Stara kamienica/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Stara kamienica
Podtytuł Obrazek
Pochodzenie Kalendarz „Wieku“ Illustrowany na Rok Zwyczajny 1887
Wydawca Nakładem współpracowników „Wieku“
Data wyd. 1887
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


STARA KAMIENICA.
OBRAZEK.
Przez
Klemensa Junoszę.





ROZDZIAŁ I.
Jest w nim mowa o starożytnej kamienicy, w której mieszka wcale nie starożytna osóbka.

Dziwni to byli ludzie, budowniczowie dawnych czasów. Wznosili oni gmachy wysokie a wązkie, spiczaste jak wieże, sklepione wewnątrz jak kościoły, a ponure niby więzienia.
Gdzież to porównać z dzisiejszemi domami pełnemi elegancyi i błyskotliwego szyku, z gankami wspartemi na ramionach karyatyd, z bohaterami (z gipsu), z oknami o jednej szybie lustrzanej!
Wprawdzie starodawne zabytki architektury stoją jeszcze mocno, a nowe z dziwną prędkością w gruzy się walą, ale takie już jest prawo natury, nad którem nie będziemy się zastanawiali w tej chwili, gdyż owa refleksya przeniosłaby nas łatwo na pole architektury społecznej, która dziś nie szczyci się podobno, ani trwałością fundamentów, ani dobrem wypalaniem cegieł.
Ściany słabe, a ciężki dach metalowy gniecie, oto cała mądrość...
Dom, o którym mamy mówić, podobny był do wielkiej czworogrannej wieży; zamykała go furta żelazna kowana, a przy furcie na łańcuchu wisiał młot, którym działało się pośrednio na nerwy słuchowe czcigodnego Piotra Panewki, dymissyonowanego podoficera, kawalera wielu zaszczytnych znaków honorowych i — stróża.
Kiedy interesant uderzył młotem w drzwi, głos z sieni pytał — kto tam? potem znowu ten sam głos dodawał — zara! i w kwadrans niespełna czterofuntowy klucz zgrzytał przeraźliwie w zamku, stare zawiasy jęczały, próg piszczał, a stróż kaszlał, przyczyniając się do ogólnej owych głosów harmonii.
Tak się działo przy każdem wejściu i wyjściu.
Schody były żelazne i ciemne. Zdawało się, że prowadziły do piekieł. Wielka latarnia zawieszona na sznurze rzucała skąpy snopek promieni, dodając jeszcze więcej grozy tej tajemniczej siedzibie.
Na dole był sklep, w którym, jak mówiła sama właścicielka, „siedział“ żyd Aron (bardzo porządny obywatel), utrzymujący handel skór, które sławetnym mistrzom kunsztu szewckiego, sprzedawał nawet na kredyt, za bardzo umiarkowanym procentem.
Na pierwszem piętrze znajdowało się mieszkanie właścicielki domu, na drugiem spiżarnia właścicielki, a na strychu szatnia tejże właścicielki.
Lokatorów pani Dulska nie trzymała, gdyż ta „szarańcza“ jak mówiła, niszczy mieszkanie gorzej niż szczury, robi plotki i nie płaci komornego, a jak się jeszcze trafi, chowaj Boże, kawaler, to zapowietrzy całą posesyę fajką i siać będzie zgorszenie dokoła w sposób zatrważający.
Pusto też było w domu pod „niebieską gruszką“, trzeba i to wiedzieć albowiem że nade drzwiami owej kamienicy wisiała na żelaznym drągu, wielkich rozmiarów gruszka drewniana, niebieska, niewiadomo przez kogo i za co tu powieszona.
Pusto było i cicho w starym domu, niby w klasztorze o bardzo surowej regule — jeden tylko Panewka przy furcie reprezentował życie, i to nie z bardzo powabnej strony, bo albo śpiewał godzinki, albo też upiwszy się, bo do tego od dawien dawna miał słabość, klął na czem świat stoi i wszystkich szatanów z piekła wywoływał.
Imci pani Dulska była wdową po nieboszczyku Ignacym Dulskim, obywatelu miejskim i kapitaliście, zwanym inaczej „indykiem“ z racyi iż się jąkał i wymawiał swe własne nazwisko w sposób arcy pocieszny.
Gdy nieboszczyk Dulski, przeniósł się do wieczności, pochowano go z należnemi honorami na cmentarzu, a pani Dulska przywdziała czepiec wdowi i czarne szaty żałobne.
Trzeba przyznać, że nigdy nie rozstawała się z tym strojem.
Raz tylko przypomniawszy sobie, że w roku 1852, w dzień sw. Marka Ewangielisty, nieboszczyk Dulski wdał się w zbyteczną konfidencyą z jakąś babą wiejską na odpuście, wpadła w pasyę — i przez zemstę odpruła białą tasiemkę od sukni, ale później unikała starannie wszelkich wspomnień podobnego rodzaju — i myślała raczej o dobrych stronach charakteru swego nieodżałowanego małżonka.
W tej chwili zacna dama oddaje się zwykłym zatrudnieniom, to jest siedzi w głębokim staroświeckim fotelu i robi pończochę.
U nóg jej spoczywa pies, na kolanach siedzi kot, nad głową śpiewa kanarek, a jeszcze wyżej stroi dziwaczne pantominy wielka papuga zielona i od czasu do czasu krzyczy:
— Ignasiu, serdeńko... jakaż z ciebie flanela!!
— Cicho, cicho, szpetny ptaku, zamknij raz dziób, bo cię każę zarznąć i upiec na rożnie jak zwyczajnego koguta. Ignaś już z Bogiem spoczywa, mój małżonek najdroższy!
— Ignasiu, Ignasiu, ty jesteś włóczykij!
— Cicho bądź!!! krzyknęła rozgniewana wdowa i kłębkiem rzuciła w papugę, która przestraszona wskakuje na szafę, krzycząc:
— Dorotko, Dorotko! gniew piękności szkodzi!
Zielony ptak gadając bezmyślnie, powtarzał jednak ciągle historyą szczęśliwego, aczkolwiek bezdzietnego, pożycia małżonków Dulskich. Frazesy te albowiem powtarzały się prawie codzień. Dopóki nieboszczyk Ignacy żył jeszcze, tłumaczył ciągle ukochanej swej połowicy, że nic tak nie szkodzi piękności jak gniew. Trzeba jednak przyznać że nie miał racyi, gdyż godna jego połowica, nawet teraz, pomimo ciężaru wdowieństwa i strapień od tego stanu nieodłącznych, wyglądała doskonale i na twarzy jej kwitły rumieńce zdrowia.
Dziś żywot pani Dulskiej upływał w samotności i ciszy, dni wlokły się powoli jedne za drugiemi, ciągle jednakowo, a podobne były do siebie jak dwie kropelki wody.
Umeblowanie jej apartamentów miało na sobie także starożytny jakiś charakter.
Machoniowa kanapa i krzesła obite były włosienicą — stół zamiast na nogach wspierał się na drewnianych smokach z bronzowemi głowami, lampy były mosiężne — do oleju, a wielkie srebrne lichtarze miały w sobie coś kościelnego.
Pani Dulska zdrzemnęła się nieco na fotelu, wszystkie cztery podbródki opuściła na piersi, ręce wsparła na kolanach, a uśmiech na jej twarzy świadczył o błogości kołyszących ją snów.
W drzwiach sąsiedniego pokoju ukazała się osoba młoda, tchnąca świeżością wiosny, zgrabna i wysmukła.
Żywe jej oczy czarne świeciły jak gwiazdy, na twarzy wykwitały róże, a półotwarte usta podobne były do maliny, (porównanie co prawda z czasów Filona, lecz malujące rzecz z fotograficzną dokładnością).
Jak wiatr zanosi listki daleko od rodzinnego drzewa, tak los przyniósł pannę Kazimierę do starożytnej kamienicy i oddał ją w ręce pani Dulskiej, którą odtąd nazywać mamy ciocią Dulską... Kazia, od lat bardzo młodych sierota, pozostawała poprzednio na opiece innej cioci, mieszkającej na wsi, ale ta inna ciocia przeniosła się do wieczności i trzeba było zmienić miejsce pobytu...
Los młodej osoby nie był do pozazdroszczenia.
Przywykła do swobody na wsi, tutaj dostała się od razu w klauzulę niemal klasztorną: nie mogła ani wyjść, ani oknem wyglądać, ani bawić się, ani czytać, gdyż na nieszczęście ciocia Dulska owdowiawszy, stała się straszną mizantropką i we wszystkich mężczyznach widziała wrogów dybiących na jej majątek, a może i na serce nawet...
