; a tak mi smutno było na sercu, żem sobie rady dać nie mógł: płakać mi się chciało i ludzi w pień mordować. Idąc mimo ganku jeszczem się raz obejrzał na ten dom i z okna nad facjatą mignęła mi postać panny Barbary z chustką przy oczach; zdawało mi się jak gdyby ręką na mnie skinęła.
Pojechałem zamyślony jakie ona tam życie wieść musiała z ojcem takim, w pośród tej hałastry, wśród wrzawy, kobieta potrzebująca spokoju, kochająca ludzi i oddychająca modlitwą. Nie rychło mi się zachciało do Siemiatycz, a gdy mnie ochota brała, to z drugiej strony strach patrzania na te historje ogarniał. W tydzień po mojej bytności, pan Przetok przyjechał do mnie imieniem starosty przepraszając, że sam mnie nie służy, dla niezdrowia nigdzie jeździć nie mogąc. Kazałem mu dać miodu i wina, bom już miał wszystkiego podostatkiem od brata, który chciał, żebym wstydu imieniowi nie zrobił: przyjąłem go jak sam chciał, aż dobrze podpojonego na wózek posadziłem. Człek był dobry, głupi, ale przyjaciel pański wielki i za starostę by się dał posiekać, zowiąc go protektorem szlachty, a stróżem wolności rzeczypospolitej. Jak mi zaczął malować jego wielkie sejmikowe zasługi, na sen mi się zebrało, bom czuł, że kłamie, aż śmierdziało od niego łgarstwo. O tem i o owem bajdurząc doszliśmy do panny, a że już był pijany dobrze, rzekł zaraz jenom o niej wspomniał:
— Otóż i wesele za pasem...
— Co? jak? — Zerwię się ku niemu. A ten mi powiada, że już z wojskim po zaręczynach. Mnie jakby piorunem raził, chwyciłem się do niego nieostrożnie wołając, że to być nie może!
— A jak to nie może kiedy jest! — wybełkotał — i cóż to tak dziwnego? człek dojrzały, ale zdrów i silny, przystojny, bogaty, posagu nie potrzebuje, reformę zapisze, a my sobie z nim pohulamy jeszcze. Ojciec wie najlepiej co dla szczęścia córki potrzeba.
Zamilkłem już nie chcąc mu się sprzeciwiać, ale mnie ta wiadomość zadławiła. Ledwie pojechał, poleciałem wraz za nim prawie do Siemiatycz, chcąc się widzieć z panną Barbarą, i gdyby mi tylko słowo szepnęła, wszelkiemi sposoby starać się temu świętokradzkiemu małżeństwu zapobiec. Jeślim to czynił, Bóg widzi, że nie z ladajakiego uczucia zazdrości, ani w tej myśli, abym kiedy sam na nią śmiał podnieść oczy, ale mnie oburzyło, że takiemu bydlęciu miała się dostać istota, której nie wiem czybym kogo na świecie znalazł godnym. I jeślim ją kochał, to zaprawdę nie tą miłością ludzką, co dla siebie pragnie i siebie miłuje w przedmiocie, który obrała; myśl moja i serce klęczały przed nią, ale się na równią z nią podnieść nie śmiały. Czciłem ją więcej, niżelim kochał i nic zdaje się ziemskiego nie było w tem uczuciu, żadnych szalonych pragnień, gotowość do ofiar największa.
Choć mnie Siemiatycze i tamtejsze towarzystwo męczyło, pojechałem do starosty, gdziem znowu znalazł Obucha, ale tą razą trzeźwego i układającego się już o wesele, wyprawę i dalsze majątkowe interesa. Był to mimo swej ociężałości i pijaństwa człek jednak i zapobiegliwy, nie zapominający o jutrze. Starosta zawsze kończący sprawy pieniężne szablą, i groźbą, nic tego nie rozumiał: ofiarował się podpisywać co chciano, zapowiadając tylko, że Siemiatycz póki żyw nie odda, ani złamanego szeląga, a co po nim zostanie, to córka weźmie.
Gdy się te układy w osobnej izbie toczyły, ja do panny Barbary i pani Horochowej pod pozorem listu od księżnej wpuszczony zostałem, ale gdym ją zobaczył, stanąłem oniemiały, nie wiedząc od czego poczynać. W istocie ta miłość moja szalona oplątała mnie i natchnęła zuchwalstwem wdawania się nie w swoję rzecz: ale jak tu było obcemu powiedzieć córce, że ją przeciw ojcu własnemu gotów byłem bronić? Myślałem, że ją znajdę we łzach i strapioną, alem ujrzał spokojną i wypogodzoną, a tak poważną i cierpieniem wielką, żem ją świętą być mniemiał.
Języka w gębie zapomniawszy stałem u drzwi, a pani Horochowa patrzała na mnie zdziwiona obałwanieniem mojem, gdy panna Barbara przywitawszy mile spytała, dawnobym przyjechał.
— Tylko co i to umyślnie — rzekłem spiesznie chwytając odwagę całą, na jakąm się tylko mógł zdobyć. Nieszczęśliwa wiadomość doszła mnie, że panią zmuszają zaślubić pana Obucha... Jeśliby być miało, rozkaż pani, pojadę do księżnej, jej wpływ i perswazja może to odwrócą.
P. Barbara zaczerwieniła się.
— Taka jest wola ojca mojego — rzekła — księżna nic nie pomoże. Dla jego spokojności potrzeba, abym z siebie uczyniła ofiarę... Pan Obuch dopożycza mu gwałtownie potrzebną sumę, i długu, jaki ma na Siemiatyczach, nie będzie wymagał. Bóg tak chce, ojciec każe... — dodała cicho — mogęż się sprzeciwiać?
— I pani to znosisz tak, słowa nie rzekłszy?
— Płakałam — dodała — ale mnie Bóg pocieszył; nie jesteśmy na ziemi dla szczęścia naszego, ale byśmy się ofiarą uczyli cnoty niebieskiej. Tak czy inaczej spłynie życie, byleby sumienie było spokojnie!...
— Ale ten człowiek?
— Wybrał go mój ojciec.
— Ale wiek jego niestosowny?
Położyła palec na ustach... — Wola ojca, święta dla mnie. Któż wie — dodała — tak może potrzeba dla czyjegoś spokoju i szczęścia... ludzie Bożej woli nie złamią.
Już tu nie było co mówić, spuściłem oczy i stałem smutny.
— A za dobrą wolę waszę — dodała — przyjmcie serdeczne dzięki. Chciejcie wierzyć, że tej ofiary pamięć zachowam, choć jej przyjąć nie mogę.
W tem starosta z Obuchem wtoczyli się do izby, a wojski poskoczył zaraz do ręki panny Barbary i sapiąc przysiadł do niej, śmiejąc się, aż brzuch i potrójny podbródek trzęsły się mu szpetnie. Ujrzawszy mnie, starosta nie spytał cobym tu robił, przywitał zimno, poprosił siedzieć, alem czuł, że mu byłem niepotrzebny i że nie miałem czego tu długo popasać. Przyniesiono kielichy pić zdrowie bohdanki wojskiego, a otyły narzeczony przykląkł opierając się o krzesło z wielkim wysiłkiem i spełnił do dna wielki puhar miodu. Starosta nie dał złego przykładu, a dwór jego hurmem nadchodzący ze szklankami i puharami, łzawej narzeczonej wychylił zdrowie. Jam się od kielicha wykręcił i szukałem tylko dziury, którąbym mógł uciec.
Nie trudno mi to przyszło, bo wnet się głowy pozawracały, a ja siadłszy na bryczkę posunąłem się powoli do Pohorełego. Powróciwszy rozważyłem wszystko i pomimo słów panny Barbary umyśliłem jechać do księżnej, błagać ją, aby temu niecnemu przeszkodziła małżeństwu. Nie czekając długo, kazałem tegoż wieczora zaprzęgać i puściłem się do Kodnia. Droga mi wypadła mimo rodzicielskiego domu, chciałem wstąpić tam i świeże konie wziąwszy co najprędzej do Kodnia podążyć; alem rachował bez woli Bożej i mojego przeznaczenia.
Całą noc jechałem jakoś, choć ciemno było jak w rogu i szczęśliwie mi się udawało; konie same prowadziły znając drogę. Ale potrzeba znać ten kąt kraju, by wiedzieć, co to za niebezpieczeństwo wlec się tu po nocy. Innej drogi niema prawie, jeno groble wąziutkie a mostki, z obu stron rowy często szerokie i głębokie na kilka łokci: minąć się na nich sztuka, cóż dopiero po nocy. Już dniało, gdym się zbliżał do domu, wtem żyd, kat go nadał, jedzie przeciw mnie; jam się zdrzemnął, mija furman, wziął się w lewo zbytecznie, koło w rów i bryczka moja się wali. Obudziłem się przykryty wozem z wielką boleścią w ręku... ani chybi, złamana. Nie chodziło mi tyle o rękę co o pośpiech w drodze: podnieśli mnie, ażem z bolu skowyczał, bo mi coś tam pękło. Dowlokłem się tak do matki. Tu jak mnie tak zobaczyli, wnet rady dawać, po doktora, po cyrulika, alem naprzód brata schwycił i powiedziawszy o co szło, do Kodnia do księżnej wyprawił i dopierom się dał opatrzyć.
Już nie wiem czy kiedy w życiu ucierpiałem tyle, co tą razą, chociażem był w domu matki, otoczony najtroskliwszą opieką i najczulszem staraniem; ale mi się każda godzina wiekiem zdawała, a niepewność o los jej dręczyła i uspokoić się nie dawała. Wstyd jakiś wyznać mej męki nie dopuszczał, choć ją choroba i gorączka zdradzały. Do powrotu brata nie mogłem sobie dać rady, a gdy przyjechał z niczem, bo księżna była w Warszawie, tom szalał, żem Boga zapomniał, jak to się i najświętszemu zdarza. Dopiero gdy mnie choroba złamała i zgniotła, a upokorzyła niemoc, przyszła we łzach ta myśl, że woli Opatrzności poddać się potrzeba w pokorze. I począłem się modlić, a lżej mi się zrobiło. Przypuszczałem, że nie może to być, aby Bóg dopuścił spełnić się tak wielkiej ofierze, tak strasznemu, a nie zasłużonemu nieszczęściu. Sądziłem, że ojciec się opamięta, narzeczony zawstydzi, ludzie wstawią i sprzeciwią, że się cud jakiś stanie, a małżeństwo to nie będzie mogło przyjść do skutku.
Ani słychu nie było o Siemiatyczach, alem brata znowu wyprawił do Pohorełego, aby gospodarstwo obejrzał, i chociem mu nie mówił, jakie mi ma przywieść wiadomości, sądziłem, że się sam domyśli, cobym wiedzieć pragnął. Pojechał tedy, a jam wszystko leżał a leżał w tej niemocy, bo zrastanie się kości było trudne i gorączka ciągła. Biedna matka nie mogła zrozumieć stanu mej duszy i niepokoju, jam się przed nią spowiadać nie śmiał i nie mógł, boby mnie ona nie zrozumiała może. Wzięliby to za szalone zachcenie ożenienia, gdy mi i w myśli nie postało, bom się nie czuł jej godnym, a wytłumaczyć się przed niemi było trudno, żem ją tak kochał jak posłańca Bożego, anioła, który na promieniu jasnym wstępuje na ziemię, łaskę Najwyższego przynosząc.
Nareszcie powrócił brat mój i jął naprzód o gospodarstwie prawić, a długom go dopytać nie mógł o to, o co mi najwięcej chodziło. Nie wiedziałem jak wpaść na to, a on się nie domyślał. Kilka godzin wymęczyłem się pókim nareszcie nieszczęsnej nie dowiedział się nowiny, że starosta córkę za mąż wydał, a brat mój przejeżdżając przez Siemiatycze sam był świadkiem ślubu, który bardzo wspaniale przy illuminacji i wystrzałach moździerzowych się odbył. Padłem jak martwy na tę wieść i nie wiem co się ze mną stało, a gdym przytomność odzyskał, ledwie przeszłe życie moje powoli jak sen przypomnieć sobie potrafiłem. Owszem na zawsze zostało mi to dziwne uczucie żywota, jakby przeciętego na dwoje, bo to co pozostało po za tą gorączką i chorobą straszliwą, widziałem niby z drugiego świata, przypominałem jak inne życie jakieś, nie mogąc z późniejszem połączyć.
Trzeba było poszanować wyroki Boże w tem, co się stało i milczeć, alem się zwlókłszy tak na wszystko zobojętniał i ostygł, że mi się już niczego nie chciało, ani dzierżawy, ani gospodarstwa, ani przyszłości. Ci, co mnie takim widzieli, różnie radzili, a między innemi ktoś szepnął o wojsku. To jedno mi do serca przypadło, bo mi zresztą równo było co z sobą pocznę, a na miejscu usiedzieć nie mogłem; więc oddałem dzierżawę bratu pani Horochowej ze stratą, a samem się zaciągnął do kawalerji narodowej. Tu prędko postrzegłem, że nie było tak bardzo co robić, a los nami kierował więcej niż rachuba... snuliśmy się jak cienie to tu, to owdzie, lub odpoczywali. Posyłano nas czasem, stawiano na kresach, translokowano, mustrowano, ale czynności żadnej, prawdę powiedzieć, nie mieliśmy, i czasu wolnego aż do zbytku. Nareszcie przykomenderowano mnie na Ukrainę, w chwili, gdy się na coś zbierać poczęło, i zastałem komendę moją pod Tywrowem, aby z nią razem cofnąć się ku Wołyniowi. Przyszliśmy pod Lubar, gdzie w rekonensansie postrzelony zostałem lekko nad Słuczą, ale mi ta rana nie przeszkodziła do dalszego pochodu po Połonnę. Tu w fałszywym alarmie nocnym postradałem moje juki i konie, i z tem ledwiem się został, com miał na grzbiecie. Byłem dalej pod Szepetówką i pod Zielińcami, gdzie mi całonocna pikieta pod bronią ranionemu dosyć dokuczyła; w samej potyczce chociem się nie oszczędzał, a kule mi ostatni płaszcz podziurawiły, wyszedłem cało sam nie mogąc pojąć jak się to stało. Wlekliśmy się na Zasław i Ostróg dalej; a ja tylem tylko był czynny, póki trwała ta kampania. Jak się to skończyło, że rana ciągle drażniona zamykać się nie chciała, musiałem w Warszawie pójść do lazaretu, i powoli wyleżałem się z niej. Nie było już co robić w wojsku, a myśli żadnej nadal nie miałem. Sądziłem błądząc po świecie, i usunąwszy się z moich stron, że zapomnę o tem, co mi najwięcej dolegało, o losie nieszczęśliwej kobiety i mojem do niej przywiązaniu. Dziwna to zaprawdę była pasja, jakiejby dziś nikt nie pojął: widziałem ją nie wiele, mówiłem z nią mało, nie śmiałem się jej dać poznać, ani wypowiedzieć, żem życie gotów był poświęcić dla niej; a po kilku leciech niewidzenia, ani oddalenie, ani praca, ani nieszczęście, ani przetrwane niebezpieczeństwa, ani ostudzenie z wiekiem przychodzące, nie pożyły we mnie tego, jakie miałem dla niej uczucia. Nie wiem czy tak drudzy miłują, alem ja tak kochał, a inaczej snać nie potrafiłbym. Te lekkie miłostki pańskie i żołnierskie, uciechy zmysłowe i rozrywki płoche, obrzydliwości mi sprawiały. Byłemci mówią nie zbyt odstręczający, trafiały się nagabania i różne okoliczności, alem szanował w sobie uczucie, jakie dla niej miałem, i na inne kobiety patrzeć nie chciałem, bobym im miłości jakiejś kłamać nie potrafił, kiedy inną kochałem całą mocą serca i duszy. Wielem znowu znał pięknych i zacnych niewiast, cóż kiedy żadna takiego we mnie jak ona wielkiego i świętego uczucia wywołać nie mogła. A jakom z niem był szczęśliwy i biedny, to mnie wiedzieć tylko.
