Staropolska miłość/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Staropolska miłość
Podtytuł Urywek pamiętnika
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1929
Druk Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Miejsce wyd. Złoczów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Tu urywa się pamiętnik naszego nieznajomego, a ręka przyjaciela dopisała z boku następujące uwagi i objaśnienia, tem dla nas ciekawsze, że z innej strony i punktu widzenia o tem, co nam autor przedstawił, sądzić dozwalają i dopełniają powieść jego.






„Zmarły przyjaciel mój, niech mu Bóg da pokój wieczny, najlepszego serca człowiek, a wielkiej mocy charakteru, tą miłością dla kobiety, której tu przedstawia początki za owych czasów, choć się z nią krył jak ze zbrodnią, stał się ciekawym i pokazywano go sobie palcami, bo to był fenomen osobliwy, jakiego od czasów może sławnego Abelarda i Heloizy, nie widziano na świecie. Obyczaje naszego wieku nic podobnego nie znosiły. Dwojako się działo w Polsce za owych czasów: albo po prastaremu, to jest bez tych tam wygórowanych sentymentów, a poczciwie i jak Bóg przykazał, brali się i żenili, żyli z sobą i miłując małżeństwo nie mieli czasu na czułości; albo, jak to po miastach i stolicach płocho sobie poczynając i sakramenta lekceważąc, miłostkami się zabawiali, które tyle trwały co ciekawość nowości i nasycenie próżności, lub żądzy nieprawej. Słyszeliśmy i my o tem, że innego rodzaju miłości po świecie się trafiały, o owych ekstraordynaryjnych przygodach kochanków, co za sobą całe życie gonili nie mogąc wyżyć bez siebie; ale to się uważało za coś nadzwyczajnego i wyjątkowego, do czego zwykła natura ludzka nie była zdolną.
Nieboszczyk snać należał do tej szczupłej liczby wyjątkowych ludzi, co taki sentyment w sercu piastować i dotrwać w nim mogli, jako to się okaże. I można rzec, mnie, com na niego patrzał, że to godne szacunku było uczucie, jakiegomyśmy za żywota naszego ani widzieli, ani o niem gdzieindziej słyszeli.
Znałem go za młodu i rodzica jego podkomorzego i całą familją godną, ale on jeden z pospolitych ludzi, jakiemi ci byli, wyszedł, i stał się podziwem wszystkich przez to swoje dla jednej kobiety poświęcenie, co mu nawet za złe miano, i niemal go jako warjata niektórzy uważali. W szkołach byliśmy z nim razem, zawsze był milczący, zamyślony i posępny, a tak dziwny, żem go prawie śmiejącego się nie widział. Nie żeby mu brakło wesołości, bo był łagodny i przyjacielski do zbytku i przywiązujący się, ale go tak natura uczyniła poważnym. A z towarzyszów naszych który szydził i miał żyłkę do naigrawania się, jak to między młodzieżą nie rzadko się trafja, to go unikał jak zapowietrzonego. Nigdy urazy w sercu nie chował długo, i dziesięć razy go było można wywieść w pole, tak łacno w dobre wierzył, a oszukaństwa nie przypuszczał. To też korzystali zeń do zbytku.
Jużem ja wówczas przy ojcu w Kuzawce gospodarzył o półtorej mili od Kodnia, gdy on się na dwór księżnej dostał. Znałem i ja dobrze to miejsce i wszystkich, co tam byli i do dworu należeli. Trzymaliśmy Kuzawkę i Krzywowierzkę dzierżawą od księżnej z dopożyczką kilkudziesiąt tysięcy, mieliśmy często do czynienia z Kodniem, bo interesa były z niemi ciężkie i pieniędzy nieustannie wymagano. Widywałem go i tutaj, i przyjaźń się nasza stosunkami nowemi wzmocniła; alem podówczas nie słyszał od niego nic o tych sentymentach i nikt ich się nie domyślał. Raz czy dwa widziałem pannę Barbarę w kościele i na pokojach. Piękna była ani słowa, ale żeby tak coś nadzwyczajnego, jak on pisze, tego w niej nikt nie upatrywał. Naprzód nieco mała i szczupła, nie miała wspaniałości tej i majestatu, jak naprzykład księżna, która choć stara już, okazałą figurą i postawą pańską prym trzymała. Twarzyczka prawda wielce wdzięczna, oczy śliczne, ale życia mało; i tak zamknięta była w sobie, że zdawała się raczej odpychać niż przyciągać. Słowa się od niej dopytać było trudno i zwano ją nawet milczkiem, tak mało mówić lubiła. Sytuacje na dworze księżnej, jej i podkomorzycy tak były nierówne, że nikomu pewnie na myśl nie przyszło, aby na nią miał rzucić okiem. Kuzynka księżnej choć nie bogata, ale zawsze taki dobra w ziemi po ojcu dziedziczyła, parentellę miała wielką i książęcą. Szlachcicowi ubogiemu do niej się posunąć, ani pomyśleć było można. I to dziw, że sobie życie tem spętał, od razu czując i widząc sam, że to tylko do ofjar i męczarni poprowadzić go może, a pożądanego skutku nie otrzyma nigdy. Zresztą ta jego miłość takiego była rodzaju, że nawet nie wiem czy małżeństwa pragnął, coby szaleństwem było; wprost tylko bałamucił się, znać zawziąwszy się na braterstwo jakieś, co mu złamało życie i do torby go prawie przywiodło, jak to sam dalej wyznaje. A choć w tem był postrzelony, nie mogę inaczej powiedzieć, tylko, żem drugiego takiego w życiu nie spotkał, coby tak serce miał poczciwe i duszę czystą. I mimo tego dziwactwa, nad którem ubolewano, ludzie go bardzo szanowali.