— Kaziu, serce moje, mówiła, przebudziwszy się zacna dama, powiedz mi co ty tam robisz?
— Nic, cioteczko, wyglądałam przez okno.
— Ach! duszko, jeżeli w Boga wierzysz, jeżeli kochasz swoją ciotkę, to zmiłuj się, nie czyń tego nigdy, bo zginiesz! Młoda jeszcze jesteś, niedoświadczona i może nie wiadomo ci o tem, że świat jest zawsze światem, a ludzie ludźmi!!!
— I ja tak mniemam, cioteczko — ale cóż ztąd?
— O naiwna! przecież mogą cię z ulicy zobaczyć, a potem uplanować zbrodnię, wpaść w nocy, dom zrabować, ciebie porwać, pieniądze zabrać i... mnie wykraść, dodała ciszej, zaczerwieniwszy się mocno.
— Cóż znowu, droga ciociu, dziś niema rozbójników. Miasto takie spokojne.
— Kto ci powiedział że niema! Każdy mężczyzna, dla tego samego że mężczyzna, już jest zbójcą. Zapewniam cię o tem...
— Co też ciocia mówi? nieboszczyk wujaszek Dulski był łagodny jak baranek.
— Moja Kaziu, niech on tam sobie z Bogiem spoczywa, ale... nie wiem tylko, jak ci to mam powiedzieć!?
— Był bardzo łagodny...
— Ten baranek! nie wymawiam mu, ale miał on także swoje wady — nieładne nawet.
— No proszę, anibym się tego domyślała.
— Moja kochana, jako siostrzenicy mogę ci wszystko powiedzieć. Niby to był on poczciwy i dobry — ale w preferansa grywać lubił, fajeczkę ciągnął no — i gdyby nie moja energia, to kto wie, coby jeszcze wyrabiał?!
— Jednak, droga ciociu, niepodobna żyć tak samotnie, bez powietrza i ludzi. Takie życie to śmierć.
— Grzeszna, niewdzięczna dziewczyno! uderz że się w piersi i nie bluźnij! Nazywasz śmiercią, że ci tu ciepło i że masz co jeść!! Śmierć-to, żem ci obiecała zapisać tę kamienicę, w której żyję samotna. To powiadasz jest śmierć, śmierć? O czasy o obyczaje!..
Kazia nic nie odrzekła, pocałowała tylko ciotkę w rękę, i zapłakana wyszła do swego pokoju.
Usiadła przy oknie, otworzyła szkatułkę i wydobywszy z niej mały fotograficzny portrecik, wpatrywała się w niego tym wzrokiem, co to powiada wszystko, kocha, tęskni; zachwyca się temi oczami, które potrafią w sobie wszystkie promienie jasnej duszy w jednem ognisku zestrzelić...
Kazia obejmowała portret wzrokiem, pieściła spojrzeniem i oblewała łzami, usta jej poruszały się jakby szepcząc słowa miłości, biała ręka przyciskała machinalnie serce.
Tymczasem ciocia Dulska, ciekawa podwójnie (bo i jako kobieta i jako ciotka), podniosła się zwolna z fotelu i cichutko przesunęła się ku drzwiom, za któremi skryła się jej siostrzenica...
— Co ta waryatka robi? co ona tam robi? szeptała — tegoby mi jeszcze brakowało, żeby tu w moim domu!.. Och! święty Antoni ratuj nas!
Otworzyła leciuchno drzwi i stanęła tuż za plecami Kazi, a w miarę jak na twarzy dziewczyny widać było grę uczuć i miłość dla ukochanego, na obliczu pani Dulskiej malowała się zgroza.
Twarz ciotki mieniła barwy jak kameleon, z różowej przechodziła w szkarłat, w purpurę, w pons, wreszcie w granat...
A Kazia nie widziała nic, oprócz owego portretu, nie widziała, że po za nią stoi ktoś, co już wszystko odgadł, wszystkiego się domyślił...
Biedna dziewczyna!
Zbliżyła usta swe do chłodnego papieru i wycisnęła na nim pocałunek...
Tego nadto już było dla ciotki. Krzyknęła — Jezus Marya! i upadła zemdlona.


ROZDZIAŁ II.
Złote marzenia nad srebrnem jeziorem.

Z opowiadaniem naszem cofamy się nieco, a mianowicie w te czasy, kiedy Kazia znajdowała się jeszcze na wsi.
A były to ładne czasy...
Piękne dziewczę rozwijało się pod promieniami ożywczego słońca, na łonie natury, wśród tajemniczych szmerów liści, śpiewu ptactwa, w pośród zieleni i kwiatów.
Nie brakło jej ani powietrza, ani światła, a ciotka Zofia (żyjąca jeszcze wówczas) otaczała ją prawdziwie macierzyńską miłością.
Życie upływało jednostajnie i cicho, ale spokojnie; dni biegły za sobą szybko, jakby w nieustannej gonitwie.
Czas albowiem bywa złośliwy — gdy ludziom dobrze, on bieży jak strzała — gdy źle, wlecze się powoli i kulawo, jak gdyby się delektował ludzkiem cierpieniem. Stary Saturn różne płata figle.
Gdy Kazia, powróciwszy z miasta, gdzie otrzymała edukacyą, pomieszkała na wsi lat kilka, zmieniła się tak, że jej poznać nie było można.
Pączek rozwinął się w kwiat piękny i świeży, tchnący urokiem i wonią, a kwiat ten nie był dumną różą odbierającą hołdy wietrzników — motyli, ani też białą lilią samotnie nad wodą stojącą i zakochaną w słońcu; ale był to raczej gwoździk z wiejskiego ogrodu, pełny, barwny, uśmiechnięty....
Wioska, w której mieszkała ciotka Kazi, leżała w uroczej stronie kraju.
Białe chatki rozstrzelone były na pochyłości góry, na której szczycie rozłożył się bór czarny, u stóp zaś wiła się wązka, wartka rzeczułka, przerzynała pole w nizinie i ginęła w jeziorze szerokiem, które podczas pięknego dnia letniego, powtarzało w sobie, jak w zwierciadle, wszystkie piękności okolicy.
Dworek chował się w ogród, kilka młynów turkało na rzece, a z ganku spowitego w dzikie wino, powoje i bluszcze widzieć było można pola w szachownicę pocięte, w których każda przedziałka mieniła się inną barwą zboża.
Na łąkach pasło się bydło, na jeziorze widać było sunące powoli łodzie rybackie, a w powietrzu białe gołąbki wyrabiały dziwne figle i kozły.
Czasem nad nimi, jak punkcik jakiś niewyraźny, zawisł wysoko, pod obłokami prawie, jastrząb krwiożerczy; a wówczas figlarze jak kule spuszczały się na dół, z głośnem gruchaniem kryjąc się pod strzechy, lub też zasiadając poważnie przed domem, gdzie sąsiedztwo ludzi dawało niejaką gwarancyę bezpieczeństwa.
Ciocia Zofia była wprost przeciwnych usposobień aniżeli rodzona jej siostra pani Dulska, którą mieliśmy zaszczyt poznać w poprzedzającym rozdziale.
Żywego temperamentu, lubiła ludzi i towarzystwo, miała o czem pomówić, a przytem kochała Kazię całem sercem — i przyjmując gości w swoim pochylonym dworku, miała na widoku także i przyszłość swojej wychowanki-sieroty.
Bywali też tu różni ludzie i niejedna para oczu zwracała się na Kazię z niemem, lecz wymownem pytaniem.
Dziewczyna jednak zdawała się nie rozumieć tych pytań; może nie chciała jeszcze pozbywać się miłej swobody i rozstawać z ogródkiem i kwiatami, a może też serce w niej jeszcze drzemało, nie pobudzone do życia...
To też ten i ów zmiarkowawszy, że zachodu dużo, rezultat niepewny, a co najważniejsza, wioska niezbyt wielka i dopiero po najdłuższem życiu kochanej cioci spodziewana, dawał za wygraną, składając wizyty coraz rzadziej, rzadziej, aż nareszcie nie składając wcale.
Dziewczyna śmiała się ze swoich konkurentów, a proboszcz, który bywał częstym gościem we dworku, groził jej śmiejąc się i mówił:
— Dziś się śmiejesz z nich moja mościa panno, ale przyjdzie i na ciebie godzina, i nie ostoisz się, jako liść przed wiatrem...