Wyszedłszy z lazaretu zdałem się zdrów, alem na nogę nakuliwał i w kościach mnie łamało, nie mogłem dalej z takiem zdrowiem żołnierzem być, i wziąwszy abszyt powróciłem do domu. Miałem jeszcze część funduszu mojego, sumę u Sapiehów, której odebrać było trudno i coś grosza u brata. Trochę się nadtraciło w wojsku, alem się tem nie bardzo frasował. W domu wielkie zaszły odmiany; siostry jużem nie zastał, za mąż była wyszła; matkę posuniętą wiekiem i schorzałą, brat się był ożenił, a nowe pokolenie otaczało go już wzrastając powoli. Strzecha nasza ojcowska nową już prawie pokrywała rodzinę, ziarno przyszłości, i ludzi wiele ubyło, mogił nasypano dużo po cmentarzach, i com jedno zastał jeszcze w całości, to ową serdeczność starą sąsiedztwa i braterską miłość. Gdym przybył, nie jednego brata, ale stu ich dla siebie znalazłem; witali mnie, ugoszczali, chwytali, a każdy żołnierzowi najlepsze miejsce dawał w domu, i miał to sobie za szczęście przyjąć go i przytulić. Ale mi się nie chciało nikomu być ciężarem i nie mając co robić, pomyślałem znowu o gospodarstwie. Jakoż tę sumę u Sapiehów odpuściwszy procenta, wychodziłem w Kodniu, co nie było łatwo, ustępując ją dzierżawcy, który ją sobie miał wytrzymywać powoli z majątku. I to gdyby nie pomoc Mierzejewskiego, radybym sobie nie dał, a na dziś dzień byłaby tam uwięzła. Brat mój zapłacił mi zaraz moje, starych resztek coś się tam okroiło, i tak trzydzieści kilka tysięcy zebrawszy, miałem z czem rozpocząć życie na nowo.
Zrazu nie śmiałem pytać o panią wojską Obuchowę nikogo, bom się obawiał, aby się ludzie gorszych rzeczy nie domyślali, niżeli w istocie były; czekałem, aż mi co samo w uszy wleci: i tak się stało. Pojechałem do Siemiatycz i Pohorełego, bom tam ustępując dzierżawę, trochę rupieci zostawił; i zastanowiłem się u księdza na probostwie. Ksiądz już inny był, młodszy, z wikarego installowany, trochę mi znajomy. Wdałem się z nim w rozmowę, pytam: — a kniaź nasz?
— Umarł przed kilką laty.
— Któż u was gospodarzy?
— Kredytorowie i eksdywizja.
— A zięć?
— Ten sam ostatkami goni i musiał się wyrzec posagu, aby długów nie płacić.
— Cóżto się stało? rządny był człowiek.
— Ale proces przegrał z familią nieboszczki pierwszej żony, ucisnęli go o posag i wyprawę i przygubili.
— Pierwszej czy drugiej? — spytałem.
— Nie wiem: ale trzecia żyje — rzekł ksiądz.
— A on też?
— I on.
Jużbym był więcej nie pytał, ale mi sam ksiądz począł opowiadać jej życie, że to była niesłychana męczarnia. Gdy się żenił wojski, resztki już tylko miał i sił i zdrowia; jakoż zaraz po ożenieniu zapadł, a stał się na nogi prawie kaleką, tak, że chodzić mu było ciężko. Nieszczęśliwa żona skazaną została na niewolę u krzesła niedołęgi starca, który mimo choroby najczęściej bywał pijany i grubijańsko się z nią obchodził. Szczęściem Pan Bóg jej dzieci nie dał, i jedno to poświęcenie starczyło; ale też pociechy jaką z nich mieć mogła, brakło. Od rana do wieczora musiała być mu na zawołanie, posługiwać, z oczów nie schodzić, bo jej czy przez głupią zazdrość, czy przez nałóg oddalać się na krok nie dawał. Do tego w domu dzieci z pierwszego małżeństwa niesfornych i rozpuszczonych była kupa, ani ojca, ani macochy nie szanujących; nędza przyczepiała się, aby do cierpienia dodać jeszcze większe. Włosy mi na głowie powstały, gdym o tem posłyszał, ale słowa nie rzekłem. Ksiądz dodał, że i to pomnażało utrapienie biednej kobiety, iż mąż nic po niej nie wziąwszy, ciągle jej to na oczy wyrzucał, że mu daremnie chleb jadła. Postanowiłem, wywiedziawszy się o tem wszystkiem sam dotrzeć do Brzezin.
Myślałem sobie, jak mnie przyjmą, to przyjmą, pretekst jakiś znajdę; a kiedy wszyscy o niej zapomnieli, niech choć ja dam dowód że kochać umiałem i umiem. Dojechawszy więc do Pohorełego jakby dla oka, zaraz stamtąd skręciłem do Brzezin, aby się naocznie przekonać, co się tam działo.
Była to niegdyś rezydencja choć nie stara, ale pięknie urządzona: ogrody sławne, pałacyk włoską architekturą, cieplarnie, sadzawki, austerje murowane, ale już kilka lat biedy powyszczerbiało to wszystko. Gdym przed bramę zajechał, przed którą gliniane, powyszczerbiane stały wazony, a w dziedziniec chwastem zarosły spojrzał, i na facjatę rzucił okiem odrapaną, i z tynków obnażoną, serce mi się ścisnęło. Bieda wszędzie wyciskała tu piętno swoje. Zajechałem jeszcze nic nie wymyśliwszy z czemem miał przybyć, aż do ganku; tu dopiero wykoncypowałem jakobym przybył dla wypłaty długu zaciągnionego u starosty, bom miał z sobą właśnie obrączkowych sto złotych. Mała to rzecz, pomyślałem, ale jej się przyda, a powód będzie wyśmienity. W ganku dwóch drabów odartych dosyć mnie kwaśno przyjęli, tuż ze wschodów ujrzałem wyglądające trzy urodziwe panny i dwóch sążnistych chłopców. Gdybym nie wiedział, że to potomstwo Obucha, tobym poznał po twarzach, które rysy jego w różny sposób z dyferencjami małemi powtarzały. Panny nawet były niczego sobie, ale jakieś zuchwałe uśmiechy i wejrzenia szpeciły wyraz ich młodych twarzy.
Jedna z nich znać najstarsza, bardzo śmiało zaszła mi drogę i spytała mnie, czegobym chciał. Pokłoniłem się grzecznie oświadczając że z JW. wojską z domu księżną Szujską widzieć się pragnąłem dla interesu.
— O! jużto my wiemy co to za interes — odparła żywo panna — pewnie się W. panu co należy, ale tu nic nie dostaniesz.
— A gdyby interes wcale był inny? — spytałem.
— No, to sobie W. Pan szukaj pani wojskiej — odpowiedziała odwracając się, a ja poszedłem instynktem na górę. Mimo wcale niegrzecznego przyjęcia, znać tam o kimś dać musiano, bo mnie jakiś chłopak w płóciennym kitelku w paski zaprowadził do izby na prawo, i zamknąwszy drzwi od przedpokoju, samego w nim porzucił.
Była to ciasna izdebka zastawiona przez pół parawanem dość odartym, z której jedne drzwi wiodły dalej, za niemi stękanie i kaszel usłyszałem. Nie wiedząc co dalej czynić, czy zlitowania czyjegoś czekać, pokaszliwałem także dając znać o sobie, gdy drzwi się przemknęły i w kobiecie szukając okiem przybyłego, poznałem dawną moję pannę Barbarę. Bóg tylko wie czegom doznał w tej chwili: ona cofnęła się i zawahała, jak gdyby oczom jej wierzyć było trudno; rumieniec blady i nieśmiały wytrysł na twarz białą, i zawołała mnie po nazwisku, prosząc, ażebym wszedł za nią.
O! mój Boże, jakże była zmienioną, jak jeszcze piękną! Gdybym losu jej nie znał, tobym go przeczytał na tej twarzy przywykłej do prawdy i szczerości, na której wszelkie uczucia, co przez nią przeszły, wyryły się i ślady zostawiły niezmazane.
Cierpienie wielkie albo niszczy, lub uświęca; łamie słabego, a silnego wypięknia, czyniąc mu złocistą koronę z łez wylanych. Tak się z nią stało: mimo lat twarz jej stokroć dziś piękniejszą się zdawała, niż przedtem była. Młodość pierwsza z niej znikła, ale ofiary żywota i poświęcenia nowych jej ozdób dodały. Siła, którą mieć musiała, aby pokonać co doznawała, malowała się pogodą i cierpliwości wyrazem na tej twarzy anielskiej jeszcze piękności i czystości. Pojąłem odrazu dlaczego jej pasierbice nie mogły kochać, bo się przy niej jak wiejskie praczki wydawały. Wszedłszy do izby nicem zrazu rozeznać nie mógł w ciemności; jedno okno było całkiem zasłonione, drugie przez pół: pokój mały i zaduchu pełny; ale gdym się nieco oswoił, postrzegłem wielkiego coś, jakby tłumok, w kącie nieruchomie leżącego, a głos chrypliwy zapytał, „któżto tam taki?“
Pani Obuchowa dawszy mi znak, podbiegła ku temu krzesłu, gdzie jej mąż siedział i odpowiedziała mu:
— Nasz stary znajomy... pan... — mianując mnie; a ja dodałem:
— Z interesem...
Obuch kiwnął ręką.
— A to nic nie dostaniesz — rzekł — to darmo, wszystko wzięli, jak widzisz; został mi stary kontusz, buty i jejmość w dodatku: reszta dzieci... to darmo.
— Ależ ja się niczego nie domagam, tylko... Tum się kłamstwem zadławił — maleńki dłużek.
— Terefere... choćby i trzy grosze, to ci nie dam, bo mi ledwie jeść dają.
— Ale to ja winienem, panie wojski, pani dobrodziejce.
— A no! to oddawajże zaraz, płać! gdzie? wiele? co? A ja byłem pewny, że znajdą się tacy, co winni, bo pożyczał stary ludziom... Ot! widzicie!
Pani się zarumieniła czując, żem skłamał, ale mi fałszu zadawać nie śmiała: dwie łzy zakręciły się jej w oczach i odwróciła się do okna.
— A to tam tego dużo? — zapytał niespokojnie wojski.
— Nie może być wiele... ja nawet nie wiem, co... — cicho poczęła sama.
Wtem coś u drzwi zaszeleściało. — Cyt! — cyt! — przerwał stary kładąc palec na ustach — jak posłyszą te kruki i to odbiorą... nie gadaj waspan! — Obrócił się odemnie... — bo to widzisz, et! co mam kłamać... ot takie mam niepoczciwe dzieci, że mnie mało z domu nie wygonią, a gdyby się dowiedziały, żeśmy co dostali...
Żona nań błagająco spojrzała i zamilkł.
— Po wódkę poszlij do austerji, trzebaż gościa przyjąć — rzekł Obuch — jużciż koniecznie.
Ona udała, że nie słyszy.
— Waćpan z drogi, możebyś się czego napił? — dodał z widocznym celem raczej się sam napić, niż mnie uczęstować. Nieszczęśliwa kobieta płonęła ze wstydu, ja nadrabiałem fantazję, ale mi się w głowie kręciło, jak gdybym był świadkiem najprzykrzejszej w świecie profanacji. Z za drzwi w istocie jakiś szelest dochodził, a nareszcie ciekawości nie mogąc inaczej dogodzić, weszła do pokoju panna najstarsza, która mnie była na wschodach przyjęła, nie zważając na ojca i macochę i usiadła mi się przypatrywać nieprzyswoitym sposobem z miną drwiącą. Ojciec zaraz zmienił rozmowę.
— Otóż to pan ten... pan... który tu do nas przybył... dawny nasz znajomy, bardzo zacny... — I schylił się do córki z przymileniem pocichu dodając: — Wartoby go przyjąć? hę?
— Albo to do nas gość! — odparła ruszając ramionami córka.
— Jużciż kiedy do mnie, toż ja przecie...
— Niechże go ojciec sobie przyjmuje...
Stary rozśmiał się, ale gorzko, rozśmiał z nałogu, z potrzeby pokrycia bólu. — Jaka ona zabawna i dowcipna! ha! ha! — rzekł.
Barbara milczała stojąc. Po chwili milczenia napatrzywszy się na mnie i nic zapewne ciekawego nie widząc w mojej wąsatej twarzy wojaka ogorzałego, zaśpiewała coś panna i wyszła trzaskając drzwiami. Stary natychmiast począł znów o dług pytać... Jam pieniądze położył przed samą panią w milczeniu, ale ona ich tknąć nie śmiała; stary ruszył się z krzesła chciwie, pożądliwie z wyrazem dziwnego pragnienia, wyciągając rękę nabrzmiałą i siną, i drżąc schwycił rulon, szybko go pod odzież ukrywszy. Oblicze mu się rozjaśniło i minę jakąś zrobił osobliwszą; ona płakała patrząc nań: spojrzeliśmy na siebie, jam oniemiał. Taki los dla takiej kobiety!! o przeznaczenie ludzkie!
— Hę? czyż to wszystko? to wszystko? — począł niespokojnie wojski — a pewnie?
Barbara się zapłoniła, jakby litości prosząc u mnie za niego, a ja cicho odpowiedziałem:
— Co do grosza.
Starzec po żonie pomiarkowawszy przecie, że popełnił niedorzeczność, począł się śmiać, potem pochwycił się za brzuch i skrzywił.
— A pan wiesz na co ja chory jestem? — szybko mówił, jakby zgadując pierwsze pytanie.
— Nie.
— Jakżeż? to cala Europa wie, mospanie... bo to słabość niepraktykowana. I nic nie słyszałeś?
— Nic...
Barbara rzuciła nań wzrokiem błagającym politowania i odstąpiła trochę do okna; stary żywo zaczął rozpowiadać:
— Tak, tak! to wiedzą wszędzie, gazety o tem pisać muszą, to sławna przecie mospanie historia... głośne, głośne! A rzecz się tak ma. Będzie temu lat pięć czy coś, powracając ze świętojańskich transakcyj z Kobrynia, w gorący dzień, mospanie, jadę ja około Horodecznej; pić mi się straszliwie zachciało, ale tak, że rozstąp się ziemio a wody gwałtu. Był to piątek i śledziom starego zjadł na śniadanie; dobiłem się do karczmiska, a tu ani piwa, ani kwasu, ani żadnej rzeczy poczciwej, która jego jest... mospanie... ha! ha! krzyczę wody. A ten pijak Osyp że był dźgnięty, zaczerpnął mi kowszem z żydowskiej beczki i podaje. Ja anim myślał co tam być mogło i jednym łykiem cały kubek. Aż tfu! obrzydliwości, pomyje, nie woda! Narobiłem hałasu okrutnego, co? skąd? pokazują mi ze studni; ale zrąb równo z ziemią, a woda zieloną pleśnią pokryta. No, myślę sobie, daj Boże nie chorować! Pojechałem i zapomniało się to mospanie. Ale w rok potem czuję ku wiośnie, źle! o źle! żołądek jak bęben nie służy, jakieś w nim bełkotanie, przelewanie! kaduk wie co! Kiedy ja się przysłuchuję, aż tu u mnie w brzuchu wyraźnie żaby kumkają. Z początku śmieli się ze mnie, a teraz się doktorowie przekonali, że tak jest w istocie i żaby w żołądku.
Wierz, nie wierz, niema tu co oczu wyrapiać; na słotę to tak wrzeszczą, że je w trzeciej izbie słychać. I niema sposobu wyprowadzić, a znać tego coraz więcej. Radzili mi jeść mięso bocianie i to nie pomaga: jeden spirytus cokolwiek robi folgi, bo one tego nie lubią. A! — westchnął — żeby co przynieśli, moja Basiu... szepcząc dołożył — toż i ten jegomość na czczo, odprawić go tak się nie godzi.
— Ja — odezwałem się żywo — po obiedzie jestem i nicbym w usta wziąć nie mógł, a przytem — dodałem — pilno mi dla interesów.
W istocie choćbym tam na nią patrząc świata zabył i czasu, ale tego jej życia i nieszczęścia być świadkiem, cierpliwości brakło... Nic już pomóc nie potrafiłbym, a oglądać serce się krajało; więc pożegnawszy wojskiego wstałem i wyszedłem, a ona za mną do pierwszej izby.