W Siemiatyczach też nieraz mi się być trafiło, do kościoła jeżdżąc od ciotki, która tam w okolicy mieszkała. Dwór stał na ustroniu drewniany, wielki, opuszczony, a obok skarbczyk murowany na pagórku, jak dziś pomnę, i ogród z tyłu jodłami i lipami zasadzony. Dzień i noc w tym dworze wrzało i szlachta sobie hulała nie wytwornie, ale swobodnie. Już to tam na wielkie przyjęcie nie sadził się kniaź, bo i nie było z czego: miód sycony u siebie i gorzałkę przepaloną dawał, krupnik, zrazy, baraninę, ale całem sercem, i bywali tacy co do niego zjechawszy na dzień, po kilka lat siedzieli, tak im tam dobrze się zdało.
We dworze oprócz klucznicy, kobiet nie było: więc swoboda wielka i dzień zwykle tak schodził, że zrana wszyscy szli lub jechali na mszę do kościółka, prawie pół ćwierci mili w miasteczku za groblą stojącego. Potem wracając, albo zachodzili na probostwo, albo nie, i już o południu obiad zastawiano; po obiedzie czytano manifestu, lauda, listy różne i politykowano szukając zdrajców. Potem następowała wieczerza, przy której, libacje mnogie, a zatem sen czy w łóżkach jeśli o swej mocy do nich doszli, czy gdzie kto padł, jeśli zbyt uraczyli. Były tam zabawy jeszcze różne dla przepędzenia czasu. Śpiewacy dworscy, którzy różne pieśni umieli, co bardzo zabawiało gospodarza, ruskie i polskie; teorbanista doskonały z pod Janowa, kozacy zręczni do płatania figlów różnych i niemal teatru wyprawujący, bo się to cudacznie przebierało, i całe sceny czasem przedziwnie przedstawiali, że się za boki brać trzeba było ze śmiechu. A choć ich tego nikt nie uczył, że to lud z Rusi praworny a sprytny, sami sobie wymyślali bajki takie i tak to przedziwnie pokazywali, iżbyś przysiągł, że żywą prawdę widzisz. Kiedy czasem nowego człowieka, co też zabawy nie znał, chciano zwieść w siemiatyckim dworze, często i strachu nabawiono i obałamucono, żeby był najprzenikliwszy. Tak razu jednego sędziego Pietułowicza, który z pod Brześcia zaproszony przyjechał, postawili na noc w izbie przy skarbcu na ogrodzie; cóż tedy robią, żeby sobie z niego scenę wyprawić? Oto z wieczora prawią mu o rozbojach, jakie tam na dwory trafiały się różnemi czasy napaści w sąsiedztwie. Wszyscy w zmowie, ten i ów niebywałe opowiada. Dalej z latarką powiedli sędziego do skarbca i zostawili z pacholęciem, któremu kozactwo też tem głowę nabiło. Sędzia był dosyć ciężki i otyły.
Ledwie się rozpasawszy legł, słyszy hałas, do drzwi bicie i strzały; a ot drzwi łamią, jacyś ludzie z zasmolonemi twarzami wpadają, pacholik na piec się chroni, a sędzia nie mając gdzie, bo izba była naga, cztery kąty, a piec piąty: w ciemny zapiecek. Tu że przestrzeń szczupła, a on był gruby, tak się ze strachu zapakował w dziurę, że gdy go tam odpytał Szujski, niby z odzieżą przychodzący, piec rozbijać musieli, bo wyleźć nieboraczysko nie mógł i śmiertelnie ten żarcik odchorował.