— I cóż z tego będzie? dla czego mam być liściem, który wiatry gdzieś uniosą?
— Bo napisano jest, iż opuścisz dom twój, ojca twojego i matkę i pójdziesz za nim.
— Nie pójdę nigdy, jak ciocię kocham nie pójdę!
— Wierzę ci, bo i pocóż iść, kiedy są konie, pojedziesz, asińdzko dobrodziejko, pojedziesz, ale pierwej będziesz miała ze mną do czynienia... włożę ci pierścionek na palec i powiem: accipe annulum i spytam wprzódy, czy masz wolę.
— Na co? mnie nasza Wólka wystarcza.
— Wiem ja coś o tem, wiem... ale na twojej Wólce mocno się hypotekuje pan Bolesław. Tedy jak będziesz miała całą wolę, pobłogosławię i powiem Amen.
— Nic ksiądz proboszcz nie powie... odrzekła zadąsana i poszła ukryć rumieńce w ogrodzie.
— Otóż widzi asani dobrodziejka, rzekł proboszcz do ciotki, początek już jest...
— Aby tylko szczęśliwy, odpowiedziała zamyślona kobieta.
Pomiędzy gośćmi nawiedzającymi dworek bywali także pan Rafał, czerstwy jeszcze emeryt, protektor literatury i sztuk pięknych, a potroszę i kapitalista; oraz pan Bolesław, rodzony jego synowiec, chłopak z wielkim zapałem, wielką wiarą w ludzi i różnemi wielkimi illuzyami właściwemi młodemu wiekowi.
Pan Rafał cieszył się szczególnemi względami pani Zofii. Przywoził jej z miasta wiadomości o znajomych i krewnych, umiał prowadzić żywą i zajmującą rozmowę, i prawdopodobnie musiał mieć jakieś odleglejsze względem pani Zofii zamiary.
Assystował jej też ciągle, a dzięki tej assystencyi, młodzi ludzie znajdowali możność swobodnej wymiany myśli.
Co słyszały drzewa w ogrodzie podczas ich przechadzek, co słyszały liście bluszczu zwieszające się w ganku, tegoby na wołowej skórze nie spisał... a kto wie, czyby się na słoniowej zmieściło?
On patrzył jej w oczy i mówił ogniście, z zapałem... Świat reformował, ludzkość doskonalił; uszczęśliwiał wszystkich dokoła.
A co było w tych przemówieniach barw różowych!! — trzy kamienice omalowałby niemi! Co tam było słodkich złudzeń, najpiękniejszych teoryj, a ile serca, ile uczucia, ile wiary w przyszłość!...
Zaprawdę, młodość jest przedziwnym wynalazkiem; jeśli jej nie struje zepsucie przedwczesne, nie skazi zetknięcie się z brudem i szpetnością — to jest ona sympatyczną, piękną, miłą, woniejącą, otoczoną auerolą świetnych promieni.
Czemuż to nie trwa wiecznie? czemu życie odziera kwiat po kwiatku i listek po listku z tego cudownego wieńca — tak, że codzień go ubywa i ubywa, aż pod koniec zostaje tylko łodyga sucha, czarna i garść nici, któremi był wieniec spowity?
Czemu?...
Owóż gdy pan Rafał z ciocią Zofią zajmował się rozmową, do której proboszcz dorzucał jakieś sentencye, lub też kto z sąsiadów mieszał swoje tak zwane „trzy grosze“, młodzi jak łątki bujali po ogrodzie, spowiadając się z myśli swoich i wymieniając zdania co do poglądów na świat i przyszłość...
Czy opowiadać treść tych rozmów? czy rozwijać pasmo owych złotych marzeń przeplatanych różami? — nie sądzę. Analiza odarłaby je z uroku, zimny, trzeźwy pogląd uznałby całą ich niepraktyczność, doświadczone oko dostrzegłoby z poza obsłonki barw różowych, szyderczą twarz rzeczywistości śmiejącej się w oczy złudzeniom....
Dni ubiegały, niby sen rozkoszny, a w tych długich, serdecznych rozmowach gawędzono o wszystkiem, oprócz miłości. I pocóż było o niej mówić, kiedy ona sama przejawiała się w spojrzeniach i uśmiechach, w radościach i tęsknotach przelotnych, co jak chmurki przebiegały po jasnem niebie ich szczęścia.
Raz tylko, kiedy się mieli rozłączyć na czas dłuższy, on mówił jej coś o uczuciu... ścisnął serdeczniej za rączkę. Zrozumieli się.
Od owej chwili powstała pomiędzy nimi jakaś bliższa zażyłość, jeżeli tak się wyrazić wolno; ona widziała w nim przyszłego towarzysza życia, on zaś w niej wcielenie ideału, do którego skierować miał wszystkie myśli i dążenia swoje.
Lecz na tę młodą roślinkę kiełkującego od niedawna uczucia miał powiać wiatr zimny i rzucić pierwsze nasiona przeszkód, które wyrastać miały na drodze do szczęścia.
Ciotka Zofia zaziębiła się i po krótkiej chorobie umarła — dworek opustoszał, wioska poszła w dzierżawę — a Kazia, potrzebując koniecznie kobiecej opieki, dostała się pod opiekę szanownej cioci Dulskiej, i oto przyczyna, dla której widzieliśmy młodą osobę płaczącą nad portretem ukochanego i ciocię Dulska padającą na ziemię z oburzenia i zgrozy.


ROZDZIAŁ III.
W którym niema ani pięknych krajobrazów, ani jeszcze piękniejszych sylwetek niewieścich.

Szczęśliwy malarz!
Machnie parę razy pędzlem, rzuci tę lub ową barwę na płótno i już powiedział wszystko!
Widz staje przed stalugami i ma przed sobą odrazu cały dramat, ze wszelkiemi szczegółami akcesoryami, bohaterami i komparsami.
Z pisarzem dzieje się nieco inaczej. On musi prowadzić czytelnika po piętrach, wozić go po groblach i najgorszych drogach, prowadzić podczas chłodnych nocy do ogrodu, wznosić za ptaszkami w powietrze, za rybkami złotemi prowadzić do wody, za gwiazdami i piorunami w obłoki.
Tym razem jednak nie tak wysoko pójdziemy.
Pójdziemy do skromnego kawalerskiego mieszkania na trzecie piętro.
Nie jest to typowe schronienie wesołego pustaka, w którem nieład wewnętrzny dopełnia nieładu życia na zewnątrz; nie jest też ono opatrzone w tysiączne udogodnienia, na jakie zdobywa się pedantyzm starego kawalera-samoluba.
Jasno i czysto, mebelki skromne, stół zarzucony papierami, szafa pełna książek.
Nad biurkiem wisi duży portret poważnego człowieka z siwym, zawiesistym wąsem i kobiety niemłodej, której rysy wyrażają zacność i szlachetność. Jak się łatwo domyśleć to rodzice tego, co pracuje przy biurku.
Pomiędzy portretami rodziców wisi fotografia Kazi, w skromnej rameczce białej, wyrobionej z lipy, może z owej wioski podgórskiej pochodzącej.
Bolesław siedział przy biurku i pisał.
Na twarzy jego malowała się boleść, gorycz jakaś, to znowuż zmarszczki gniewu rozchodziły się, czoło stawało się gładkiem, na ustach błąkał się uśmiech nadziei...
A tak go ta praca zajęła, tak go porwała niejako, że ani słyszał, jak wszedł młody człowiek z sarkatycznym uśmiechem na ustach, usiadł na najbliższem krzesełku, zapalił cygaro i w milczeniu przypatrywał się obłoczkom dymu unoszącym się w powietrzu.
Nareszcie ozwał się przybysz.
— Założyłbym się, że ta chwila przynosi ważne dla świata owoce... Zapewne smarujesz mój przyjacielu odę do słońca, lub madrygał na cześć bóstwa w słomkowym kapeluszu? Zazdroszczę ci madrygału i bóstwa, a najbardziej tego ognia, którym sypiesz dokoła. Jedno mnie tylko pociesza, a mianowicie to, że ten ogień niedługo wygaśnie, a jeśli nie wygaśnie sam przez się, to go ludzie zimną wodą zaleją, lub wiatr przeciwności zadmuchnie.