W progu, gdym jej rękę chciał pocałować, ścisnęła mi moją i zapłakała znowu...
— Pani wojska Dobrodziejko — rzekłem — rozkaz pani co tu czynić mam, aby być pani pomocnym; Bóg widzi, choćby duszę przyszło oddać, nie pożałuję.
— A, wierzę — odparła — wierzę i wiem, żeś waćpan dla mnie przychylny jak nikt w świecie: ale i ta ofiara, którąś uczynił na nic się nie zdała, i nic mnie tu poratować nie może... Bóg mocen tylko, i wola Jego niech się z nami stanie.
— Ależ to nikogo pani wojska nie masz, ktoby się ujął, zaopiekował!
— A któżby to chciał? a ktoby mógł? odparła.
— A broń Boże śmierci na jegomości?
— Nie mów pan tego, ja nie wiem coby się wówczas ze mną stało... Ale zawsze znajdę miejsce w klasztorze.
— Pani wojska Dobrodziejko — zawołałem żywo — przynajmniej mi Asińdźka przyrzecz, że w razie złym udasz się do mnie... Któż wie, może i moja maluczka pomoc przyda się na co.
Chciałem dłużej mówić, ale słysząc szelest jakiś za drzwiami, położyła palec na ustach i dodała poważnie:
— Jakkolwiek święty obowiązek sprowadził waćpana tutaj, ale dla złych ludzi nic nie ma świętego: gotowi mnie posądzić o jakieś niepotrzebne zmowy. Wszystkiegom w tym domu z dopuszczenia Bożego doznała i wszelakiej krzywdy spodziewać się mogę: jedźże waćpan i niech cię Bóg prowadzi, cokolwiek mnie spotka, niech się stanie wola Jego.
Jakem siadł na bryczkę i stamtąd się wyniósł, ani powiedzieć potrafię; widok tego nieszczęścia kobiety, dla której według mnie korony byłoby mało, ubóstwa i utrapień, jakich się łatwo było domyślać, przejął mnie do kości, a Grzesio, co mnie wiózł, jeno się oglądał nic nie mówiąc, poznawszy, żem jechał nieprzytomny. Co mi złego i dobrego przez głowę się przesunęło, ten tylko, co każdą wie, ludzką myśl liczy i spisuje. Dopiero gdym się w ganku domu dla odpędzenia mar przeżegnał, jakby chmura spadła z oczu moich i niecom ochłonąwszy do siebie przyszedł.
— Stań się wola jego! — powtarzałem ciągle — boć nam tu nie koniec i cel na tej ziemi, a Bóg wie dlaczego na nią krzyż zesłał tak ciężki, i da siły, aby go zniosła.
Kilka jeszcze dni jak pijany chodziłem, a nieszczęśliwe jej położenie z głowy mi wyjść nie mogło; w ostatku, gdym się z funduszami obliczył, jakby błysło przedemną... Po co mnie tyle pieniędzy? hę? a nie dośćby było i połowy?
I takem sobie odrazu powiedział, jakby inspirowany od dobrego ducha, że jej oddam połowę tego, co mi się po rodzicach dostało... bodaj wszystko nawet... Przy krewnych i bracie kawałka chleba by mi nie zabrakło, a do czego więcej? Orzech do zgryzenia trudny, jak tu dać? co zrobić, żeby przyjęła? jak jej to przesłać?
Subhastacyjny sąd w Siemiatyczach jeszcze się ciągnął, bo temu końca nie było; jak się raz na czyich dobrach exdywizja poczęła, więcej sędziowie często zjedli, niż wzięli wierzyciele. Miałem tam znajomego i kolegę z Lubieszowa pana Przeciszewskiego mecenasa, bardzo uczciwego i serdecznego człowieka. Niepodobna mi było samemu tak zrobić, aby nikt o tem nie wiedział skąd i jak jej pieniądze przyszły, bom prawa mało znał, a bałem się, żeby znowu stary wojski lub dzieci jego krwawicy mojej ojcowskiej nie pochwyciły. Każę tedy zaprzęgać i pojechałem do Przeciszewskiego, który miał w piaskach około Drohiczyna naszego cząstkę malutką w Wierzbowej. Wiedziałem, że był w domu, jakoż zastałem go; przy nim żyła siostra stara panna i rezydowali ze dwóch przyjaciół z Siemiatycz, co mi nie było na rękę. Więc z interesem się przyczaiłem, a nazajutrz dopiero, gdy panna poszła do spiżarni, a ichmość na polowanie ruszyli, wziąłem go na słowo do alkierza.
— Słuchaj — rzekłem — całując go w gębę po staremu — jesteś mi przyjacielem, czy nie?
— Cóżto o to pytać? — odpowie — albo wątpisz?
— Nie wątpię najmniej, ale że cenię przyjaźń twoją i potrzebuję jej, to się onej przypominam. Otóż — dodałem biorąc krucyfiks ze ściany i podając mu go — jakeś mi bratem i kolegą, tak mi tu przysiąż na Chrystusa ukrzyżowanego, że mojej tajemnicy nie wydasz.
Ten myślał, że sprawa gardłowa i pobladł ale nie zająknąwszy się przysiągł: „Tak mi Boże dopomóż.“
Wziąłem go tedy do kąta i złożywszy ręce, musiałem mu się przyznać do wszystkiego krótkiemi słowy.
— Nie zrozumiesz mnie może — rzekłem — ale przebaczysz; ruszaj sobie ramionami jako chcesz, ale nie odradzaj, choćby ci się to szaleństwem wydało...
I opowiedziałem mu, jakom tego anioła ziemskiego ujrzał i ukochał, i co dalej było aż do końca. Milczał zamyślony, w końcu rzecze:
— Toście się tedy wasaństwo kochali — i...
Skostniałem nie dając mu dokończyć, bom się domyślał, co chciał rzec, a słowo uwłaczające jej, byłoby mnie zabiło.
— Człecze — zawołałem — nie mów więcej, chceszli być żyw... Nigdym jej nie powiedział, że ją miłuję; nigdym na nią oczu podnieść nie śmiał; byłem i jestem jej przyjacielem, ale aniołowie z niebios na serce moje patrzeć mogą nie zakrywszy oczu, tak ono czyste.
Przeciszewskiemu łzy się w oczach zakręciły i uściskał mnie.
— No, cóż tedy chcesz czynić? o rozwodzie myślisz?
— Co ci się śni? ja! rozwodu! ja, żenić się! Albożem to ja mizerny jej godzien: czyś oszalał?... Ostatnim jej sługą być dla mnie wiele...
— Czysto warjat! — zawołał Przeciszewski — no a cóż ci potrzeba?
— Oto tak — rzekłem mu — zważ tylko dobrze jej nieszczęśliwą pozycję, którą ci opisze...
Tu mu opowiedziałem, jakie życie prowadzili, choć on lepiej pono znał odemnie.
— Żeby ona miała nędzę cierpieć i na czyjej łasce siedzieć, kiedy ja grosz mam przy duszy — zawołałem — tego nie zniosę. Mam trzydzieście tysięcy z górą, piętnaście jej przynajmniej chcę oddać; ale tu sęk jak to zrobić, a w tem mi twoja rada potrzebna.
— Pożyczyć? hę?
— Gdzie zaś! daję, daruję, ale świat o tem wiedzieć nie powinien. Co więcej, tak to uczynić potrzeba, ażeby niby z Siemiatyckiej eksdywizji na mnie spadło... i ona także nie domyślała się skąd przyszło. Ot na co mi musisz usłużyć.
Przeciszewski jął mi trudności robić, odradzać, ramiony dźwigać; ale ja jakiem go począł za kolana ściskać, a modlić i prosić na wszelkie obowiązki, tak mi się nareszcie dał wziąć, powtarzając tylko:
— Szalony jesteś... szalony.
W końcu dodał:
— Co ja ci tu poradzić mam? Tu trzeba fałsze robić, dokumenta podstawiać, a jam tego w życiu nie czynił i dla niczyjej przyjaźni do tego się nie wezmę, to darmo, choćby i na dobre; bo człek jak raz z sumieniem wejdzie w układy, później je zagłuszy. Kręć ty sobie głową jak chcesz, a ja mam moje pryncypja, od których dla rodzonego ojca nie odstąpię.
Ale choć mi tak zrazu ostro odparł, jam na tem nie poprzestał; siedzieliśmy noc całą, i jakem go jął moroczyć, w końcu znalazł się sposób podprowadzenia z głowy matki, z sumy posagowej niby tych piętnastu tysięcy. Już jak się tam wykręciło nie wiem, bo tam tych prawności nie znam, ale gładko, że nikt się nie domyślił nawet roboty. Mnie jakby największy ciężar spadł z piersi: gdym to zrobił, dopierom tchnął swobodniej.
Miałem trochę kłopotu ze swojemi, nimem się im wyłgał z tych straconych piętnastu tysięcy, ale jakoś się to zatarło; a choć mnie posądzali Bóg wie o co, o szpetny nałóg jakiś, o karty, może o co gorszego, dałem im myśleć co chcieli.
Rozkosznie było mi dowiedzieć się, że Przeciszewski z Siemiatyckiej eksdywizji wydzielił im jakoś za te piętnaście tysięcy kilku chłopków i już dopilnował, żeby i dworek mieli, i sam namówił starego wojskiego, aby od niewdzięcznych dzieci uchylił się na spokojniejsze ustronie. Mnie ciągnęło znowu, żeby się tam gdzieś blisko nich usadowić i byłbym oddał drugą połowę tego, co miałem, żebym mógł to uczynić; ale mnie jedna wstrzymywała refleksja: co ludzie powiedzą? co ona pomyśli? Nuż to moje zbliżenie się plamę na nią rzuci i złe języki rozwiąże? Wolałem jej w życiu nie widzieć, niżeli stać się dla niej powodem zmartwienia; ani więc noga moja tam nie postała, myśl tylko posyłałem.
Zbierałem się rok walcząc z sobą, pókim tam pojechał; oprzeć się w końcu nie mogąc serdecznej niewoli, wymknąłem się z domu i z niepokojem w duszy wpadłem do słomą pokrytego dworku, w którym wojscy mieszkali. W sieniach mnie spotkała, i cały żywot męki byłby się zapłacił tą radością, tym ręki uściskiem, jakim mnie przywitała. Widziałem z jej oczu, że mi była rada, a ja szczęśliwy, bom z twarzy postrzegł, że tu wolniej oddychać musiała. Inne kobiety starzeją się; nie powiem, żeby i ona nie miała się odmienić: ale twarzy jej coraz coś przybywało nowego, w miejscu tego wyrazu panieństwa i młodości, który powoli z niej schodził. Nie wiem nawet kiedy mi piękniejszą była, czy ową dzieweczką w Kodniu, czy tutaj niewiastą w kwiecie wieku. Pomimo tego co cierpiała, aniby kto rzekł, że dźwigała brzemię okrutne: czoło jej świeciło pogodą, usta uśmiechały się spokojem. Zapatrzyłem się w nią jak w tęczę i gdyby mnie nie powiodła do izby, byłbym tak stał do skończenia świata. Jakie ona na mnie wrażenie uczyniła, tego ludzkiemi usty nie wypowiedzieć: co to było? czy namiętność ziemska, czy przywiązanie dziecięce, które Bóg wlał w serce moje, czy siła jakaś nieopisana, nie wiem; ale rzekłaby mi: „góry przenosić“, tobym je dźwigał jak piórka, a pod jej wzrokiem rosłem w olbrzyma i zdawało mi się, że głowąbym sklepienia niebieskie rozbijał. Jużemto nie był pierwszej młodości, już ta gorączka młodzieńcza, na jaką wszyscy chorują w dwudziestu leciech, miała się czas wyburzyć... serce przystygnąć: przecież nie zmniejszało się to, ale rosło. A znać w tem nie było nic złego, nic nieczystego, kiedym się z temi myślami tak do Boga modlił, jakby mnie one jeszcze nowej gorącości w modlitwie dodawały.
Już tedy na tych nowosiedlinach wojscy nie tak byli jak przedtem w domu owym, gdziem ich odwiedzał, kędy dzieci im przewodziły, a niedostatek brudny znać było po kątach. Tu już ona sobie sama domek ów ogarnęła, przybrała i co z niego uczyniła, tom się zdumiał. Bo to był lichy dworeczek o czterech izbach, prosty folwarczek, ale to czyściuchne jak szklaneczka, a z takim ładem urządzony, że wszedłszy, wnet w nim gospodynię poczułeś. Umieciono, obmyto, wybielono, wylepiono, zapach kwiecia i świeżości w izbie: pyły, śmiecia i pajęczyn, jakto u najbogatszych bywa, nawet ani na lekarstwo, a tak jakoś wdzięcznie, gdyby w raju.
Tylko mi tu ten wojski ze swojemi żabami nieprzyjemnem był widowiskiem, bo ledwie mnie koło siebie posadził i spytał śmiejąc się, czy znowum nie poczuł się do jakiego długu, jak jął mi te żaby swoje rozpowiadać, tak do nocy wciąż o nich bredził. Jenom się tem cieszył, żem na nią patrzał jako się to miluchno krzątało po domu, a milcząc jej wzrokiem mówiłem, jakem ją czcił. I nakarmiłem się tak wejrzeniem, żem pijany poszedł na siano do karczmy, bo mi tam na noc zostać nie wypadało.
O! mój Boże, ileto człeku dajesz szczęśliwości, gdy czysty jest i więcej nie pragnie nad to, co mu się godzi!
Okam nie zmrużył przez noc, a nazajutrz do dworu poszedłem z tą determinacją, żeby ich pożegnać i pojechać. Ale bądźże tu mądry i silny, kiedy cię taka ogarnia namiętność; dziesięć razym wstał z ławy i siadał, poczynał pożegnanie i w język się kąsał. Co zacznę, to mi się w piersi kołacze i porzucę i myślę, za godzinę jeszcze. Takem aż do ciemka dosiedział. Stary bredził o żabach, a jam już ani słuchał; w końcu gdy żona gdzieś wyszła, a znać ją jednak uważał, obraca się do mnie i rzecze ex abrupto:
— Co ty myślisz, mosindzieju, że ja ślepy, czy głupi? hę?
— Albo co? — pytam go.
— Czy to ja nie widzę, po co ty tu siedzisz?
Jużem zamilkł, bom się uląkł, a on dalej:
— Cudzego ci się chce? hę? Myślisz stary niedołęga, a żonkę ma niczego, kawaler de bona fortuna! Chciałoby się swoją pieczeń przy moim ogniu upiec; ale to z tego nic nie będzie, uprzedzam. Naprzód Basieńka kobieta uczciwa, a ja nie taki dureń jak ty myślisz... mospanieńku... Oczy mam i żaby mi ich jeszcze nie wyjadły.
Porwałem się mocno dotknięty.
— Za kogożto mnie masz, mospanie wojski — zawołałem — za lada młokosa i gaszka? Alboż nie wiesz jako szanuję i poważam tę niewiastę? mogłeś we mnie przypuścić myśl podobną?...
I rozgorącowany mówiłem tak długo, a ten głową kiwał i wąsem potrząsał.
— To to... tak się to gada, ale ja swoje — powtarzał. — Choć z waści chłop niczego, wszystko jabym wołał, żebyś ty sobie jechał... bo ja taki czegoś asindziejowi nie wierzę... Cicho siedziesz, do niewiasty się nie zalecasz, już to źle... bo ją oczyma źresz, a sentyment ci wyłazi wszędy... Jak ja nogi zadrę, a jejmość ci się podoba, no, to wówczas możesz do niej cholewki smalić; ale pókim żyw... wara! mospaneńku, nie dopuszczę... Jeszcze ja przyjdę do siebie... coś od kilku miesięcy żaby mniej dokuczają... doktor powiada, że je potruł...
Szczęściem dla mnie weszła pani sama, a ten zaraz obrócił rozmowę inaczej; ja dopiero opamiętawszy się, wziąłem za czapkę i pożegnałem. Wzrok jej nagrodził mi za tę chwilę ciężką, którą z wojskim przebyłem... Byłem pewien widząc jej życzliwość, że choć cząstkę dla mnie miała tej przyjaźni, którą ja dla niej do zgonu poprzysiągłem w duszy mojej.