A to była Szujskiego zabawa, najmilsza te bajki kozackie, jak je tam nazywali, i nie było dnia, żeby ich nie okazywano; niektóre powtarzając często, inne coraz inwentując z wielkim dowcipem, lub przerabiając z bajek gminnych.
Jeden był szczególniej Sereda kozak stary, miał do tego umysł tak usposobiony, że i drugich uczył i kierował niemi i grał: i czy żyda, czy chłopa, czy szlachcica ad vivum udawał tak, że przysiągłbyś, że się w niego przedzierzgnął.
Zawsze tam w Siemiatyczach komponowano Bóg wie jakie zabawy, i na tych bałamuctwach i sejmikowej gadaninie czas im upływał.
Stary Szujski miał i to do siebie jeszcze, że jak sam był płochy i szalona pałka nie troszcząc się o jutro, ani mocno cokolwiek biorąc do serca, tak w drugich złego humoru nie cierpiał: wszyscy mu być musieli weseli i ochoczy, a nie, to się gniewał, klął i przepędzał: ani na oczy. A miał swe osobliwsze klątwy, które zawsze powtarzał, któremi go w sąsiedztwie denominowano: imienia szatana nie wspomniał nigdy, ale je usiłował zawsze czem zastąpić, mówiąc, naprzykład: Niech go kaduk! niech go paralusz! niech go słota porwie, bodaj go wciorniasty i t. p. Z tem wszystkiem choć dziwak, był to w gruncie człek dobry, dla braci szlachty uczynny, gotów się ostatnim kawałkiem chleba rozłamać, pobożny, tylko go już Pan Bóg stworzył na osobliwszego wartogłowa.
Żonę kniazia znałem także, jeśli nie z widzenia, to z opowiadania matki mojej, która się z nią razem wychowywała na dworze Sapieżyńskim. Kobieta być miała dobroci anielskiej i łagodności wielkiej, a piękności cudnej. Niedługo żyła z mężem i zakrótko, żeby go przerobić. Po jej śmierci odbolawszy ciężko i ustawicznie usiłując się rozweselić, takim się stał, jakeśmy go widzieli. Były tylko dni niektóre w roku żałobne, rocznica wesela, zgonu żony, które od rana do nocy w czarnej sukni w kościele siemiatyckim przepędzał na modlitwie. Na intencją za duszę pani i on i cały dwór pościł i modlił się, surowo te rocznice obchodząc; ale nazajutrz szaleńsze jeszcze zabawy i owe kozackie komedje, i termedje, i sejmikowe perorowania powracały.
Ojca też nieboszczyka przyjaciela mego, pana podkomorzego dobrzem znał i często widywał, a był takim właśnie, jakim go syn opisuje: gospodarz zawołany nie dla grosza, ale dla pracy i dla tego, że powołanie swe lubił, a nad nie piękniejszego nie znał. Człek rozumu wielkiego, stateczny i surowy. Nieraz my z Kuzawki jeździli na św. Marcina do nich, bo to były imieniny jego, i ludzi się tam dużo zbierało. A radzili się go często w rzeczach różnych, bo był głowy jasnej i miał to do siebie, że drugi lat dwa myśląc tak nie objął byle czego, jak on odrazu. Szedł wprost do dna i wskazywał ci, gdzie był węzeł sprawy, a którędyś miał wyjść z labiryntu. Już to podówczas zaczynano się naśmiewać ze wszystkiego co stare a nasze własne, nawet z gospodarstwa; zaprowadzono powoli gospodarstwa niemieckie i rozumowano nad tem; ale on po staroświecku sobie poczynał i na te nowiny ramionami wzruszał, a samem go słyszał jak mówił: „Może się w czem mylimy, aleć wolę mieć za sobą doświadczenie wieluset lat i podanie, niżeli jednego Niemca przenikliwość, która bodaj największa nie sprosta temu, co nam zostawili ojcowie. Wielu rzeczy nie rozumiemy i śmiejemy się z praktyki różnych, ale to prezumpcja tylko, żeby wszystko rozumem ogarniąć. Powiadają naprzykład, dlaczego na starych dniach siejby inny mają mieć skutek a inakszy na młodziku? co księżycowi do tego? I ja nie rozumiem, jak on działa, co robi; ale wiem, że skutek jest. Robię tak jak i drudzy, bo nie wszystko, co człek doświadczył, zrozumie zaraz, a drzewo ścięte na nowiu inaczej się znajduje, inaczej na dniach starych. Tak i w innych rzeczach, jakby człowiek chciał wszystko wiedzieć co dlaczego robi, w końcuby się do niczego wziąć nie mógł, tak mało wie dotąd.“






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.