— Jesteś już, ty puszczyku, ty mój zły duchu, co mi zawsze smutny przepowiadasz koniec; ty zimna wodo na moją głowę gorącą!.. ale mów sobie swoje, a ja swoje robić będę... co nie przeszkadza jednak naszej przyjaźni i wzajemnej sympatyi.
To mówiąc podał mu rękę.
— Nie jestem ja twoim złym duchem, owszem cieszę się jak napiszesz ładny wiersz, bo zawsze jedno głupstwo więcej w literaturze przybędzie, cieszę się jak stworzysz coś tendencyjnego, bo się ubawię przynajmniej.
— Jestem szczęśliwy, że mogę ci chociaż chwilę rozrywki dostarczyć.
— Nie masz się czego cieszyć, co ja obchodzę ludzi, co ty ich obchodzisz, wreszcie co ja obchodzę ciebie — ale na seryo, cóżeś tam nabazgrał? poezya?
— Nie — proza — przeczytaj jeśli chcesz, ja korzystając z chwili odpocznę...
Józef zaczął czytać powoli — w miarę jak przebiegał wzrokiem karty rękopismu, na twarz jego występował uśmiech, doszedłszy wreszcie do ostatniej stronicy, czytający wybuchnął głośnym śmiechem.
— Czyś napisał ten memoryał dla siebie i myślisz go przechować w zbiorze papierów familijnych ku zbudowaniu twych dzieci i wnuków?
— Dla czego? rzekł zmieszany nieco Bolesław.
— Cóż za pytanie? jużciż to nie do druku.
— Dla czego? dziesięć razy dla czego? Czyż tu są jakie absurda?, czy niedorzeczności?.. ależ na miłość Boską, przecież nie jestem w gorączce...
— Owszem, ja tu absurdów nie widzę, wszystko, coś napisał, jest najszczerszą prawdą...
— Dla czegóż więc nie drukować?
— Właśnie dla tego, że prawda.
— Pocóż więc istnieje druk? Po co nasza praca, nasz trud? Czy nielepiej byłoby zużytkować młode siły w jakim warsztacie lub kuźni, machając młotem kiedy piórem się nie zdało.
— Hola! hola, nie irytuj się, nie zżymaj... bądź przedewszystkiem umiarkowanym i miej lub staraj się mieć krew zimną — ja zaś opowiem ci bajkę, lub jeżeli wolisz legendę, bo to brzmi jakoś piękniej, poetyczniej wygląda...
— Mów — słucham cię, szepnął rozgorączkowany Bolesław rzucając się niedbale na fotel.
— Otóż uważasz. Zanim wynaleziono zapałki salonowe, tarto jedna o drugą dwie żerdzie, lub też tłuczono stalą w krzemień i z tego robił się ogień.
— Cóżto ma za związek z przedmiotem?
— Czekaj, dowiesz się — zanim świat zdobył się na drukowaną książkę, zanim zaczęto wydawać gazety, na rynkach występowali mówcy i gromili swych słuchaczów, rzucając im nieraz w oczy obelgi, za które dziś byliby odpowiedzialni według odpowiednich paragrafów ustawy o karach wymierzanych przez sędziów pokoju. Błąkali się po świecie grajkowie zwani bardami, minstrelami, trubadurami i tym podobnymi facecyonistami.
— Czy myślisz mi wykładać historyę książek i dzienników?
— Nie przerywaj — otóż taki grajek bardzo dużo sobie pozwalał, wolno mu było śpiewać o czem chciał i jak chciał, a rycerze rozłożeni pod cieniem dębów, lub też grzejący w stal zakute kości przy płomieniu ognisk, słuchali go z powagą i z uwagą, nie obrażali się wcale i rzucali mu kiesy pełne złota, pomimo, że im nieraz wypowiadał a raczej wyśpiewywał, że są próżniakami, hulakami, że za dużo piją i za bardzo pozwalają sobie w swych feodalnych zamczyskach, zawieszonych jak orle gniazda na niebotycznych skałach.
— No, cóż dalej?
— Dalej, szanowny mój kolego i przyjacielu, byli tak zwani błaźni, którzy mieli jeszcze większe przywileje. Ci przemawiali do możnych tego świata i grali rolę pieprzu, w obec słodkich pochlebstw, któremi zawsze ci co mieli niewiele, karmili takich, którzy posiadali dużo. Były to uważasz czasy średniowiecznego barbarzyństwa. Potem ludzkość zaczęła się cywilizować, zarzucono zbroice i przywdziano fraki, wielkie miecze zamieniono na szpady, a tarany i kusze zastąpiono rewolwerem, z którym dzisiejszy, spółczesny, chudy i głodny jak wilk, dependent od rejenta, może się mierzyć z bohaterskim Bayardem. Zarzucono turnieje, stworzono salon i wista z licytacyą, kobiety nie odziewają swych uroczych kształtów w skóry, lecz kuleją na korkach i noszą ogony. W dziedzinie fizyki odkryto własności pary i elektryczności, w życiu towarzyskiem stworzono konwenans i formy, może trochę chińskie, ale powszechnie przyjęte.
— O tem wszystkiem wiem.
— Bardzo mnie to cieszy, ale słuchaj, niech ci się zdaje że masz lekcyę z powtórzeniem. Księgi w drewnianych okładkach ustąpiły miejsca wytwornym edycyom, a te znów z kolei ustępują z widowni przed napływem dzienników i illustracyj. Dziennik stać się musiał pomimowoli konwencyonalnym i salonowym, a przedewszystkiem musi zachowywać etykietę... bo go inaczej do salonu nie wpuszczą...
— Lecz mój drogi, prawda ma swoje prawa.
— Któż przeczy? lecz w epoce angielskich kortów i glansowanych rękawiczek, gość źle ubrany nie ma racyi bytu. Dziś nawet dziad co cię o trzy grosze molestuje, nosi tytuł „wstydzącego się żebrać“ — złodziej nazywa się „niechętnym prawu o własności“, a kobieta bez czci „upadłym aniołem“... Jeżeli więc jednostka lubi wszystko obwijane w bawełnę, dla czegoż odmawiać tego prawa społeczeństwu całemu? Daj mu prawdę, ale niech ta prawda będzie przystrojoną w kwiatki, osłodzoną komplementem, wypowiedzianą w formie o ile możności najdelikatniejszej.
— Któż ją wówczas rozumieć zechce?
Nowy gość przerwał rozmowę.
Był to we własnej osobie imci Piotr Panewka, stróż od pani Dulskiej.
— Co to chcesz, mój człowieku? zapytał Bolesław.
— Nie mogę wiedzieć, proszę wielmożnego pana...
— A któż cię tu przysłał?
— Nie mogę wiedzieć, wielmożny panie.
— Czegóż więc chcesz?
— Mam list, wielmożny panie...
— Dawajżeż prędzej.
— Słucham, wielmożny panie.
To mówiąc, zaczął powoli wydobywać z za rękawa mały bilecik, który wreszcie po długim namyśle oddał Bolesławowi, mrugając przytem oczami w sposób bardzo znaczący...
— To wy jesteście od pani Dulskiej?
— Akuratnie, od Dulskiej, wielmożny panie.
— A pijecie piwo?
— Akuratnie piję, wielmożny panie.
Bolesław dał mu złotówkę.
— Pokornie dziękuję wielmożnemu panu, rzekł stary, ale wciąż mrugał oczami, wskazując głową na pana Józefa.
Ten domyślił się jakiejś missyi konfidencyonalnej i wyszedł.
Zaledwie drzwi zamknęły się za nim, Panewka obejrzawszy się na wszystkie strony, zaczął na wpół z płaczem.
— Paniczu, ratujcie panienkę! tyż i ta jędza, choćby na ten przykład moja pani, straszecnie jej zapieka, ani na świat nie puszcza — jeno dudli i dudli nad głową. Panie odpuść tak samo zasuszyła i nieboszczyka indyka, niby pana Dulskiego.... to i ta chudzizna przy niej zawiędnie, a szkoda, bo takie ładne jak obrazek święty, a dobre... już wy podobno sami o tem wiecie paniczu...
List Kazi był pełen żalu i rozpaczy, zdawało się, że ją pogrzebano żywcem, że przykryło ją wieko trumienne.
Bolesław w pierwszej chwili chciał ją odebrać przemocą — później chwycił za pióro i zaczął kreślić bilecik pełen ognia, ale Panewka przerwał mu pisanie.
— Pan chcą pisać? zapytał.
— Kilka słów.
— Kiej nijakiego pisania ja nie wezmę, boby ten herod, choćby i pani Dulska, zaraz wypatrzyła...