Jużem tedy nierychło mógł się tam pokazać i smutny wyjechałem stamtąd do swoich... Wziąłem za resztę grosza mego znowu dzierżawę, ale mi gospodarstwo nie szło, a ja do niego serca nie miałem. Ot tam stało się i zbierało i nie traciło, bo nie żyło się z ludźmi; ale przyrobić nic nie mogłem. A że mi doma tęskno było samemu, tom się włóczył po swoich, gdzie mi wszędzie radzi byli, i tak sobie mijał rok po roku. Swatali mnie nieraz i żenić chcieli, ale po mnie ciarki chodziły na samą myśl o małżeństwie. Gdybym był jej nie znał, uczciwa nie szpetna kobieta z dobrego gniazda każdaby mi była do serca i przywiązaćbym się mógł, i dobrym być jej mężem; ale innej miłości przysiąc, gdy dla niej miałem przywiązanie tak wielkie, zdawało mi się świętokradzkiem kłamstwem. Jako tu poprzysięgać ofjarę tego, co wyczerpanem i w całku oddanem zostało? Takem myślał i projektował żyć kawalersko do śmierci... Już tedy do nich nie jadąc, bo mi wojski stał ze swoją perorą w myśli, kręciłem się tak, żem o nich wiedział zawsze. Nic też tam nowego nie zaszło, krom że się jakiś Niemiec, niby doktor, niby ogrodnik, ziołoznawca uczepił do nich, i zrobił umowę wyleczyć wojskiego i żaby te z niego wyprowadzić. Żona, jako uczciwa niewiasta nie odmówiła tych trzechset talarów, których za swoję pracę zażądał, chętnie się na kuracją zgodziła. Siadł tedy Niemczysko u nich w domu, a co sobie kazał wygódek czynić i jak tam żył, to się naopowiadać nie mogli. Że leki były na koszt chorego, Bóg wie co z za morza do jakichś kąpieli sprowadzał: zioła, zwierzęta, sole jakieś, i ingredjencje na wagę złota kupujące się, po które sam jeździł do Lipska i do Warszawy. Powiadano, że tam summy neapolitańskie wyssał ze starego na tę kuracją, coraz mu obiecując, że z niego żaby wyprowadzi, bo w wannach go jakichś moczył, karmił olejkami, a co dziw, że mimo tej łacińskiej kuchni i takiego utrapienia, czy to że imaginacja działać przestała, czy że istotnie pomogło to wojskiemu, ale Obuch znacznie lepiej się mieć począł. Zrazu o lasce przez izbę, potem na ganek i podwórze wychodzić próbował, nareszcie prawie władzę w nogach odzyskał. Nie tanio mu jednak przyszło to zdrowie, bo gdy już lepiej się mieć począł, skubał a skubał Niemiec, i zadłużyli tak tę cząsteczkę, że do mnie poczciwy Przeciszewski przyleciał, dowiedziawszy się, iż wszystko poszło na apteki i zioła, a moja królowa znowu prawie została bez kawałka chleba. Bał się, żeby mnie to skądinąd nie doszło, i żebym jakiego głupstwa me zrobił; ale jego perswazje nic nie pomogły i wnet postanowiłem dzierżawę odstąpić, grosz jaki z niej wyciągnę, jej oddać. Tak mnie to mało kosztowało, sercu dogadzało, żem odmłodniał tą myślą. Postanowiłem sobie sto czerwonych złotych na pogrzeb odłożyć i sacrosancte zapieczętować, aby ich nie ruszyć; drugie sto na nieprzewidziane wypadki mieć w kieszeni, koni trzy, wózek malowany i trochę gracików zostawić, a resztę spieniężywszy złożyć na ręce Przeciszewskiego dla niej. I choć on nalegał, żebym się przynajmniej napół podzielił tem, co mi zostało, jakoś mu wytłumaczyłem, żem tego nie potrzebował. Istotnie trudno mi było co na siebie wydać: odzienia miałem na lat kilkanaście, gdziem przyjechał, to mnie, konie i ludzi przyjmowali pókim chciał; prosili i całowali, bym siedział; sąsiedztwo i krewni byli tak liczni, że gdybym rok krągły jeździł po nich i po trzy dni bawił, stałoby mi kąta na całe życie po razu tylko odwiedziwszy. Czegoż się miałem turbować? Gdybym umarł, sto dukatów na pogrzeb wystarczało, a drugiemi stu przy łasce Bożej i lat dziesięć obejść się było można. Tak się tedy stało. P. Bułhak, który dawno na moją dzierżawę z pożądliwością poglądał i odstępstwo mi proponował, wziął ją z remanentem, płacąc gotówką holenderskiemi około 19,000 złotych. Jeszcze mi pięćdziesiąt czerwonych złotych dał porękawicznego, com dla gromady oddał na rozstaniu połowę, a sługom dworskim połowę.
Piętnaście tedy tysięcy odwiozłem Przeciszewskiemu i powiedziałem mu:
— Rób sobie jak chcesz, co chcesz, byleś to jej oddał, a ona o mnie ani wiedziała, ani się domyślić mogła. Głowę tłucz, jużto do mnie nie należy.
Kiedym to dopełnił, wolny jak ptaszek podziękowałem Panu Bugu, że mi dozwolił być jej niewidzialnym opiekunem. Ot, rzekłem z niejaką dumą w duszy: mały i nic nieznaczący jestem człowiek, przeszedłbym nic może poczciwego nie uczyniwszy na ziemi, a tak na cośem się przydał, chwalić Najwyższego: tej sierocie podać mogłem rękę bez czegoby w ostatniej nędzy się męczyła — ona, co warta była koron i tronów królewskich.
Wybierać się tedy począłem od nas dalej ku Słonimowi do krewnych, a że mnie tam mogli pociągnąć aż w lidzkie, gdzie miałem stryjecznych, u którychem od urodzenia nie był, a teraz nie było się czego opierać, bom nie miał co robić i mogłem na ich prośby pojechać: skorciło mnie jeszcze zabiec do wojskich i choćby ją pożegnać. Kto wie, rzekłem sobie, zobaczym się my jeszcze na tym świecie, czy nie? Jużci mi tej pociechy żem na nią popatrzał, za grzech nie policzą, a stary zechce się marszczyć na mnie, pal go djabli: nie będę tam długo popasał.
Jakem to sobie rzeki, spać nie mogłem, pókim na bryczkę nie siadł; a gdym się zbliżał do Hrehorowszczyzny, o Jezu mój miły, każda sekunda wydawała mi się godziną. Jużem w ganeczku, i co widzę: Obuch na ławie siedzi, a kufel piwa przed nim i Niemiec naprzeciw niego, popijają, marjasza grając w chłodku. Na twarzy tak wybielał jakby go wyprał, a oczy mu pojaśniały i rzeźwy mi się stary wydał na podziw. Niemiec mała figurka, sprytna, zerknął, postrzegłem, że tam musiał być panem w domu i jegomości za nos wodził. Niespokojnie mnie okiem zmierzył, spojrzał na wojskiego, coś poszeptali z sobą i przysiedli rzucając karty. Obuch mnie przywitał dosyć kordjalnie, ale nie zbyt poufale, z pewną ceremonją i zakłopotaniem, jakby mi mówił: kaduk cię tu przyniósł, ale kiedyś już przyjechał, no to siedź.
— Wyjeżdżając z tych stron na długo — rzekłem — przybyłem państwa wojskich pożegnać.
— No! no! a dokądże Pan Bóg prowadzi?
— W słonimskie, a może aż w lidzkie zabiegnę do stryjecznych... Ale zdrowieczko widzę dobre.
— Ot widzisz, to ten jucha Niemiec — dodał, wskazując nań i bijąc się po czole, jakby chciał pokazać, że ma olej w głowie — jak mnie wziął w swoją opiekę, wędził, moczył, parzył, zalewał, a finalnie na nogi postawił... tylko kieszeń djabelnie wysmoktał.
Niemiec tylko się uśmiechnął i brwiami ruszył.
— Udaje, że nie rozumie — rzekł wojski — ale ho! ho! słyszy on jak trawa rośnie! Cha! cha! cha! cha! czego nie pojmie, to się domyśli.
Na te słowa wyszła pani wojska, a jam już i nic nie widział i nie słyszał nic oprócz niej. Bo to się wyrazić nie może jak mi zawsze słodko było na nią patrzeć i w ustach języka zapomniawszy, tylko spoglądaćbym chciał i słuchać, a nic więcej. Z jasnem okiem podeszła ku mnie i aż krzyknęła z radości, za cobym był życie dał, bo poznałem w tym mimowolnym jej głosie, że nie byłem dla niej obojętnym... A przecie nie wiedziała nawet, com czynił i jakem ją miłował.
— A mój Boże — zawołała — co W. Pana tak długie wieki nie było?
Wojski głowę podniósł, na żonę spojrzał i pokiwał.
— Nie mogłem M. dobrodziejko, nie mogłem — rzekłem zcicha — ale chociem tu osobą moją nie był, tom często zaglądał myślą i dowiadywałem się u ludzi, co się w Hrehorowszczyznie dzieje.
Siadła naprzeciw męża w ganku i wskazała mi miejsce podle siebie; a że tamci znowu się do maryjasza wzięli i wojski począł duble brać jedna po drugiej, bo Niemiec arte grał i arte podglądał, mogłem się z nią półgłosem rozmówić.
— Jakże się powodzi? — zapytałem...
— Ot widzicie, dosyć dobrze — powiedziała, wskazując, że dla Niemca nie wszystko mówić mi może. Bóg tu waszmości w dobrą chwilę przyprowadził, mąż mój zdrowszy, ja dosyć spokojna, i znowu Opatrzność, gdyśmy się na tę chorobę wycieńczyli, dopomogła nam. Spadło na mnie jeszcze kilkanaście tysięcy i to nas podtrzymało.
Jam oczy spuścił pomyślawszy: niech Bóg da wszystko dobre Przeciszewskiemu, że mi się tak sprawił. Jęła mi tedy opowiadać o sobie, o domu, a potem rzecze z uśmiechem:
— A wyż co porabiacie?
— Zawsze toż samo — rzekłem — po świecie się włóczę darmo, póki nie zawołają z niego na drugi. Co mam czynić? gospodarki nie lubię i nie idzie mi... At! wałęsam się od komina do komina.
— Czemuto nie pomyślicie się ożenić? — spytała. Wybrałbyś sobie W. Mość dobrą kobietę... i bylibyście szczęśliwi
Ja jakem siedział, aż wstałem z podziwu i spojrzałem na nią raz pierwszy w życiu tak, że biedna kobiecina zrozumiawszy jaką mi przykrość uczyniła, zapłoniła się cała gdyby róża, pokraśniała, a dwie łzy zabłąkały się w jej czarnych oczach.
— Pani wojska dobrodziejko — rzekłem po chwili — nie mnie to się żenić i szukać tego szczęścia, które może i przejrzałem na ziemi, ale mi je drugi wziął. A z sercem nie swojem jakże komu ślubować? Przytem stary już jestem... przywykły do włóczęgi, do swobody, a z moją tęsknicą nie dałbym szczęścia tej, coby mi los swój powierzyła. Zawodu czynić nie chcę.
Westchnąłem; wtem Niemiec jak wrzaśnie: „ze czterdziestu!“ Wojski nuż się kłócić, że panfila podpatrzył i dlatego zabił; rozmowa się przerwała, a za ich szwargotem i gromubyś nie słyszał, tak poczęli wrzeszczeć. Jam znowu jeno patrzał a patrzał na nią jak w tęczę. Oczy jej mówiły mi, że mnie zrozumiała i więcej nie pragnąłem, królom i potentatom ziemi szczęścia ich nie zazdroszcząc.
— Na długo zapewne przyjdzie mi teraz Waćpanią dobrodziejkę pożegnać — rzeknę, gdy ucichło nieco — jadę do familji, może aż w lidzkie i nie wiem, kiedy powrócę.
— A dzierżawa?
— Znudziła mnie i oddałem ją Bułhakowi
— A brat?
— Tociem mu się do syta naprzykrzył, trzeba i drugich sobą obdzielić, a troskę powieźć dalej.
— Może ją Waćpan zgubisz gdzie po drodze?
— O! nie — odparłem — lat ją więcej dziesięciu noszę i już się ze starą towarzyszką nie rozstaniemy pono, i nie dałbym ja jej za skarby świata.
Spuściła oczy pani wojska, a jam postrzegł, że to niepotrzebnie powiedziałem; alem się tak jej wejrzeniem rozpłomienił, Panie przepuść, żem się zupełnie zapomniał, gdy zamężnej kobiecie ani tego prawić, ani dawać do myślenia nie godziło się, com dla niej czuł: ale człek słaby. Opamiętałem się zaraz, gdy mnie o co innego zagadnęła poważnie, a tuż że zmierzchało i gracze wstali, Niemiec ujął wojskiego pod pachę i tak go powiódł do izby, że rosa padała. Ja z nią poszliśmy także. Samem zmiarkował, że tyle mi Bóg dał, iż więcej już pragnąć nie miałem prawa; chciałem więc pożegnać ich zaraz, ale Obuch na podziw zatrzymywać począł.
— Ot! nie puszczę — rzekł — noc ciemna, przenocujesz Waćpan z Niemcem w alkierzu i w marjasza do puli zagramy po wieczerzy.
Tak się i stało, a dla mnie gdybym ostatni grosz tam posadził, nie było większego szczęścia jak choć z daleka ją widzieć. Nad wszelki wyraz rad byłem, gdym choć mógł napaść widokiem tej niewiasty, przed którą wszystkie inne gasły, jakby ich na świecie nie było. Siedliśmy tedy do puli, a choć ja dobrze grałem, na ten raz dla kupienia sobie dobrego humoru pana wojskiego, umyślniem prawie bąki strzelał, a pulę po puli tracił. Nie śmiałem jednak uparcie się wpatrywać w wojską, aby mąż nie postrzegł, albo Niemiec ów nie pomyślał co złego; a mogę rzec, że ją widziałem nie patrzając, i czułem ilekroć na mnie spojrzała. Biedna kobiecina kręciła się po tym ubogim domku gospodarząc, ciągle głosem męża popychana i wstrzymywana, tak, że często nie wiedziała co począć; ale czyniła to z cierpliwością anielską. Cierpliwa i łagodna, nie odpowiedziała słowem, nie okazała skinieniem niecierpliwości, chodziła jak sługa, a choć może ciężko jej to było, kryła boleść uśmiechem anielskim. Pomyślałem ileto dni długich upłynęło jej w takiem życiu nieznośnem i ścisnęło mi się serce, a podnieść musiałem myśl aż do Boga, żeby zrozumieć to życie i nie bluźnić przeciwko losowi.
Jak wszystko na świecie, minął i ten wieczór, anim się spostrzegł nawet, a ledwiem parę razy z słówkiem do niej zbliżyć się potrafił; wszelako skorzystałem z niego, bom lepiej poznał co to była za święta kobieta, jak wielkiego poświęcenia i cnoty. Gdym ją żegnał oddając dobranoc, klęknąć mi się chciało przed nią, słów mi zabrakło w uściech: ucałowałem jej rękę i w oczy spojrzawszy, znajomą mi łzę, co się zawsze w nich kręciła, nigdy nie spadając, znalazłem...
— Jedziesz Waćpan daleko — rzekła — niechże ci Bóg szczęści wszędzie i błogosławi: my tu W. Mości nieraz wspominać będziemy.
Wojski, że parę talarów napół z Niemcem mi wydarł, byłby mnie gotów wstrzymać dłużej; alem to czuł, żem im więcej pozostałbym w tym domu, temby mi ciężej z mego oddalić się było. Po męsku chciałem wyrwać się z niebezpieczeństwa, pókim jeszcze siły miał potemu. Więc zaprosin nie słuchając, pożegnałem ich, a jak świt nazajutrz ruszyłem w drogę, o niczem nie myśląc jeno o niej, i jak małe dziecko łzy czując nieraz na pomarszczonej już twarzy. I nie wstyd mi było tego rozmazania, bociem nie nad sobą płakał, ale nad nią, gorzki jej żywot mając przed oczyma, w którym żadnej osłody i wytchnienia nie miała. Pustka i męczeństwo takie! z takim człowiekiem, jej!...