— Więc jakże?
— Co tylko panicz chce to zrobię, aby jeno na giębe, przez żadnych piśmów, już ja akuratnie i wiernie co do słowa panience opowiem.
— A więc powiedz jej, mój bracie, żeby była spokojna, że ja o niej pamiętam, niech nie płacze, niech czeka i ma w Bogu nadzieję.
— Właśnie tak jej dokumentnie powiem, niech panienka pamięta, żeby panicz był spokojny, niech panienka płacze i niech nie czeka, bo jak to powiadają, w Bogu nadzieja a w torbie chleb! a nie kijem go to pałką — przecież człowiek tyż przez edukacyi nie jest, dodał półgłosem.
Ten monolog wypowiedział starowina już za drzwiami i śpieszył do zaklętej kamienicy, dumny ze swej missyi i szczęśliwy z dobrego uczynku, a bardziej jeszcze ze złotówki, za którą mógł sobie sutą wyprawić libacyę.


ROZDZIAŁ IV.
Traktujący o artystycznej hygienie i pantoflach niebieskich z roku 1842.

Imci pan Rafał stryj Bolesława był to poważny człowiek: Kształty zaokrąglone nadawały jego osobie pewien wyraz solidności, a twarz pełna, nader starannie wygolona, świadczyła o błogim stanie ducha niezaniepokojonego żadną troską, ani też niewzburzonego przez myśl nieposłuszną, co się gwałtem gdzieś w nieznane strony wydziera, słuchając głosu serca wołającego: excelsior!
Pan Rafał był amatorem sztuk pięknych; lubił obrazy piękne po dobrem śniadaniu, przepadał za poezyą wieczorem, to jest między herbatą a wistem.
Teatr również cieszył się jego protekcyą, ale trzeba przyznać, że chociaż p. Rafał był zwolennikiem dramatu, chociaż szanował operę — nadewszystko jednak przekładał balet.
Chóry lekkich, powabnych sylfid, amorków z muślinowemi skrzydłami i innych wesołych służebnic Terpsychory, cieszyły się szczególnemi jego względami. Rozkoszował się niemi... przez lornetkę chociaż.
Zresztą trzeba przyznać, że pan Rafał był wynalazcą hygieny artystycznej, wedle prawideł której zwykle postępował.
Jako dobry katolik i konserwatysta pościł — a zwykle w takim dniu pośpieszał na dramat. Wygłodzony nieco, nie obawiał się już żadnych snów trapiących i przykrych, — był pewny, że w sennem marzeniu nie stanie przed oczami duszy jego ani bohater tragedyi z piersią mieczem rozdartą, ani czarny charakter z zatrutą czarą w dłoni, ani też piękna, kochająca bohaterka z sercem od miłości, jak od pioruna, strzaskanem.
Natomiast po dobrym obiedzie, hygienista artystyczny podążał na balet, a później, przez noc całą miał najrozkoszniejsze wizye i sny.
Zdawało mu się, że syreny śpiewały nad uchem (watą zatkanem), że rusałki bawią się jego peruką, że nimfy o przezroczystych skrzydłach kołyszą w powietrzu jego pulchną postać uśpioną, na szerokim liściu wodnej rośliny.
Zdawało mu się czasem, że jakiś kwiat olbrzymi otwiera swój kielich pełen cudownej wonności, on zaś zrywa ten kwiat i używa go zamiast parasola; że boska Venus wspiera się na jego ramieniu, chłodząc wachlarzem z piór pawich swój profil antyczny, a potem oboje idą na lody, które podaje im amorek w konchach perłowych....
W dniach neutralnych, to jest takich, w których pan Rafał nie był ani na proszonym obiedzie, ani też nie pościł, nie miał grać w wista i nie chciał iść na kolacyę do miasta, uczęszczał na operę. Dźwięki muzyki łagodziły rozdrażnienie nerwowe, któremu niekiedy podlegał i w ogóle działały na niego uspokajająco.
Życie tego człowieka podobne było do ruchu dobrego i regularnego zegaru. Za nic w świecie nieodstępował od przyjętych zwyczajów, nie zbaczał ze ścieżki raz na zawsze wytkniętej.
Punktualność i forma były dla niego kardynalnemi cnotami każdego porządnego człowieka.
Piętnastego maja przywdziewał palto letnie, choćby był mróz na dworze, piętnastego października ubierał się w futro....
Nie było to loicznie, ale według formy.
Jeżeli prawdą jest, że w zwojach człowieczego mózgu istnieją pewne specyalne komórki, w miarę rozwinięcia których przeważa ta lub owa zdolność, lub też skłonność; to wyznać trzeba, że w mózgu pana Rafała najsilniej była rozwiniętą komórka administracyjna.
Dzięki tej to zapewne komórce w mieszkaniu pana Rafała panował zadziwiający porządek; każdy mebel był zapisany w inwentarzu ruchomości, w księdze majątku osobistego, a jeżeli pochodził z darowizny, to figurował jeszcze w dzienniku pamiątek. Każdy grat miał na sobie numer i datę nabycia.
Rano pan Rafał otworzywszy drzwi dzwonił.
Na ten sygnał wchodził służący, stary, łysy ex-woźny i stanąwszy przy drzwiach mówił:
— Do usług wielmożnego pana radcy.
Tu pan Rafał wydawał dyspozycyę.
— Pantofle z roku 1842, Nr 17 niebieskie, szlafrok w palmy watowy Nr 7, czapeczka pamiątkowa Nr 32, z kutasem jedwabnym. A które buty przyszykowałeś Jacusiu?
— Nr 7 z roku zeszłego, kalosze Nr 4, parasol jedwabny Nr 23, według rozkazu wielmożnego pana.
— Dobrze mój kochany, bardzo dobrze, porządek jest duszą rzeczy, a karność i posłuszeństwo najpiękniejszą cnotą młodości, a ile ty masz lat Jacusiu?
— Lat 54, miesięcy 2, dni 17 i godzin... 9, rzekł zapytany, spojrzawszy na zegar.
— A to nie żartem już dziad z ciebie. Mógłbyś być moją matką!
— Na żaden sposób wielmożny panie.
— A to dla czego?
— Dla braku dowodów. Będąc ojcem mego syna, nie mógłbym być zarazem matką pana radcy.
— Cieszy mnie to że możesz wniknąć w duch litery... duch litery bowiem przedewszystkiem!
Jacenty skłonił się nizko.
— No, rzekł pan Rafał, przygotuj herbatę, a tymczasem daj mi lustro Nr 8, brzytwy Nr 21 z roku 32, pędzel i ręcznik, według kolei regestru efektów płóciennych, zakwalifikowanych do zbrudzenia.
Jacenty przyniósł żądane przedmioty, a pan Rafał zasiadł przed lustrem i zaczął na pulchnem i okrągłem swem obliczu nakładać warstwy mydła, co nadawało mu wyraz jeszcze piękniejszy i milszy.
Kiedy poważny radca zajęty był tą, spokoju ducha potrzebującą czynnością, w przedpokoju brzęknął dzwonek, ale brzęknął tak silnie, że aż się echo po całem mieszkaniu rozległo.
Jednocześnie zaczęła się następująca rozmowa, pomiędzy Jacentym z jednej, a osobą stojącą za drzwiami z drugiej strony.
— Kto tam?
— Ja.
— Co za ja?
— Bolesław.
— A co pan żąda?...
— Proszę otworzyć, mam bardzo pilny interes do stryja.
— Nie można; pan radca ma taki zwyczaj, że jak się goli to nie przyjmuje, — a za to gdy przyjmuje, to się wtenczas wcale nie goli.
— Ale proś pana, żeby zrobił dla mnie wyjątek!
— Nie zrobi panie, nawet dla rodzonej babki, szkoda butów.
— Lecz idź, proś, powiedz mu, że jeżeli w Boga wierzy, niech mnie każe wpuścić!
Wtem pan Rafał z drugiego pokoju zawołał.
— Cóż to? ten smarkacz myśli, że ja w Boga nie wierzę! Puść go na złość, Jacenty!
Bolesław wpadł do pokoju.
— Przepraszam kochany stryju, tysiąckrotnie przepraszam, ale sprawa nagła, tu idzie o los osoby drugiej... no i moje szczęście.
— Tak dalece? no proszę!
— Ach... nieinaczej!
— Przeczuwam, że kryje się w tem jakaś miłostka, romansik, jakieś głupstwo... wybryk młodości... niekonsekwencya...