A! gdyby losy ludzkie nie były twardo z woli Bożej postanowione raz na zawsze, byłbym zapewne wymodlił dla niej, aby jej mój spokój i moja scheda z błogosławieństwy zostały przelane. Ale ludziom mieniać się nie wolno, ani dzielić, jeno tem, co im do rąk dano: reszta Boża.
Z krwawą boleścią przybyłem do domu i takem chodził dni kilka, że mnie brat wypędził prawie w słonimskie i lidzkie, sądząc, że mi ta podróż doda życia i humoru, bo o niczem nie wiedział co mnie gryzło i dolegało. Ja sam nie mając woli do niczego, dałem się wypchnąć i ruszyłem, gdyż mi to było wszystko jedno, czy tu, czy tam cierpieć, a wiedziałem, że troski mej po drodze nie posypię.
Wyjechałem tedy naprzód w słonimskie, testament mój i owe sto czerwonych złotych opieczętowane u brata złożywszy, mając jeszcze sto mało nadwerężonych obrączkowych przy sobie, trzy konie dobre i kałamaszkę kutą, garderobę porządną i wyrostka Jacka sierotę, któregom sam wychował, bardzo dobrego chłopaka; jednę tylko miał wadę, że trochę był ślamazarny i nadto miękkiego serca, co słudze nie do rzeczy, a w prostym człowieku kalectwo: w drugich też niewielka cnota.
Podróże w owe czasy nie tak się odbywały jak teraz. Szlachcic po całym kraju swoim jechał od komina do komina, karczmy nie powąchał, chyba go burza na godzinę do niej zagnała, grosza nie wyekspensował i nie opatrzył się nawet, jak mu najdalsza droga nieznacznie przeszła.
Prawda, że czasu dużo brała podróż taka, ani się można było obrachować ile; ale to nie była wędrówka ciężka i utrudzająca, jeno przejażdżka i rozkosz.
Jako to u nas w brzeskiem województwie wszyscy byli zbraceni i swoi, tak rzec można wszędzie szlachta stanowiła jedną całość nierozerwaną i jakby jedną rodzinę. Po matce czy ojcu z antenatów przez kogoś tam nie było familii, żeby z drugą szlachecką nie wiązała się jakiemś pokrewieństwem. To wyrażał ten tak używany tytuł, brat szlachcic, gdyż istotnie było bractwo między nami wszystkiemi silne i nierozerwane. Więc takiego jak ja podróżnego w Litwie to sobie ze dworu do dworu podawano, i tak się człek nieznacznie posuwał coraz dalej rzemiennym dyszlem w prawo i w lewo okręcając, aż się nareszcie nierychło do miejsca przeznaczenia dostał. A mnie, że nie było pilno i jechałem w słonimskie do krewnych, aby się czasu pozbyć, jakem ruszył z domu na noc do p. Andrzeja Sokołowskiego, od niego dwa dni zabawiwszy do Bułhaków, dalej do Borejszów, do Buchowackich, do Machwiców, do Ordów, do Sołtanów, do Płotnickich i t. d., że wszyscy mi byli krewni, anim się opatrzył, jakem się dostał głęboko na drugi koniec Słonimszczyzny, gdzie już u moich powinowatych Brońców zasiedziałem się więcej miesiąca.
Gość-bo w owe czasy nie był nikomu ciężarem, ale istotnie posłańcem Bożym, pociechą i rozrywką. Szlachcic siedział zakuty w domu, z którego z faską bigosu raz, dwa jeśli ruszył do miasteczka, to z niego jeszcze prędzej się wynosił. Życie wiódł jednostajne, a gdy mu się trafił przybyły, od którego trochę nowinek zaczerpnąć i przy nim się ożywić, a z nim rozgadać było można, to go trzymał jak mógł najdłużej i jak opłatkiem dzielił się z nim sąsiadem. Toż przyjęcie było serdeczne, ale nie kosztowne: wszyscyśmy jedno wówczas i nie wykwintne wiedli życie; tych zapasów próżności i borykania się o lepszą, kto kogo przesadzi głupim zbytkiem, nie było pojęcia. Więc gościa przyjmowano na tym samym obrusie i tąż samą misą, która była na codzień, temże jadłem i napitkiem, jaki był powszedni. Kto pijał gorzałkę i piwo, niemi się dzielił; kto miód, nim częstował, kto wino, a to nie występowało tylko na wielkie uroczystości nawet u bogatszych, ten winem traktował. Nikogo to nie zubożyło, że jeden talerz przystawiono i jedną szklanką było więcej, a prawdę rzec nieraześmy w sześciu z jednej popijali, bo o szkło nie zawsze było łatwo, gdy się wytłukło, a świątecznego na ręce dziewcząt i chłopców posługujących ryzykować co dnia nie chciano.
Gdyby mnie co jeszcze rozweselić i rozgrzać serce mogło, toby pewnie ta podróż potrafiła, boć od dworu do dworu jechało się jakby jedną osadą swoich: wszędzie ręce otwarte, serca gorące, a taka poczciwa braterskość, gotowość do usług, troskliwość o gościa, że bez łez po dniach kilku rozstać się z niemi nie było podobna. Wystawy żadnej, ale co mi po niej, gdzie wiele blasku, a nie czuja miłości i tego ciepła, co ogrzewa i wiąże. Tam przy krupniku i półgąską gdy ci jejmość sama wybrała najlepszy kawałek, gdy sam pan dorzucił na talerz, gdy odprowadzając po sypialni materaca próbował, i o pościel się twoją troszczył, i okno obtykał, i chłopca twego wypytał czy nie głodny, toś czuł, że ci życzą dobrze i że się nie popisują z niczem, a radziby ci krew swą dać, gdybyś chciał.
Więc dzień w odwiedzinach upływał jak zawsze: gość nie przeszkadzał, bo się do życia powszedniego stosował, które i sam tymże trybem prowadził. A co miał sam gospodarz śpiewać rano godzinki, śpiewali je społem; co miał obejść chlewy i obory nudząc się, to je gawędząc schodził; potem w pole lub na polowanie i tak dzień do wieczora. W Słonimszczyznie to już trochę było większego świata jak u nas w Brzeskiem, ale ludzie poczciwi jak po całej Litwie: hulano trochę i pito, ale to wszędzie się tak trafiało. Gdybym tak chciał, byłbym tak całe życie przepędził od kąta do kąta, bo mnie prosili, konie wyprzęgali, ludzi poili, koła zdejmowali i nie wiem czego nie wyrabiali krewniacy. A że mnie ciągle jakoś było smutno i tęsknoty wytłumaczyć sobie nie umieli, domyślali się różnie, najwięcej, że to było po stracie ojcowizny. Ileto tam było różnych prób jakby mi rękę podać? a jak to czyniono cicho, ostrożnie, z jaką delikatnością i przemysłem, aby nie obrazić!... tego wypowiedzieć niepodobna. Jeden mnie swatał bogato, drugi chciał dzierżawę naraić, inny pieniędzy pożyczyć, ledwie się było można obronić od dobrodziejstw i dobrodziejów. A co napracowali, ażeby mnie wypatroszyć i dobyć ze mnie boleść moję i po trzeźwu i po pijanu. Dosyć! żem nawet za jakiegoś mruka i wilczka uchodzić u nich musiał, za to, żem się przed niemi nie otworzył, i to mi w ich przekonaniu zaszkodziło, gdyż nie było wówczas w charakterze uczciwego człowieka z czemkolwiek przed swojemi się taić. Podejrzywano mnie może o zbrodnię jaką: ale litość tym była większa, im większy i niedobadany mój smutek.
Prawie tedy gwałtem wyrwawszy się im, przeprowadzany, opatrzony na drogę jakby ona rok trwała, wyruszyłem i to wcale nie gościńcem, ale po staremu. Z ostatniego dworu tak mi marszrutę wypisali i zaklęli, żebym jej był posłuszny, iż do samej Lidy ani jednego noclegu u żyda nie miałem. Szlachta sobie wcześnie podała wiadomość, gdziem miał być, i takem już był związany, że nikogo minąć nie było podobna, bobym sobie na gniew śmiertelny zarobił. Jeden do drugiego jak pod ciupasem przeprowadzał a coś znalazł pod czyim dachem, toś podzielił z gospodarzem. Tu radość, wesele i tany, tam choroby i pogrzeb. Przydał się gość do jednego i drugiego, posłużył, podzielił się chlebem, łzą i uśmiechem... i znów na kałamaszkę i dalej. W lidzkiem, jakom wspomniał, miałem stryjecznych, których ani ja, ani brat nie znaliśmy, nakazywaliśmy tylko do siebie, bo wówczas pisano mało i pisać nie lubiono; list bez interesu nie szedł, a serdeczne westchnienie polecano nie papierowi, tylko ustom braci, którzy to tak zwane nakazywanie wiernie z ręki do ręki, od dworu do dworu sobie podawali.
Nakazywano tak do siebie dzieląc się urodzinami, zapraszając, witając, a poselstwo dochodziło wiernie. I było w tym obyczaju coś daleko żywszego, serdeczniejszego, prostszego, niż w dzisiejszym kawałku papieru, boć żywe słowo z ust do ust przechodzące więcej grzeje, niż pisane. Mój Boże! jak się to czasy zmieniły! a serca! a ludzie! Czym ja zestarzał, czy świat się popsuł, ale nie to to, co dawniej.
Pół roku tak włókłem się w lidzkie i com wyruszył o siejbie, to późną jesienią przy ozimych zasiewach, na zieloną ruń przybyłem do stryjecznych. Bylito ludzie zamożni, dwóch rodzonych braci, mieszkali w dwóch wsiach o miedzę położonych: jeden nie żonaty Kasper, drugi z Machwicówną ożeniony Paweł. Pan Bułhak cioteczny nam, z którym musiałem polować dwa tygodnie, nim mnie od siebie wypuścił, odwiózł nareszcie i zdał na ręce całego panu Kasprowi, Ten już od dwóch miesięcy mnie się spodziewał, bo mu nakazywano ze słonimskiego, że jadę a będę, i choć w oczy nie widział, powitał jak brata. Krew się w nas obu odezwała, i jam aż zapłakał w tym rzewnym uścisku poczciwego człowieka, który drżąc i cały poruszony witał mnie z niewypowiedzianą czułością. Pół godziny nie upłynęło, a byłem jak w domu u siebie, bośmy z sobą ceremonii nie robili i Kasper mi przyszedł do serca jak nikt. Był też to istotnie człowiek serca wielkiego i starego obyczaju. Mówił niewiele, niewiele umiał, świata widział mało; ale pełnił co Bóg przykazał święcie i wiernie, nic lekko nie biorąc w życiu.
Szkoły skończył w Szczuczynku i co stamtąd wyniósł, tego nie zapomniał; pobożny był bez chęci popisywania się, i owszem z niejaką skromnością i wstydem prawie, tak, że się na modlitwie zamykał, aby przed ludźmi jej gorliwością się nie chwalić. Mruczek i mało mówiący, cichy, pokorny, cały był w uczynkach, pracował jak wół, nie poskarżył się nigdy, a gdzie trzech się zebrało czy dziesięciu, on zawsze szukał ostatniego miejsca i na szarym końcu siadał. Lewica jego naprawdę o prawicy nie wiedziała, tak czynił kryjomo co robił dobrego, a gdy co złego uczynił, to się kajał przed wszystkimi publicznie. Wesół przytem i zachmurzonego czoła, serca sobie i drugim dodawał spojrzeniem i uśmiechem.
Rozumu był niepospolitego, ale i z nim się nie chwalił: dopieroś go zeń dobył, gdy go do muru przyparto, że się wygadać musiał. A trafiało się to jeno gdy się rozgorączkował, i pot poczuł, jak mawiał Paweł, który mógł być szkodliwym i zaraźliwym. Wówczas mu i na wymowie nie zbywało i innym się stawał człowiek, a płynęły mu słowa jako z krynicy woda; ale gdy tylko ochłonął, jakby się zawstydawszy wybuchu, gotów był za to, co uczynił, przepraszać, wracając do pokory powszedniej.
Dom Kaspra był jeszcze pradziadowski: niska chata, ale ciepła i dobrze utrzymana, w nim wszystko po staremu. W dziedzińcu świronek z gankami, tuż obejście całe, o trzy kroki kapliczka drewniana. Z ganku widać było Purnie, wioskę pana Pawła, i tak dobrze, że czasami na długiej tyce wywieszona biała chustka służyła za umówiony znak zaprosin z jednego dworu do drugiego. A żyli z sobą bracia po bratersku, można powiedzieć jedną składając rodzinę. Paweł już całkiem inny: choć najpoczciwszy człowiek, zakrawał na statystę, lubił się mieszać do spraw publicznych, mieć swój głos między szlachta; jeździł dużo, w domu gości miewał, mało gospodarzył, za to Kasper mu pilnował, dosypywał i ekonomował.
Gdyby tak teraz stryjeczny goły o trzykonnej kałamaszce przed wrota zajechał do ubogiego szlacheckiego dworu a choćby i do zamożnego pałacyku, którychto tyle jak grzybów powyrastało, cobyto się pani nagryzła, cobyto jegomość nastękał w strachu, żeby za długo krewniak nie posiedział, konie owsa nie wyjadły, a uchowaj Boże titulo pokrewieństwa przybysz jeszcze nie zażądał czego.
Naówczas przy ubóstwie mieliśmy to w sobie wszyscy i najgorsi, że się każdy dzielił czem miał, wiedząc dobrze, iż w złym razie z nim się każdy podzieli i nie stęknął nigdy na przyjazd ubogiego, jak się to dziś dzieje, ani na zesłańca Bożego narzekał.
Jeszcze było przed wieczorem i zaraz na tyce wywieszona ze świronka biała chustka, do Purń zaniosła wieść, że się pan Kasper na wieczerzę domagał braterstwa. Kiedym się dowiedział co to znaczyło, prosiłem go, żebyśmy pieszo przynajmniej wyszli naprzeciw Pawłów: tak wszyscy razem ruszyliśmy wydeptaną miedzą, którędy była najbliższa ścieżka do drugiego dworu. Zdala postrzegłem gromadkę, która ku nam spieszyła z przeciwnej strony, i pod starą gruszą zetknęliśmy się, zdala śmiejąc do siebie jak do dawnych serdecznych przyjaciół. Ani mnie im przedstawiać było potrzeba: zgadli ktom był. Paweł mi się wydał poważniejszy, pani Pawłowa serdeczna kobieta, wesoła, hoża jeszcze i rumiana pocałowała mnie w twarz ochoczo i przywitała z tą kobiecą uprzejmością, którą tylko spotkasz u Litwinek.
Chcieli zaraz nazad do Purń prowadzić, dzieci ich uczepiły się stryjaszka jak swego: czuły, że się im na coś przydać mogę. Oprócz brata, bratowej i ich dziatwy, była tam jeszcze jedna osoba, której nie wymieniłem, bom jej nawet zrazu nie spostrzegł; siostra dobrze starsza pani Pawłowej, panna Erazna Machwicówna, słusznego wzrostu, brunetka nie świeża i nie piękna, wprost co to zowią stara panna, ciche i milczące stworzenie, w którem jak to często bywa, dziwnie wiek już dojrzalszy jednoczył się z jakimś wyrazem niewinności i dziecięctwa... Myślę, że to właśnie ten charakter dla pospolitych ludzi czyni starą pannę istotą tak śmieszną.
Pod gruszą tedy wszczął się zaraz spór dokąd iść, gdy i jeden i drugi do siebie ciągnęli: ale Kasper zwyciężył i zawróciliśmy się do niego, choć gwałtem Pawłowa nas do siebie chciała zabierać. Wesoło idąc gawędziliśmy, całą niemal historję naszej familji przypominając, od wspólnych począwszy dziadów, o których podania rodzinne i anegdoty Paweł doskonale wiedział wszystkie, i genealogię ich tak znał, że gdzie jacy jednego herbu i nazwiska pozachodzili, wszystkich na palcach liczył.
Zasiedliśmy potem do wieczerzy, a niżeśmy się rozeszli, było około północy, i dzieci śpiące powsadzaliśmy do bryczek, a ja nazajutrz na cały dzień obiecałem się do Purń z panem Kasprem.
Życia, jakie tu wiodłem, malować nie będę, bo jako przyjęcie zwiastowało, tak ono zeszło całe. W tydzień niespełna takem się wkleił w rodzinę, jakbym tu od dzieciństwa żył z nimi, i znać nie było, żem z brzeskiego do nich przywędrował, wprzódy ich cale nie znając. Kasper i ja żyliśmy jak rodzeni i staliśmy się sobie potrzebni. Pawłowa mnie polubiła, bom jej dzieciaki kochał i całe dnie z niemi przepędzał; o Pawle nie mówię już: słowem, że gdym o odjeździe zagadał, tak mnie zakrzyczeli, jakbym o zbrodni zamyślał...
I dość mi tu dobrze było, tylko jak wszędzie tęskno. Dzień cały bywało siedzimy z Pawłem w Purniach, a na noc miedzą podle gruszy wracamy z Kasprem lub ja sam bez niego i znów rano do Purń. I tak codzień jeśli wszyscy nie szliśmy do Kaspra, tośmy siedzieli razem u Pawłowstwa. Jakeśmy się z sobą trochę obyli, poznał poczciwy Kasper, żem nie swój był i że mi czegoś serce bolało; ale zrazu szanował cierpienie, nie zmuszając mnie do tłumaczeń. Wreszcie gdy mnie z nim już nierozerwana przyjaźń łączyła, raz uściskawszy, rzekł:
— Nu! gadajbo mi szczerze.
— Cóż ja ci powiem? — rzekłem. Komu innemubym kłamał, tobie nie potrafię: mam w sercu przywiązanie do kobiety, jakiego może nie pojmiesz, i to mi życie daje i żywot zatruwa. Takie rzeczy i rodzonemu bratu się nie powiadają, zostaw mi je, bo ci się wstydzić będę pokazać starem dzieckiem...
Kasper zamilkł, westchnąwszy i spytał tylko;
— A dawno temu?
— Poczęło to się około dwudziestego roku życia mojego.
Na tem stanęło. W parę tygodni powiada mi Kasper:
— A klin klinem?
— Nie — rzekłem — już z tem umierać przyjdzie.
Nie nalegał potem więcej i dał mi pokój.
W raju lepiejby mi być nie mogło, jak między tymi poczciwymi ludźmi, ale boleść moja i obraz tej nieszczęśliwej kobiety szedł za mną zatruwając spokój, którego doznawałem. W pierwszych chwilach nowość położenia, trochę nieobycie się z ludźmi trzymały mnie na nogach; ale jenom się obsiedział, poczułem jakby się coś we mnie zepsowało. Osowiałem, zobojętniałem na wszystko, dzieci nawet rozbawić mnie nie mogły: całe dnie siedząc trudno mi było słowa przemówić.
— Ty tęsknisz? — spytał Kasper.
— A na to rady niema i wszędzie to będzie — odparłem.
Ale z dnia na dzień czułem się gorzej i gorzej, siłym tracił; poili mnie rożnem zielem, dawali kordjały: nic nie pomagało. Jakoś raz z polowania z Kasprem powróciwszy, uczułem się zimnym dreszczem przejęty i chory. Siedzieliśmy w ganku w Purniach, nagle głowa mi się zawróciła, oczy zamgliły, chwyciłem się ściany, bojąc się upaść i więcej nie pamiętam co się ze mną stało, tylko jakby mnie ogarnął długi jakiś sen ciężki, w którym leżałem bezwładny.
Kiedym oczy otworzył i począł do siebie przychodzić, zobaczyłem z jednej strony Pawłową, z drugiej jej siostrę pilnujące łóżka mego. Obciąłem się dźwignąć, nie mogłem; cały byłem jak porąbany i sobąm nie władnął, a przemówić nawet zeschłym od gorączki językiem było trudno. Wszelako znak życia, który dałem, ucieszył ich niezmiernie, postrzegłem po twarzach, że to mieli za znak dobry; kobiety porwały się do ziółek, a mój Jacek, co stał w nogach, jakby dziecko się rozbeczał.
Chociaż niby odzyskałem przytomność, alem mówić i ruszać się nie mógł; widziałem przecie co się koło mnie działo i ich pieczołowitość niezmierną koło mnie, która do głębi serca rozczulała. Szczególniej poczciwa panna Erazma z cierpliwością anielską i wytrwaniem niezmożonem dzień i noc była u łóżka mojego; jenom się ruszył, stęknął, jużem ją widział nad sobą; nie odstępowała mnie na chwilę, a czyniła to z pokorą sługi i niewinną bojaźliwością dziecięcą. Z dni tak przeżytych wyliczyć mi się było trudno, miary czasu nie mogłem schwycić, ale to trwało długo; a gdy mi się podnieść pozwolono, jużem nie mógł poznać świata, bo zima była nadeszła na dobre, i świat leżał pod białą kołdrą Bożą.
Chorowałem tak jeszcze, chwilami niby rozeznając co się koło mnie działo, to znowu tracąc zmysły, tak, że sen i jawa mieszały się w dziwną jakaś chorobliwą i gorączkową całość. A jak to bywa kiedy człowieka całego wielkie wstrząśnienie jakieś poruszy do dna, że mu przychodzą do głowy i cierpienia i uczucia stare i co w życiu doświadczył najdotkliwszego; tak mnie właśnie, chwile szczęśliwe pobytu w Kodniu i późniejsze spotkania z panią wojską, pochód nasz wojenny, domowa strzecha, różne wypadki życia na nowo malowały się w głowie, mieszając dziwnie z tem, co otaczało obecnie. Były takie dnie, żem czuł i przypominał co się ze mną działo, a doskonale byłem przytomny, choć nie mocen władnąć sobą; inne takie, że mi się najdzikszym sposobem przyśniwało, co tylko umysł w gorączce mógł połączyć: ludzie zmarli z żywymi, miejsca jedne w drugich, wypadki poplątane — ale któż tego w życiu nie doświadczył aby raz??
Kiedy tak leżę jak spętane mając ręce i usta, widziałem, iż koło mnie troskliwie chodzą; to znowu przywidywało mi się, jakobym przy sobie miał panią wojską. Ale jej tam jako żywo nie było, tylko poczciwa panna Erazma, która mnie gdyby dziecię pielęgnowała; i nie mogę tego uczucia, jakiem dla niej powziął, do innego porównać, tylko do synowskiego mego ku matce przywiązania.
Trudno było nie być jej wdzięcznym za tę pieczę macierzyńską, bo się zabijała dnie i nocy bezsennie pędząc przy łóżku mojem. A boleść lub raczej zesłabienie nie dawały mi jej ani okazać nawet, żem to rozumiał i widział, bom palcem kiwnąć nie mógł, tak leżałem bezsilny. Już było około mnie lepiej, gdy usypiając raz nad rankiem usłyszałem dwóch sióstr rozmowę, a trzeba wiedzieć, że w tej chorobie tak miałem zaostrzone wszystkie władze przez długą boleść, że najcichsza rozmowa dochodziła mnie najwyraźniej z drugiego końca pokoju, i zapach najdelikatniejszy przez szczeliny drzwi dolatujący, dawał mi rozpoznać co gdzie o staje gotowano. Oczy na blask otworzyć mi było niepodobna, ale uszy i nos, których zamknąć nie można, o straszliwe mnie czasami przyprawiały męczarnie. Takem i tę cichą rozmowę schwytał, gdy mnie wcale o to posądzić nie było podobna.
Pani Pawłowa siedziała z Erazmą w drugim końcu, i to tylko pamiętam, że zrazu siostrę do spoczynku nagliła, potem ją czule strofować poczęła. — Dobra to jest litość, — rzekła — ale wszystko ma miarę, a to tylko się kochanie moje zabijasz dla tego człowieka. — Ta nic na to, a potem: — Już mi tego nie wyperswadujesz, że go kocham więcej niż Bóg bliźniego przykazał. — Znowu cicho, mnie jakby ukropem oblał; ta dalej mówi: — Ja to widzę nie od dziś, nie masz się co taić; a Kasper mówi, że z tego nic być nie może, bo on sobie postanowił nigdy się nie żenić i najlepsze partje, jakie mu się trafiały, odrzucił.
— Alboż ja myślę, żeby się żenił ze mną? — zawołała panna Erazma — cóż ci to jest siostruniu? Kocham go, ale czuje, że Bóg nie dla mnie go stworzył. Niemniej serce moje wziął od razu, jakem jeno spojrzała na niego, a ty wiesz, że się ono nie narzucało nikomu. I słodko mi mu służyć, a to za całe szczęście życia staje i tyle już mego na świecie: ot przydałam się przecie komuś na coś, i nie umrę wyklętą i odrzuconą.
Usłyszałem płacz i szepty, gorąco mi się zrobiło, a dalej nie wiem, co było ze mną. Ta rozmowa jednak, której słowa utkwiły we mnie, dziwne uczyniła w głębi mej duszy wrażenie. Błysnęło we mnie postanowie odpłacenia poświęceniem za poświęcenie.
Wstałem powoli z łóżka, choć bardzo nieznacznie przychodząc do siebie, i gdy mi pierwszy raz pozwolono wyjść za próg, była już wiosna na świecie. Z rozrzewnieniem spojrzałem na świat Boży, młody, piękny a tęskny, a miły; i gdym z ganku w Purniach wejrzał na lasy czarne, na puszczające olchy, na polatujące bociany, posłyszał tysiączne ptactwa głosy i szura wiatru i pulsacje żywota świata: takie mnie porwało rozrzewnienie, żem łzami płakał. I pierwsze kroki moje skierowałem do kapliczki, gdziem pokląkł się modlić, a zmówiwszy jeden Ojcze nasz, już nie wyuczone napamięć modlitwy, ale moją serdeczną dziękczynną Bogu Wszechmogącemu złożyłem u stóp ołtarza, z gorącością ducha wylaną i dziwnie przejętą. Dziękowałem Mu w niej za to, że mnie podźwignął i jeszcze mi świat swój dał ujrzeć, a po nim chodząc być na coś ludziom przydatnym: modliłem się, aby dał szczęście i spokój tej niewieście, której obraz i żywot wplótł się tak w moje życie. Nareszcie postanowiłem uroczyście wzorem tej świętej męczennicy z życia własnego uczynić ofiarę dla drugich, jak ona; i gdybym był nie mówię dla szczęścia, ale na chwilę osłody potrzebnym tej, która takie o mnie miała staranie, jej nawzajem służyć i dług zaciągniony wypłacić.
Lewiem mógł wstać, tak długo pozostałem na tej z Bogiem rozmowie, w której i słów nie było jeno jakieś akty strzeliste uczucia polatującego ku Stwórcy. Jasno mi tu stało przed oczyma, że człowiek nie sobie jest stworzon, ale by był ofiarą, i żem ja dotąd swej namiętności tylko, chociaż czystej, posługiwał, nie chcąc dla nikogo się poświęcić. Uczyniłem więc postanowienie usilne rzucić nadzieje próżne i sny, i to życie bezczynne, a stać się członkiem społeczności stając ofiarą, przestając być odrzutkiem i jednostką nie mającą związku z pracowitym ulem pszczółek Bożych.
Jakem jeno pozdrowiał, panna Erazma odstąpiła, strzegąc się, bym jej nie posądził o jakeś dla mnie uczucie: ale mimo wielkiego panowania nad sobą, jakie miała, nie mogła zapobiec, bym nie dostrzegł, że jej nie byłem obojętny. Poczciwe serca przywiązują się do tych, którym uczyniły dobre. Tu i owdzie wydawała się z czemś, słowem, ruchem, rumieńcem mimowolnie, i ja też począłem choć ze wstrętem może pokonywając uczucie, przybliżać się do niej i okazywać jej szacunek i przyjaźń.
Sam nie wiem jakem to spełnił, com sobie postanowił, a sądzę, że dość niezgrabniem to robił i wielkie było podziwienie wszystkich, gdym przez pana Kaspra nie długo myśląc i własnej sile niedowierzając, nagle się jej oświadczył. Powiedziałem mu zaś otwarcie, żem wszystko stracił i tak jak nic nie miałem; że dla niej czuję tylko szacunek, a pracować przyrzekam usilnie, aby nam obojgu chleba nie zabrakło.
Pan Kasper, gdym mu to objawił, spojrzał na mnie oczyma wielkiemi, ścisnął mnie za rękę, jakby zrozumiał i zaraz rzekł mi, żebym się o niedostatek nie frasował, że się cała familia złoży i potrafi to, ażebyśmy mieli od czego poczynać. Ja mu na to, że nie przyjmę nic: pokiwał głową i słuchać nie chciał, machając ręką i powtarzając jedno, że co swoi dają, tego się nie odrzuca.
Dalej już nic nie wiem i opisać dobrze nie jestem w stanie, jak się to tam do końca dowiodło. Panna Erazma, gdyśmy po oświadczeniu sam na sam zostali, chciała mnie w rękę pocałować, alem nie dopuścił, i do kolan jej przypadł, oświadczając, że pomnę co czasu choroby mojej czyniła, i nigdy nie wygasłą dla niej zachowam wdzięczność.
Posłałem tedy Jacka do brata po mój testament i owe opieczętowane na pogrzeb sto dukatów, a że mi tam lidzcy krewni tak wszystko opatrzyli, iż ów pieniądz nie był mi pilno potrzebny, a z weselem naglono, snać bojąc się, bym się jeszcze nie rozmyślił, tylkom się do ślubu gotował, jakby przeczuwając, że później na tę ofiarę siłby mi nie stało.
Była obok Purń wioseczka mata, którą zaraz zadzierżawiłem, dworek schludny, a tak mi się powiodło, że to pański kawałek był od dóbr p. p. Strutyńskich oderwany, więc mi go puścili za nic i z remanentem na lat dwanaście. Chodził o to pan Kasper: Bóg go wie, czy cichaczem co nie dołożył. Na wyprawę nie trzeba było czekać, a tych obyczajów nie mieliśmy co dzisiaj, żeby człek koniecznie stając przed ołtarz kłamał czego nie miał i zajeżdżał przed kościół szóstką paradjerów, gdy mu na trójkę nie stawało, albo koczem na kredyt wziętym, i liberją niezapłaconą. Po prostu bryczkęm krytą miał tylko i cztery żmudziaki bułane z pręgami przez krzyże, a chłopca w sieraku, bo mnie na więcej nie stawało.
Do domku też to tylko przysposobiliśmy, na co kieszeń starczyła. Indult i inne formalności jak wziął jeździć pan Kasper, tak duchem powyrabiał, bo to dla ubogich ludzi nigdy trudnem nie było: słowem, w kilka tygodni w kapliczce w Purniach ksiądz staruszek stułą nas powiązał, a wieczorem całe sąsiedztwo o mil sześć naokoło zjechało się na tańce i ochoczą zabawę; nazajutrz zaś zaprosiliśmy pozostałych do siebie do Ornian.
Wysiadając w ganku spostrzegłem zaraz mojego Jacka, który tego dnia wprost od brata powróciwszy, tu sobie zajechał i na uboczu z listem czekał. Nie było mi w głowie zaraz go zawołać, bom musiał przyjmować jako gospodarz gości; dopiero kiedyśmy do izby osobnej odeszli, mój Jacek na progu się jawi i list a węzełek opieczętowany do rąk mi wtyka. Czytałem go z dystrakcją nie wiedząc co robić, bo mi wesele szumiało w głowie i Bóg wie co za myśli obudzało to pismo z tamtych stron przywiezione, powietrzem ich przesiąkłe. List był długi, w końcu patrzę: post scriptum i jedno i drugie a naostatku:
„W Siemiatyczach 15. praesentis odbył się pogrzeb JW. wojskiego Obucha, którego Niemiec piwem na piwo cieplejsze do Abrahama wyprawił. Wdowa została w ostatniej nędzy i nie wiem co z nią będzie; szkoda kobiety, której wszyscy dank cnoty i zacności przyznają.“
W oczach mi się zaćmiło, zielono i czerwono zrobiło, i jakem stał, tak wielkim głosem krzyknąwszy, padłem na wznak bez duszy.