— A choćby — cóż w tem zdrożnego?
— Och nic... ja wprawdzie nie miałem zwyczaju kochać się w chwili, w której mój stryj się golił... No, ale dziś inne czasy, inne obyczaje.
— Kochany stryju, przychodząc mi z pomocą, zrobisz dobrodziejstwo osobie znanej ci i sympatycznej...
— Oho, rzekł radca, skrobiąc brzytwą po szerokiem obliczu.
— Tu idzie o pannę Kazimierę!
— O!.. o! piękna panna doprawdy — ale skaleczyłem się w brodę, krew idzie...
— Ona teraz znajduje się u pani Dulskiej, do której niepodobna się dostać.
— Żeby cię z twoim romansem! jeszcze krew idzie!
— Ma to być kobieta nader przykra; dokucza jej tak, że biedna dziewczyna schnie z tęsknoty i zmartwienia.
— Tak mówisz... jak to trudno jednak zatamować...
— Mój stryju, twego wpływu, twojej protekcyi mi potrzeba, żebym ją mógł ztamtąd wydobyć.
— A potem? cóż potem?
— Potem, ja jestem z nią po słowie, ożenię się...
— Z panią Dulską... dobra myśl i poważna... Widzę, że zaczynasz nabierać rozumu!
— Ależ nie, z Kazią!
— I to także nie jest zły interes, chociaż gorszy, ale cóż ja ci w tem pomogę?
— Wszystko dla mnie stryj zrobi — swoją powagą, wpływem, stanowiskiem...
— Trudno będzie, panią Dulską znam...
— Więc tem lepiej.
— Niebardzo — baba twarda jak brylant, nie ukruszysz jej niczem...
— Czyż jest kobieta, coby się woli stryja oparła?
— Prawda... prawda... ha! ha! zkąd ty mnie tak znasz? pamiętam w roku 1848 na wiosnę... ale nie powiem, wrodzona skromność nie pozwala mi szukać czczej sławy. Jacenty, tużurek Nr. 4, szapoklak i rękawiczki według numeru bieżącego.
— Stryj wychodzi?
— Cóż mam robić? Powiadasz że twoje szczęście od tego zależy... straszysz mnie... denerwujesz... więc chociaż nie miałem tego w programie dnia, idę... kruszyć dyament!


ROZDZIAŁ V.
Próba twardości dyamentu, tudzież figle Amora i Psychy liczących razem blizko sto wiosen życia.

Po owem zemdleniu, pani Dulska była w stanie ciągłej ekscytacyi, nerwy jej raz rozstrojone, drażniły się ciągle.
Gniew objawiał się w formach coraz nowych i jak deszcz kroplisty spadał na głowę Kazi.
Biedna dziewczyna za ostatnią zbrodnię swoją skazaną została przez ciotkę na karę zrobienia dwunastu szlafmyc wełnianych, dla dziadów bawiących dożywotnio w szpitalu św. Kunegundy. Po ukończeniu tej pracy, miała bezzwłocznie zająć się szyciem czepców dla podeszłych dam, znajdujących się w oddziale żeńskim pomienionego szpitala.
Ta praca oprócz zabicia czasu i przeszkodzenia napływowi złych myśli, miała jeszcze duże znaczenie moralne, a mianowicie: stawiając młodej osobie przed oczy szlafmycę, zmuszała niejako do medytacyi na temat: czem jest mężczyzna? czem siła jego ducha i inteligencyi? czem wąsy, i oczy płonące ogniem młodości? — Wszystko to zginie kiedyś w... szlafmycy!
Z drugiej strony wielki czepiec płócienny, ostatni strój niewieści na tym padole płaczu, wymownie przypominał, że piękność kobiety nietrwała jest i przemijająca, jak wszystko na świecie. Kazia tedy miała nad czem rozmyślać.
Sama pani Dulska robiła jak zwykle pończochę, trochę drzemiąc, a trochę oburzając się na ludzi i na ich niezbożność.
Tymczasem młot kołatał w furtkę żelazną, a czcigodny pan Piotr Panewka egzaminował przybywającego pana Rafała.
Wreszcie po schodach dały się słyszeć ciężkie kroki i wierny stróż stanął we drzwiach.
— Cóż tam nowego mój Pietrze?
— Jest, proszę wielmożnej pani, gość.
— Jezus Marya! Mężczyzna, a cóż to za jeden?
— Powiada, że jest honorowy i przysyła taki maluśki praśport.
To mówiąc podał pani bilet wizytowy.
— Pan Rafał!.. przyjaciel nieboszczyka Ignasia, kolega jego — człowiek jeszcze nie stary. Ach mocny Boże! właśnie wczoraj śniło mi się...
— Proszę wielmożnej pani, czy tego honorowego pana odprawić, czy przyprowadzić na górę?
— Ach Boże — czyż ja wiem? odpraw... albo nie — proś niech tu przyjdzie!.. Małgosiu! dyable wenecki, daj mi czepek z wstążkami i jedwabną mantylę. Ach! Boże, Boże! po coś stworzył wdowy? Póki to Ignasisko żyło, zawsze człowiek był trochę bezpieczniejszy. Idź Pietrze, proś tego pana, powiedz że czekam...
Piotr wyszedł.
— Kazieczko, moja duszko, idź do swego pokoju, Pan Bóg raczy wiedzieć, co ten człowiek myśli?.. śniło mi się onegdaj żem widziała kometę — idź, idź duszko do siebie...
W progu ukazał się pan Rafał wygolony, wyświeżony, pachnący jak skład perfum. Na nosie miał binokle, a w ręku bukiecik.
Od samych drzwi szedł zgięty we dwoje, a na jego powitanie, również zgięta, posuwała się pani Dulska.
Zdawało się, że na środku salonu dwie te poważne głowy uderzą o siebie nawzajem, ale dama wyprostowała się w samą porę, a pan Rafał pozostał w pochylonej postawie.
— Droga pani dobrodziejko, tyle lat!.. a dla kobiet czas przechodzi jak sen; ani śladu, ani cienia zmiany od owego czasu, w którym ś. p. nieodżałowany Ignaś był przedmiotem powszechnej zazdrości...
— I pan dobrodziej, zawsze jak tulipan!
— Ach pani! tulipany więdną prędko, a róże kwitną ciągle... aż do późnej jesieni.
— Proszę siadać, na fotelu wygodniej będzie. Ach! motylku, motylku! po tylu latach dopieroś sobie przypomniał. Nieboszczka Zosia... świeć Panie nad jej duszą, większe miała szczęście... w Wólce to bywałeś pan dobrodziej kilka razy na kwartał.
— Niestety, pani, ponieśliśmy nieodżałowaną stratę. Pani Zofia była to zacna dusza, powszechnie szanowana matrona, opiekunka biednych w całej okolicy.
— Tak pan mówisz? Zdawało mi się, że pan z innego punktu...
— Ja? a to dla czego?..
— Mówiono, że Zofia miała wyjść za pana...
— O pani, nie śmiałbym ofiarować jej ręki. W ogóle bo może dla tego pokutuję w samotności, że nigdy do płci pięknej nie byłem nadto śmiały...
— No, to nie dobrze, powiedziałabym że to nawet bardzo niedobrze. Źle jest być zbyt śmiałym; ale zbyteczna nieśmiałość znowuż stanowczo do niczego nie prowadzi — trudno przecież abyśmy same...
— Ja też nie tracę jeszcze nadziei, że może znajdzie się osoba jaka poważna, co zechce podzielić mój suchy kawałek chleba.
— O dla czegóżby nie, czyż to mało panien... na świecie.
— Droga pani, inne dziś czasy; nie ma już takich panien, jakie były wówczas, kiedy nieboszczyk Ignaś się żenił...
— To to prawda, rzekła rumieniąc się pani Dulska, a zarazem pomyślała w duchu: Ty stary rozpustniku, przyszedłeś tutaj z pewnością nie do mnie. O święty Antoni! ten smok czuje u mnie zaklętą księżniczkę. Założyłabym się, że mi Kazię chce wykraść.
Rozmowa umilkła na chwilę, pan Rafał odezwał się.
— Siostra pani dobrodziejki, pani Zofia była to święta osoba.
— Och!..
— Dawała u siebie przytułek ubogim sierotom... Panna Kazimiera, siostrzenica pani, otrzymała jej kosztem edukacyą... tak jak obecnie, dzięki nieoszacowanej dobroci serca pani, ma zabezpieczoną opiekę, a przed oczami żyjący wzór cnót do naśladowania.
— Otóż to, mówiąc otwarcie, Kazi zapewne zawdzięczam miłą wizytę kochanego pana radcy, rzekła z przekąsem jejmość.
— Do pewnego stopnia...
— Czy aż do stopnia ołtarza może...
— A no, rzecz to bardzo naturalna; osobie tak młodej, utalentowanej, pełnej przymiotów, bardziej niż każdej innej grozi niebezpieczeństwo zamążpójścia.
— Czy pan to mówisz specyalnie do siebie niby... czy tak ogólnie tylko?
— I specyalnie i ogólnie.
— I myślisz o tem na seryo?
— Najzupełniej...
— O fałszywości męzka! o obłudo! Ach smoki jesteście wszyscy, bazyliszki, faryzeusze! a któż to mówił dopiero przed chwilą, że gdyby mu się trafiła jaka stateczna osoba... Ładna mi stateczność, co ma dwadzieścia lat niezupełnie skończonych!
— Czyż się zapieram słów moich?
— I mówisz pan, że przyszedłeś w zamiarze oświadczenia się o rękę Kazi...
— O tak, droga pani, na cienie nieboszczyka Ignasia, zaklinam cię, najlepsza z kobiet i najzacniejsza z wdów, nie odmawiaj mi tego zaszczytu i łaski!
— Święty Antoni! O stary grzeszniku, nigdy! po moim trupie zaprowadzisz ją do ołtarza, taki dziad! taki dziad! cóż to za czasy! co za obyczaje!
— Pani! zastanów się, tem słowem zabijasz dwoje młodych ludzi... a ja... ja uschnę z rozpaczy jak listek. Zobaczysz pani, jak przed twemi oknami przeciągnie czarny karawan, na którym kołysać się będzie trumna metalowa, a na tej trumnie blacha z napisem „ś. p. Rafał“! O! wówczas serce zakrwawi ci się bólem, wówczas sumienie pani zawoła wielkim głosem: to ja przyspieszyłam koniec człowieka sprawiedliwego, to ja zamordowałam troje ludzi!.. Pani, rzekł wstając, wypowiedziałem ostatnie słowo; jeżeli trwasz w swojem postanowieniu, powiedz — nie będę ci złorzeczył... nie będę przeklinał, nie wydam jęku, ni skargi — lecz idę na cmentarz, kupuję wielki grób familijny, trzy trumny metalowe i... sporządzam testament...
— Co pan mówisz? co ja słyszę, trzy osoby... trzy trumny... grób familijny, o Boże! po coś stworzył wdowy!?
— Więc odmawiasz pani — ha, trudno niech się spełni przeznaczenie!!
— Panie, rzekła jejmość, chwytając go za rękę, ja głowę tracę — wytłomacz mi, bo jeżeli mnie słuch nie myli, to tu trzy osoby mają się żenić; jak żyję na świecie nie słyszałam o podobnem małżeństwie!
— Pani, ja kocham mego synowca, mój synowiec kocha pani siostrzenicę, ona kocha jego, ja kocham ją, ona kocha i jego i mnie — pomyśl pani, ile serc rozrywasz!
— Więc jakim sposobem? pan jego, ona ciebie, on ją, ona jego, ty ich, ciebie oni!! Od czasu jak wyszłam z pensyi, nie słyszałam takiej okropnej koniugacyi!
— A jednak to jasne. Jak mój synowiec nie ożeni się z Kazią, to może być z nim źle, Kazia umrze na suchoty — ja dostanę apopleksyi — a co będzie, jak się pani o tem dowiesz — to tylko Bogu wiadomo!
— Aha! więc to pański synowiec oświadcza się o Kazię.
— No, przecież nie ja! — droga pani Ignasiowa...
— Czemużeś mi pan tego od razu nie powiedział? wszakże to jeszcze można się o tem naradzić, pomyśleć...
— Więc robisz mi pani nadzieję.
— Jeżeli chłopiec porządny — tylko...
— Czy są jakie przeszkody?
— Zdaje się że nie; ale dla mnie osobiście zacznie się znowuż ciężka samotność... a ta szczebiotka tak mnie rozweselała, tak pocieszała zawsze...
— Obowiązkiem chrześcianina jest wynagradzać krzywdy, — samotność pani może być tylko chwilową, co zresztą od pani samej zależy...
Pani Dulska zarumieniła się i zmierzyła swego gościa spojrzeniem badawczem.
Później długo jeszcze rozmawiali ze sobą, a przy pożegnaniu śmiali się i kłaniali sobie nawzajem, z wyrazem niezwykłej galanteryi i uprzejmości.
Pani Dulska odprowadziła gościa aż do samych drzwi, a Panewka odebrał rozkaz bezwarunkowego wpuszczania pana Rafała o każdej porze dnia.
— Widzisz Kaziu, rzekła do rozpromienionej dziewczyny, która całą rozmowę wysłuchała z drugiego pokoju, widzisz do czego prowadzi romansowość i lekkomyślność! Zaledwie przybyłaś tutaj, już mi dom nachodzą, już czatują pod oknami, podedrzwiami i jakiż z tego skutek!! Ciebie porwą, mnie wykradną!.. Och! Boże, nie darmo wczoraj Jagusia mówiła, że kominiarz tak patrzył w komin, jakby chciał co wyszpiegować; ty nie znasz mężczyzn! Wyrzuć go drzwiami, to on oknem wejdzie, — wyrzuć go oknem, on kominem wlezie, byle tylko porwać swoją ofiarę... byle ją zabrać. Och! to powiadam ci smoki, pantery, kangury! tygrysy, żbiki... cała menażerya z zębami i pazurami. A ty słaba istoto cóż zrobisz? będziesz się biła z takim drabem, czy co? godzisz się więc z ciężkim losem zalewając się łzami...
Skończywszy tę tyradę, szanowna dama poszła do szatni robić przegląd swej garderoby, kobieta bowiem, którą chcą porwać, powinna być przygotowaną na wszystko...
Pan Rafał, powróciwszy do domu, zawołał na Jacentego.
— Mój Jacusiu! przygotuj mi książkę inwentarza biżuteryj i przedmiotów cennych, niech będzie otwarta na literę Ż.
— Domyślam się o co idzie, zapewne pan radca sprawisz sobie znowuż jaki piękny „Żygar“?
— Omyliłeś się, zapiszę tam żonę.
— Panią radczynię!... dla Boga świętego!!... nie myślałem nigdy o tem żebyśmy mogli mieć żonę...


ROZDZIAŁ VI i ostatni,
w którym dowiedzione jest że nie codzień bywa sessya.

Imć Pan Piotr Panewka obchodził święto pojednania się jego pani z ludzkością, a obchodził je już od kilku tygodni uroczyście.
Od samego rana ubrany świątecznie, szedł na róg do szynku i wypijał tam kielich anyżówki za zdrowie panienki, drugi za pomyślność pani, trzeci za spokój duszy nieboszczyka Dulskiego.
Resztę dopełniał piwem i później szedł do swych obowiązków, zachwycając kumoszki z przeciwka, czerwoną barwą nosa i marsową powierzchownością swoją, oraz humorem który go nie opuszczał.
Pani Dulska zgodziła się już ze swym losem i oczekiwała chwili, w której zostanie porwaną. Dodać należy, że oczekiwała z pewną niecierpliwością nawet. Pan Rafał przy pomocy Jacentego, porządkował swoje apartamenta na przyjęcie radczyni, a Kazia tonęła w marzeniach, projektując plany przyszłego szczęścia, które podczas zimy miały ubiegać w mieście, a na lato przenosić się do dworku pod górą, nad szerokiem jeziorem....
Bolesław ani się spodziewał, że stryjaszek jego, człowiek tak systematyczny, taki pedant, rozmiłowany w tysiącznych drobiazgach, zdecyduje się na gwałtowny przewrót w trybie życia i pozwoli się skrępować węzłami hymenu. A jednak stało się tak. Pan Rafał bardzo kochał swego synowca, a ponieważ wiedział że w inny sposób pozwolenia na małżeństwo Kazi nie uzyska, oświadczył się o rękę pani Dulskiej. Było to z jego strony poświęceniem, chociaż nie tak znów wielkiem jak się zdaje: czuł albowiem, że z wiekiem przybywają mu różne dolegliwości i że opieka kobieca bardzo mu się przyda.