Była to największa próba w mojem życiu, i jakem ją przetrwał ten tylko wie, co mi siły dal, bym ze zgryzoty nie umarł w miejscu. Ale mi się na razie tak w głowie przewróciło, żem ocuciwszy się z omdlenia i list zanadrę schowawszy, ledwie miał czas żonie słowo rzec, aby była spokojną, gdyż mnie wielkie powołują obowiązki, i do stajni dopadłszy koniam osiodłał nie wiem jak, a wskoczywszy nań nie obejrzałem się, aż mi szkapa ustała zupełnie.
Dopiero i ja zlazłszy z niej, jak połamany padłem i spałem jednym tchem dwadzieścia cztery godziny. Ocknę się, a Jacek w nogach siedzi i płacze. Tuż do siebie przyszedłszy, nowegom konia wziął i tak leciał wprost aż do niej.
Anim miał jeszcze pojęcia tego, co mnie czekało, bo nigdy uboga myśl ludzka, jeśli ją nie oświeci przeczucie, nie może naprzód przewidzieć by najmniejszego wypadku, a kiedy go sobie wystawia, to go lub zwiększy, albo pomniejszy, albo przekrzywi. Tak się i stało. Szalałem jadąc, alem spokojnej boleści, której miałem być świadkiem i uczestnikiem, domyślić się nie mógł. A tu potrzeba mi cokolwiek dla zrozumienia sytuacji mojej wybiec z opowiadania i oznajmić to, o czem wówczas nie wiedząc wcale, później się dopiero dopytałem.
Po śmierci wojskiego ledwie się ona rozgłosiła, Przeciszewski, któremum się do wszystkiego przyznać musiał, aby mi w udzieleniu jej pieniężnej pomocy dopomógł, w skok tam poleciał, chcąc się przyjacielsko przysłużyć. Znał on dobrze przywiązanie moje do tej niewiasty, a widząc ją młodą jeszcze i piękną, i nie wierząc w jej wytrwałość wdowią, nie miał nic pilniejszego nad to, by jej natychmiast o mnie co wiedział wyśpiewać. Powiedział jej tedy, że owe dwa spadki były przezemnie podrobione i z własnej wyciągnione kieszeni, żem to ja czuwał nad nią i ostatki majętności jej poświęcił. A że wcale nie wiedział o tem, żem się ja ożenił, ba nawet gdziem był; zdało mu się, że mi tem drogę uściele, i połączenie z nią ułatwi. Poczciwy przyjaciel nie domyślał się, na jaką mnie krwawą próbę wystawiał. Wojska przyjęła tę wiadomość ze łzami, a gdy jej listy moje jako dowody ukazał i wytłumaczył, że sam miał w tem udział i dlatego tajemnicę sobie musiał mieć powierzoną, rozpłakała się rzewnemi łzami dopytując o mnie i żądając przybycia mego.
W rzeczy samej po wojskim i z tego co miał i com ja im dał, niewiele pozostało; Niemiec, który go leczył na żaby owe, wyciągnął co było można pod pozorem leków i nagrody, tak że cząstka była niezmiernie zadłużoną. Zaraz po śmierci wojskiego znikł ów lekarz bez śladu, a z nim co jeszcze było lepszego w domu, powydurzanego za życia pacjenta. Wdowa została zagrożona przez wierzycieli i sama jedna w świecie tak, że gdyby nie mój Przeciszewski, żywaby dusza nie dowiedziała się o niej i radyby sobie dać nie mogła. Przeciszewski chciał zaraz dać mi znać, ale nie wiedział gdzie mnie szukać, bo i brat od wyjazdu w Słonimskie wieści o mnie nie odbierał.
Nic ja o tem nie wiedząc, jeno tylko, że pani wojska pomocy mojej potrzebować może, leciałem wciąż, ale już ochłonąwszy nieco i opamiętywając się com czynił i co mi robić pozostawało. Postrzegłem się, że mi należało na progu bodaj powiedzieć jej, że byłem żonaty... i jakie mnie nowe obowiązki pętały. Bogu ofiarując boleść i utrapienie, postanowiłem przybywszy uczynić co można, aby jej los osłodzić i pozwolić wlec życia resztę, spełniając święcie to, do czegom się przysięgą zobowiązał. Zbliżając się ku dworkowi, gdy mi serce w piersi stukać poczęło, a głowa się palić, znowum wszystkich postanowień zabył, i stanąwszy w ganku, rzuciłem się ku wychodzącej w żałobnych szatach pani Obuchowej z płaczem, zaprawdę nie męskim. Ona uśmiechem smutnym powitała mnie i gdym rękę jej ujął, ścisnęła ją w zimnych dłoniach, całując mnie w głowę, gdym się do jej ręki nachylał.
— Wiem o wszystkiem — rzekła na wstępie — coś W Mość dla mnie uczynił przez poczciwą swą przyjaźń... i słów nie mam na dzięki. Niech Bóg płaci, bo On tylko może za takie serce wynagrodzić. Czekałam W. Pana z utęsknieniem, jako jedynego przyjaciela w świecie, i Bóg dał, że mnie nie omyliła nadzieja i mogę mu żywemi usty podziękować. Wieleś uczynił, ale wielką sobie zaskarbiłeś wdzięczność.
— Pani wojska dobrodziejko — rzekłem — jedno takie słowo płaci za wszystko... i wymówką jest, żem zamało uczynił.
Położenie moje względem niej było bardzo przykre... Dotąd bowiem nie wiedziała wcale rozciągłości mojego uczucia ku sobie i mogła je poczytywać za jednę z tych przyjaźni, jakie się po świecie trafiają. Przeciszewski odkrył jej całą tajemnicę moją, to też mniej teraz była swobodną i spuszczała oczy nieśmiało się rumieniąc, gdym na nią spojrzał.
Rozmowa poczęła się naturalnie o nieboszczyku, po którym, choć jej kością w gardle stanął, płakała biedaczka, jakby ojca utraciła, bo to było serce złote, które się i do swoich kajdan przywiązać umiało. Jęła mi się tedy spowiadać, jak Niemiec wyciągnął z nich co mieli, jak się zadłużyli, jak ta choroba wojskiego powróciła mu się przed śmiercią, i jak ów doktor w samej prawie chwili skonu pana Obucha drapnął, zabrawszy co mieli najlepszego.
Z rozpatrzenia przez Przeciszewskiego interesów okazało się, że kawałek ów ziemi tylko imiennie należał do pani wojskiej, długów bowiem na nim tyle było co wartości, albo i więcej. Gdym sobie głowę łamał, jakby temu poradzili, oświadczyła mi pani Obuchowa, że ma mocne postanowienie do klasztoru P. P. Bernardynek w Wilnie wstąpić, gdzie stryjeczna jej siostra ksienią była.
— Świata mam dosyć — rzekła — a Bogu mało jeszcze poświęciłam czasu. Jeżeli nie na zawsze — dodała — przynajmniej na jaki rok chce się tam schronić dla odpoczynku...
Nie śmiałem ust otworzyć, bo cóżbym był jej powiedział? Przed kilką miesiącami nie zważając na nic padłbym jej do nóg prosząc, by mi swój los powierzyła... teraz usta mi ślub wiązał. Ona zdawała się zdziwioną trochę, ale w tak świeżem wdowieństwie nie wypadało też wspominać o nowych ślubach, i tem sobie zapewne moje milczenie wytłumaczyć musiała.
Gadaliśmy dalej, a że pierwszy raz w życiu byłem z nią sam na sam i swobodny, Bóg jeden wie jakiem uczuciem napełniło się serce moje. Cóż z tego! W chwili gdym się oddawał szczęściu, wspomnienie obowiązku i przysięgi przeszywało mnie mieczami; musiała widzieć w twarzy mojej co się działo ze mną, i jak to sobie tłumaczyła, nie wiem.
Jak chwila jedna spłynęły szybko te godziny, a tyle mieliśmy przyzbieranego całem życiem do mówienia, żeby się nam nigdy nie wyczerpało... I bylibyśmy pierwszego dnia siedzieli do północka, gdyby panna Szamocka, przyjaciółka i prawie nieodstępna towarzyszka pani wojskiej, nie przypomniała spóźnionej godziny.
Odszedłem do gospody, gdyż mi we dworze nie wypadało przyjąć u wdowy gościny, zasiadłem u komina, pogrążając się w myślach nad życiem ludzkiem, z jak dziwnych się ono plecie elementów i ku czemu prowadzi. Moje nieszczęście stawało mi w oczach, a sił zbywało na dźwignienie go. Gdy tak dumam, wchodzi Przeciszewski, ktoregom zrazu nie poznał, ani zrozumiał; gdy mi się rzuciwszy w objęcia począł winszować...
— A czegoż mi winszujesz? człowiecze? — spytałem.
— Albo to nie zrozumiesz? Toć przecie rok, sześć niedziel, a będziemy pewnie mieli wesele... bo gdym jej opowiedział coś dla niej uczynił, klękła, z płaczu wdzięczności swej utaić nie mogąc i powtarzając:
— Co za serce! jaki człowiek! czyżem ja tego była warta!
Na te słowa spuściłem oczy smutne, a Przeciszewski osłupiał.
— Co, albożeś zmienił serce? to być nie może.
— I nie będzie! — rzekłem.
— Ona więc pójdzie za ciebie, to ręczę... i będziecie szczęśliwi...
— Ona nie może pójść za mnie, i szczęśliwi nie będziemy.
— Cóż to jest? enigma.
— Enigmę tę rozwiąże ci — rzekłem, wyciągając doń rękę — ten pierścień na palcu.
— Ożeniłeś się! — krzyknął Przeciszewski splaskując w ręce. — Bodajże cię! Jakież cię licho skusiło!
Jam już zamilkł i opuściwszy głowę padłem na ławę, a nierychło się ze mnie prawdy dopytał.
— Ona-ż wie o tem? — spytał.
— Nie miałem jej siły powiedzieć!...
— Źle, fałszywa pozycja — rzekł Przeciszewski — ale.. Bóg dobry, a życie krótkie...
Ten jeszcze mówił, jam począł rozmyślać nad sobą, co czynić. Nie zwłócząc, owe na pogrzeb wyznaczone sto czerwonych złotych oddałem na pilniejszą potrzebę pani wojskiej Przeciszewskiemu, i jeszcze sto dołożyłem, które mi Kasper wcisnął na odjezdnem titulo pożyczki, sobie tylko trzy zostawując. Postanowiłem potem nazajutrz i życie jej moje i sentymenta wyspowiadawszy szczerze a otwarcie, więcej sobie serca nie krwawiąc, odjechać.
Gdym nazajutrz, ledwie usnąwszy nad rankiem wstał o pierwszem słonku, a chcąc się nieco odziać, spojrzał na źwierciadełko, które mi sługa Przeciszewskiego podał, ażem się przeląkł nie poznając siebie. Ostatnia choroba, ślub, podróż ta, i wszystko co tak silnie umartwiło, uczyniły mnie wpół trupem prawie; oczy miałem zapadłe, skórę ściągniętą i żółtą... marszczki po twarzy, gdyby zgrzybiały starzec. Nie gacha to były lice i nie do kochania już mi było, pomyślałem, raczej do trumny. Młodość poleciała z ostatniemi żurawiami i nie powróci już wiosną. Spes unica vale, rozstać się z serdecznemi pragnieniami, a jarzmo dźwigać do ostatnich dni żywota.
Wyszedłem z tem do dworu poprzedzając Przeciszewskiego, aby się z nią jeszcze zobaczyć sam na sam, wszystko jej wyznać i pożegnać. Dzień ten ostatni Bóg dał piękny i za tom Mu dziękował: słońce świeciło raźno, a piersi napełniając się ocieplonem powietrzem, zdawały połykać nadzieję. Naprzemiany to dziwnie wesoło, to strasznie robiło się smutno, myśląc, że ją jeszcze zobaczę i na wieki opuszczę.
Takem szedł do dworku, gdy u krzyża pod staremi lipami w końcu grobli, najrzałem suknię jej czarną i serce mi zabiło jak za młodu, gdym ją idącą do kolegiaty w Kodniu między kilkunastą spotkawszy, poznawał po rożku sukienki, po rozwinionej chustynce.
Wracały z panną Szamocką z Siemiatyckiego kościoła, dokąd pieszo chodziły do dnia; a widząc mnie pono zbliżającego się, zatrzymały się pod krzyżem. Pani wojska ubrana była w kir i tak skromnie a ubogo wedle swojej możności, że niktby w niej wielkiej owej krwi, z której pochodziła, ani się domyślił. Cierpienie i cnota jako balsamy utrzymywały ją w wiekuistej młodości, nie miała zmarszczki na twarzy, rysy nie zmieniły się wcale, uśmiech kwitł na nich dziecięcy i zdało się mi, żeśmy jeszcze w kodeńskim ogrodzie. Szedłem powoli, aby się jej napatrzyć, nie wiedząc kiedy znów zobaczę, i czy zobaczę raz jeszcze.
— Mościa dobrodziejko — rzekłem, zbliżając się zwolna — cóżto dla mnie za szczęście, że dziś pierwszą ją na drodze mojej, spotykam?
Uśmiechnęła się smutnie.
— Wracam z kościoła — rzekła — modliłyśmy się za żywych i umarłych.
— A! słusznie za żywych naprzód, bo tych jeszcze los niepewny, gdy zmarli są już w ręku miłosiernego Boga, który ich przyjął na łono swoje. Żywi może więcej potrzebują modlitwy.
I westchnąłem: panna Szamocka jakoby przeczuwając, żem miał coś mówić poufnego, dyskretnie usunęła się w przeciwna stronę grobli, przyczekując niby na idącego przeciw nam Przeciszewskiego, a ja rozpocząłem rozpowiadać jej życie moje. Gorzką jakąś miała w sobie przyjemność ta opowieść, w której dzieliłem się z nią całym żywotem: tak jak na spowiedzi grzechy, tu jej przygody i myśli moje wyznając. Chciałem, by to życie, co do niej jednej należało, znane jej było i wyjaśniło resztę moich postępków przyszłych. Gdym przyszedł do tych dni, w których się moja passja dla niej zrodziła, nie utaiłem jej i owszem opisałem, jak była wielka i czysta, iżbym się jej przed całym światem wyznać nie wstydał. Powiedziałem jakom cierpiał, jakom szukał jej i miał obraz jej przytomny zawsze przed sobą. Słuchała pani wojska z widocznem wzruszeniem, niekiedy mi słowem dziękując, a siła się rumieniąc i prosząc, bym jej nie zawstydzał. Przyszły ostatnie próby i moje liche ofiary, którem zbył słowem, aż do tej nieszczęsnej podróży w lidzkie i choroby. Tę tedy musiałem jej opisać tak szczegółowie, aby mnie pojęła i serce moje zrozumiała, a pobudki przyjąć mogła, żem się nie przez płochość jakąś, lub niecierpliwość, przez niewiarę jaką, ale z uczucia wdzięczności i obowiązku połączył z tą, która była żoną moją.
Znać się z tego wcześnie domyśliła biedna niewiasta, i stanęła jakeśmy dotąd szli zadrżawszy; a chwytając ranie za rękę, gdy pierścionek na niej ujrzała, odtrąciła mnie powolnie, szepcząc:
— Dosyć, dosyć: stań się wola Twa, Panie!
Słowam już nie powiedział więcej ani ust otworzył, a gdym znowu na twarz jej spojrzał, ujrzałem na niej ślady łez i więcej nie mówiliśmy już o sobie. Nadszedł Przeciszewski i panna Szamocka, poczęli o rzeczach obojętnych, a jam siedział jak umarły.
Tak zeszło do rannego obiadu; mnie i wyrwać się stąd było niepodobna i czułem, że stać nie mogłem: szepnąłem tylko Przeciszewskiemu: — Zostań i zrób, com ci powiedział; ja sam nie wiem co z sobą uczynię.
Po obiedzie pani wojska skinęła na mnie z alkierza; wszedłem za nią, a ona poważnie ująwszy mnie za rękę, rzecze:
— Co o waszmości i o mnie pomyślą, jeśli tu zabawisz dłużej? A tożeś tam zostawił tę, której dozgonną przyjaźń przysiągłeś, we łzach może i niepokoju? Chceszłi, by mnie przeklinała i W. Mości o twarde posądziła serce? Jedź W. pan, jedź, zostaw mnie opiece Bożej nad sierotami. Wszystko przejdzie i życie minie. Jestem przekonana, że Bóg łaskawy choć rzekł, że tam żony, ni męża, ni ślubu, ni małżeństwa nie będzie, da się spotkać duszom, które świętej przyjaźni uczciwy węzeł połączył. Życie chwila, a w wieczności znajdziemy się wszyscy u Tronu tego, którego kochany. Nie warto życie doczesne, byśmy jego szczęście znikome okupywali zgryzotą. Módl się W. pan za mnie, jak ja w codziennej mojej modlitwie wspominać będę najlepszego przyjaciela i brata.
Te jej słowa tak czule, z takim wyrazem żalu wyrzeczone były, żem padł na kolana, nie zważając na nic i stopy jej całując, zaryczałem z boleści.
Wszystkie i najdrobniejsze okoliczności dziś mi tak na pamięć przychodzą, jakby się to wczoraj działo. Upadłszy twarzą na ziemię, płakałem jak dziecko i milczeliśmy chwilę długą; czułem, że jej nie zobaczę więcej i widzieć nie powinienem, a myśl ta przejmowała mnie, jakby jakimś dreszczem przedśmiertelnym: podniosłem oczy i ujrzałem ją płaczącą po cichu.
— Przyjacielu — rzekła — uspokój się i ofiaruj Bogu co ci zesłał boleści: oboje wracajmy do obowiązków naszych; niech cię Ten błogosławi, czyją miłością natchniony byłeś i aniołem stróżem życia mojego.
Trzeba się tedy rozstać, a męstwa mi brakło; zwlekałem tę chwilę, mgnienia oka odkradając przyszłości: żegnałem ją, wychodziłem i stawałem jak obłąkany tak, żem krzyż święty na piersiach dla opamiętania zrobić musiał, i nim zbrojny, rzuciłem się już nie oglądając za siebie na przygotowaną bryczkę, czując, że gdybym się był obejrzał, jużby mnie chyba umarłego stamtąd wyciągnęli.
Wiele lal minęło od tej godziny straszliwej, a jeszcze mnie boleść tego rozstania strachem przejmuje, i tak mi się mąci w głowie i sercu, jak w onej chwili, gdym nieprzytomny, dłońmi oczy zakrywszy, uczuł, że mnie konie z tego miejsca odnoszą. Ani wiem co się ze mną stało, kto w tej podróży kierował i jakem się znalazł w objęciach brata, który zbolałego utulił, nie wiedząc co mi jest. A żem zawsze taił i skrywał com w sercu nosił, a żywa o tem nie wiedziała dusza prócz Kaspra i Przeciszewskiego, wzięli to w domu za jakąś chorobę i leczyli mnie jakbym znowu na zdrowiu zapadł po niedawnej słabości. Jakoż to wielkie cierpienie złamało mnie i istotnie rozchorzałem się w końcu. Dali znać mojej żonie, która w skok przybyła do łoża chorego. Pół roku tak nie wiedząc spełna czy żyję, karmiony jak małe dziecko, przeleżałem uspokajając się wewnętrznie modlitwą i zbrojąc do nowego żywota. Tej zacnej niewieście, z którą mnie los i wdzięczność związały, która rai nigdy najmniejszej nie uczyniła wymówki i z cierpliwością anioła służyła, spełniając ciężki obowiązek stróża u łoża boleści, trzeba było zawdzięczyć wreszcie jej poświęcenie. Dźwignąłem się więcej wolą niż siłą i pojechaliśmy do domu.
Jeden Bóg wie ile mocy i męstwa użyć musiałem, by przemóc odrazę do życia, jąć się pracy i wciągnąć znowu do czynnego spełniania świętych obowiązków. Ale w takich ofiarach człowiek ma poza sobą zapas jakichś sił łaski Bożej, które się nań zlewają, gdy się o nie modli i zasłużyć na nie stara. Więcem się ruszył jakoś i rozpromieniła się twarz poczciwej niewiasty i poczęliśmy pracować, a choć szczęścia rojonego niegdyś nie było pod dachem moim, byt stał się znośnym a spokój wrócił do duszy, dzięki tej, której ja tak źle za jej najlepsze serce zawdzięczałem. Przyniosłem jej z sobą pracę, cierpliwość, wytrwanie, dobry byt, ale czoło zawsze chmurne, zdrowie liche, i chociem się wzmagał, aby być dla niej jak najlepszym mężem, czułem, że w małżeństwie przyjaźń, wierność i uczciwość nie mogły zastąpić miłości, której dla niej nie miałem. Litością i szacunkiem źle nagradzałem brak ten, źle i nieudolnie, gdy serce zawsze obracało się gdzie indziej.
W pierwszej chwili, gdym pod poświęcone jarzmo obowiązków powrócił, uczyniłem sobie votum, że się ani dowiem więcej o panią wojską, ani spytam, ani szukać jej będę. I tego ślubu dotrzymałem święcie przez lat pięć pożycia naszego z żoną, istotą tak cichej i anielskiej cnoty i dobroci, jakiej pojęcia nie miałem. Wszystkie moje wady pokrywała słodyczą nieporównaną, wszystko jej było dobrem, nigdy skarga z ust jej nie wyszła, a smutek mój nie wyrodził w niej żalu nad sobą. Szanowała boleść skrytą, nie pragnąc nawet poznać jej przyczyny, a wierząc nu zupełnie i spuszczając się na mój charakter, że w nim nic nieuczciwego taić się nie mogło.
I tak tych lat pięć spłynęło, żem w niej miał przyjaciela, jakiego nikt nigdy może w kobiecie nie doświadczył, a gdy dotknięta gorączką złą, którą nabyła pilnując na wsi słabego człowieka, uczuła się sama chorą, a jam postrzegł, że ją utracić mogę: boleści jakiej doświadczyłem, opisać nie potrafię. Piętnaście dni trwała ta choroba, która pomimo wszelkich starań i zabiegów, doktorów i lekarstw, zawiodła ją do grobu. Gdym ujrzał martwe jej zwłoki na katafalku, sam z nią do trumny wstąpić zapragnąłem. Świeć Panie jej duszy!
Po pogrzebie anim się już chciał czemkolwiek w życiu zajmować, bo mnie nic nie obchodziło: dom mi obrzydł, a trzymałem się go, nie wiedząc co począć. Tak mnie osłupiałego znalazł Kasper powracający nazajutrz z egzekwij i zajął się mną, zabrawszy mnie do siebie, dzierżawę całą i interesa likwidując, o których ja już wiedzieć nie chciałem.
Robiłem co mi kazano, żyłem życiem jakiemś zwierzęcem, nałogowo w pewnych godzinach modląc się i przy modlitwie plącząc, zresztą ani już myśląc o czem, ani pragnąc czegokolwiek. Różnie tam próbowali mnie rozerwać, ale to do niczego nie służyło: dopiero drugie nieszczęście, którem mnie Bóg dotknął w tej porze, oprzytomniło jakoś.
Rzekłbyś, że to mnie dobić było powinno, tymczasem przeciwnie, ani wiem jak się dźwignąłem, gdy mi znać dali o tem i pojechałem na pogrzeb już sam sobą władnąc, pierwszy raz jakąś objawiając wolę. Kasper, który się obawiał jednak puścić mnie tak samego, pojechał ze mną.
Trafiliśmy, jak dziś pamiętam, na samą eksportację; wieczór był letni i cichy i dojeżdżając do wsi postrzegliśmy długi szereg świateł, który groblą ciągnął ku kościółkowi i cmentarzowi. Kasper lękając się nagłego dla mnie wrażenia zawrócić chciał na bok, alem ja wysiadł i przecisnął się do samej trumny świece ująwszy. I tak aż na miejsce spoczynku prowadziłem jej zwłoki, dziwną w tem jakąś rozkosz znajdując, jakbym co prędzej kielich ziemskich boleści chciał wychylić do dna.
I spełniłem wszystko co mnie rozedrzeć mogło, niejako lubując się w moim smutku; prosiłem o otwarcie trumny, abym martwe zwłoki matki i dobrodziejki mógł ucałować: padłem przed rodzicielką, dziękując jej za wszystko, com w życiu od niej doświadczył, sam otuliłem ją na wieczny spoczynek i usypałem mogiłę z grabarzami i odarnowałem ją własną ręką. A choć mi brat i krewni nie przeszkadzali w tem gorączkowem zajęciu, mówili mi potem, że się dziwili patrząc z jak okropną jakąś zawziętością spełniałem te ostatnie posługi.
Wróciliśmy do domu z przyjaciółmi pieszo idąc i rozmawiając. Mnie to jakoś do tyla przejęło, żem odzyskał mowę, rozum i siebie, bom już dawno panem własnej istoty nie był. Kasper dziwił się słysząc mnie rozprawiającego, przypominającego żywot ojca i matki i wymownie głoszącego żal własny, jakem nigdy nie umiał.
Przy pogrzebowym chlebie wraz z bratem gospodarzyłem już przytomny i czynny, że mi się wydziwić nie mogli; słowem stałem się znowu jak przedtem człowiekiem, nie martwą kłodą. Zapewne modlitwy świętej matki naszej tę mi łaskę u Boga wyjednały.
Gdyśmy do stypy zasiedli, a było tam brzeskich obywateli dosyć, patrzę, w rogu siedzi Przeciszewski, który przez ostrożność, aby we mnie smutnych wspomnień nie obudzać, siadł zdaleka przychowując się za drugich.
Prostom tedy poszedł do niego i milcząc uściskałem go gorąco, a łzy mi się ciurkiem polały. Siadł Przeciszewski także się rozpłakawszy, a jam go już z oczów nie spuścił; i gdy wszyscy się rozjeżdżać poczęli, wstrzymałem go w ganku biorąc pod rękę.
— Przyjacielu — rzeknę — nie postępuj ze mną jakobyś się obchodził z dziecięciem; widzisz, że wiele złego wytrzymała pierś męska: nie skąp mi wiadomości... Co się z nią stało? powiedz!
Ten ze strachu słowa w ustach znaleźć nie mógł i powtarzał mi tylko:
— Uspokój się... uspokój się.
— A no widzisz, żem dawno spokojny — rzeknę — matkę pogrzebłem, żonęm pochował, nikogo w świecie nie mam i nie wiele mi zostało do końca. Cóż się z nią dzieje... Poszła za mąż? nie prawdaż!
— Ale gdzież zaś! oburzył się Przeciszewski — siedzi w Wilnie u PP. Bernardynek w klasztorze.
— Co? i suknią oblekła?
— Dotąd nie wiem — rzekł, ale miała tę intencją.
Jużem dalej nie pytał i czując, że mi nogi jakby obcięło, przysiedziałem na ławce.
— Ale ja ci tu — dołożył Przeciszewski — z twojego gospodarstwa mam zdać sprawę.
— Z jakiego?
— A toż ci zostawiła wojska tę część, którąś jej za swe pieniądze kupił, a jam tu na niej gospodarzył i oczyszczał ją.
Machnąłem ręką, bo nie to mi było w głowie: staremu niedołędze jeszcze dzika myśl przyszła, a serce niedostygłe zabiło nadzieją. Któż wie? — rzekłem sobie w duchu... któż wie? wyroki Boże niezbadane!
I cały stałem się inny.
W izbie mojej padłem na kolana modląc się do Boga tak gorąco, tak łzawo, tak z głębin serca i duszy, że modlitwa moja powinna była znaleźć drogę do tronu Przedwiecznego. Nicem nie pragnął, jeno chwili żywota przy niej poświęcić się choćby jako ostatni sługa.
Nazajutrz zdziwił się Kasper i brat mój, gdym im oznajmił, że do Wilna jadę, i zniepokoili się; alem ja prawdziwego im powodu nie mówiąc, wykłamał się interesami nieboszki żony, która mi coś zapisała, a jam to chciał uboższym krewnym rozdzielić.
Nazajutrz tedy w drogę, i rozmarzony przybyłem do Wilna, nie policzywszy iłem dni jechał, nigdzie nie wstępując, ani się zatrzymując. Około południa przywlokłem się do Ostrej Bramy, a że msza się odprawiała, bo dzień był sobotni, pokląkłem przed obrazem w chwili, gdy ksiądz żegnał lud odchodząc od ołtarza. To błogosławieństwo czułem, że mi wlało odwagę i siłę nową. Pieszo tedy dopytując się u przechodniów o drogę, ani chwili nie tracąc poszedłem do klasztoru PP. Bernardynek. A! w życiu naszem są kalwaryjskie drogi i pochody krzyżowe, które wieki trwać się zdają, tak je męczarnia niepokoju przedłuża; taką była ta moja przechadzka przez gwarne i wesołe ulice do tej cichej furty, do której myślałem, że już nigdy nie dojdę. S. Michalski zaułek zdał mi się milową drogą, przyspieszałem i zwalniałem kroku. Szedłem i stawałem spoczywać, czując, że spożywam ostatki nadziei. I gdym już stanął u dzwonka, tylko go było pociągnąć, jeszcze mi ręka drżąca służyć nie chciała, a serce ją powstrzymywało. Nie wiem jak pociągnąłem za sznurek i wkrótce: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus“ siostry furtjanki dało się słyszeć za kołem.
— Pragnąłbym widzieć się z p. wojską Obuchową — rzekłem cicho i niewyraźnie, tak, że drugi raz musiałem nazwisko powtórzyć, bo mnie nie zrozumiano.
Złej wróżby długie jakieś milczenie nastąpiło po mojem pytaniu: czekałem głosu, jak zbawienia... a cisza głucha dziwnym mi tylko, grobowym głosem, dawała niemą odpowiedź.
Powtórzyłem raz jeszcze pytanie.
— Kto Wpan jesteś? — zapytała siostra furtjanka.
— Przyjaciel stary pani wojskiej.
— Módl się za jej duszę — rzekła pocichu. Pani wojska dwa temu miesiące skończyła w zakonie naszym, oblókłszy suknię pod imieniem siostry Serafiny.
— Umarła! — zawołałem.
— Bóg jej duszę powołał na łono swoje.

∗                                        ∗
Taki był koniec, bo to końcem życia mojego nazwać mogę; cóż reszta? niedogryzki suche, modlitwa i cierpienie.

Grobu jej nawet odszukać i łzą go uczcić nie wolno mi było, bo pochowaną została wedle reguły zakonu we wspólnym grobie zakonnic, który klauzura dzieliła od świata innych umarłych. Nazajutrz modliłem się przed katafalkiem, który wznieść kazałem u św. Michała, przez dni dziesięć powtarzając nabożeństwo żałobne po wszystkich kościołach.
A gdy to piszę z skronią poprószoną siwizną, patrzając na nowe pokolenie, które mnie otacza, pytam się was młodsi, kto z was kiedy tak kochał, tyle cierpiał i wyszedł z namiętności z tak czystem jak ja sumieniem? Za naszychto czasów umiano kochać, miłość była istotnie wielkiem i świętem uczuciem: przemieniliście ją w sentymentalną rozrywkę. Powiadacie na nas starych, żeśmy nie zdolni byli do tych wzniosłych sentymentów, które nibyto udoskonaliliście jak wszystko inne; ależ zaprawdę nie miłości u nas brakło, jeno u was wstydu. Myśmy to w głębi serca chowali jak świętą tajemnicę, kryli w piersi, z czem się wy bezwstydną grając komedią popisujecie, i wasza też miłość nie jest tem, czem nasza: ani tak czystą, ani tak trwałą ani tak majestatycznie wielką. Tylkośmy się chwalić nie umieli, słów nam brakło, a srom poczciwy usta zamykał; i trwaliśmy kochając do końca, choć żaden z nas z rozpaczy w łeb sobie nie strzelił, aby o nim gadano. Inneto były czasy, inni ludzie a obojga już nikt wam nie opisze, bo życie się nie wraca, jakie było — nigdy.

Żytomierz, d. 31. sierpnia 1857 r.
KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.