Nie zawadzi też wiedzieć, że dyabeł, ten odwieczny wróg rodzaju ludzkiego, zbankrutowany już zupełnie; nie mając dość pieniędzy na kupno krwią pisanych cyrografów, musi się trudnić paleniem w starych piecach.... Inaczej zmarniałby z nudów, lub dostał spleenu i wpakował sobie nabój śrutu między rogi....
Niewiadomo czy jego sprawie, czy też sekretom toaletowym może, przypisać należy także niespodziewane odmłodzenie się pani Dulskiej.
Szpakowate włosy znikły, zastąpił je kok modny i kruczej czarności loczki nad czołem.
Oczy jaśniały blaskiem, na twarzy malowało się ożywienie.
Figura, niefiligranowa wprawdzie, dobrze się jednak odznaczała w sukni obcisłej, według ostatniej mody skrojonej i uszytej.
Podobne zmiany mniej więcej zaszły i w panu Rafale.
„Wesoły Zefirek“, jak go narzeczona pieszczotliwie nazywała, niepokazywał się na ulicy inaczej jak w lakierowanych bucikach, w świeżutkim paltocie, z jakąś paczką wiszącą u guzika na kolorowej wstążeczce.
Wizytował damę swych myśli niemal co drugi dzień, uczęszczał rzadziej na balet i prawie nie grywał w wista.
Nie miał czasu...
Bolesław był w tak zwanem siódmem niebie.
— Drogi Józiu, mówił do swego ponurego towarzysza, gdy ten znowu odwiedził jego kawalerską stancyjkę — gdyby mnie nieodstraszał twój uśmiech sarkastyczny, rzuciłbym ci się na szyję i ucałował serdecznie, jestem bowiem w tej chwili tak szczęśliwy....
— Zapewne jak Zabłocki gdy wyprawiał transport mydła na morze....
— Ech, co tam! powiedz raczej jak Zabłocki kiedy się żenił...
— Więc to ma znaczyć że i ty się żenisz?
— Tak, możesz mi powinszować.... i szykuj biały krawat.
— Nie zwykłem asystować przy pogrzebach....
— Jakto? co ty mówisz?
— Pokładałem w tobie pewne nadzieje, teraz widzę, że one przepadły.
— Sądzę, że wzmocniły się raczej.
— Powiedzżeż mi, czemu mam przypisać to nagłe rozbudzenie się twego serca? czy jest ono owocem pewnych kombinacyj materyalnej natury, czy też powstało skutkiem zboczeń umysłowych?
— Twoja indagacya nie ma sensu!
— Owszem, pytam się, dla jakiej właściwie przyczyny podejmujesz tak trudne obowiązki, czy powód, który cię do tego kroku skłania jest idealnej, czy też bardziej realnej natury.
— Cóż za pytanie?
— Przypuszczam że z miłości, to jeszcze pół biedy, z dwojga złego wolę półgłówka z sercem, aniżeli zimnego spekulanta robiącego interesa na kobiecem uczuciu. Pierwszy przynajmniej jest mniej fałszywy.
— Porzuć-żeż te myśli i wyjdź z aforyzmów, ja na seryo cię proszę, abyś moją pannę poprowadził do ołtarza....
— Więc ja ci na seryo odpowiadam, że zgoda; ale powiedz mi zarazem, w co się obrócą twoje złote projekta, wysokie zadania, które sobie za cel obrałeś?
— W czyn, w czyn, w najpiękniejszą rzeczywistość!
— Ciekawym, któż ci w tem dopomagać będzie? żona, kłopoty, obowiązki, nieszczęścia? Machniesz ręką na wszystko niedługo, wprzęgniesz się do zwykłej pracy codziennej, jednostajnej, a podjęte przez cię idee i cele wysokie zdasz na ręce takich rwących się młodzików, jakim sam dziś jesteś....
— Dla czego?
— Dla czego? dla tego mój przyjacielu, że się tak dzieje na świecie, na naszym małym zaścianku.... Czy sam nie widzisz? — patrz na tych panów co dziś spokojnie żyjąc, spędzają wieczory w teatrze, lub też w gronie znajomych, grają w wista — czy sądzisz, że oni nie byli także młodzikami? że w duszach ich nie wrzał ten sam ogień co dzisiaj pierś twoją ożywia? Dobijali się oni stanowiska. Pełni młodzieńczego ognia chcieli całe swe życie dla idei poświęcić. W tem los się im uśmiechnął, pożenili się bogato, porobili majątki i dziś nie widzą już tego, co widzieli dawniej. Mało ich obchodzi społeczność, a cała ich działalność na zewnątrz objawia się w tem, że czasem tańczą na benefis dziadów, lub też pogapią się na jakie filantropijne widowisko. Dobrze jedzą, jeszcze lepiej piją, lubią ploteczki i zbierają pieniądze...
— Przecież są na świecie ludzie osiwiali w pracy, zgarbieni przedwcześnie, z czołem zoranem bruzdami....
— To znowuż inna kategorya, to niewolnicy obowiązków nad siły. Oni są jak ci co tłuką kamienie przy drodze, wiatr studzi im czoła nagie, a rzuca w oczy kurz z pod kół przejeżdżających; oni dźwigają młot ciężki, aby nim krzesać, już nie ogień zachwytów i złudzeń, lecz chleb dla swych rodzin zgłodniałych i naukę dla dzieci. To muły dźwigające wieczne jarzmo! to biedacy!
— No, raz przynajmniej odezwało się w tobie uczucie, zadrgała jakaś struna serdeczna, wszakżeż ty kochasz tych ludzi?
— A kiedy już nam się tak na to kochanie zebrało, to przyznam ci się, że kocham bo większość ich to grunt dobry, serca ogrom, zapału mnóstwo.... ale cóż z tego?
— Podaj mi rękę.... dziękuję ci....
— Nie dziękuj, ale biegnij raczej do swego ideału, bo ta chwilka szczęścia, którego teraz kosztujesz, ma ci wystarczyć jako nektar ożywczy na całą drogę życia...
Stara kamienica od czasu kiedy pod nią fundamenta zakładano, nie widziała podobnego ożywienia i ruchu.
Przed nią stały karety, na schodach wysłanych dywanem, kwiaty i lampy, a w bramie Panewka, przyodziany w mundur, z krzyżem i medalami na piersiach....
Na górze zbierali się goście.... łysy Jacenty roznosił lody, i w kącie ocierał łzy ze wzruszenia rękawem, a tak mu serce z wielkiego szczęścia biło, że gdy odezwał się pan Rafał, to on kłaniał się i odpowiadał:
— Słucham wielmożnej pani radczyni dobrodziejki.
Pani Dulskiej zaś odpowiadał:
— Do usług pana radcy....
Salon zaczął się napełniać, pan Rafał robił honory domu; ubrany we frak świeżutki, w białym krawacie, z bukietem u boku, wyglądał jeszcze wcale dobrze.
Bolesław rozpromieniony rozmawiał na uboczu z Józefem, który się dzisiaj także jakoś ożywił i odmłodniał.
— Co tak ciągle na drzwi spoglądasz? spytał go Józef....
— Ztamtąd wyjdzie moje szczęście....
— Idą już, idą, szeptali goście i rzeczywiście dał się słyszeć szelest sukien, drzwi rozstworzyły się szeroko i ukazała się w nich najprzód pani Dulska w całej gloryi....
Ciężka, jasna, materyalna suknia otaczała jej postać, odsłaniając gors i pulchne ramiona, na które spadały loki czarne jak heban.
Za nią wyszła Kazia, w białej, skromnej sukience, osłonięta welonem, w myrtowym wieńcu na pięknej, niby na wzór starożytnej kamei wyrzeźbionej, główce.
Narzeczeni zajęli miejsca obok swoich dam, a do Bolesława i Kazi zbliżył się stary proboszcz z Wólki, który umyślnie przyjechał, aby obie pary dozgonnym węzłem połączyć.
— Karety już czekają, zameldował Jacenty.
Bolesław z Kazią zbliżyli się do stryja i pani Dulskiej i uklękli przed nimi.
— Błogosławcie!
— Widzisz Kazieczku, rzekła dama, porywają nas, zabierają, unoszą, a my słabe niedoświadczone istoty — zdajemy się na wolę Bożą. Niech cię Bóg błogosławi moje dziecko i ciebie.
I mnie, rzekł pan Rafał.
— I nas, dodała pani Dulska.
— Będziemy odtąd stanowili jedną rodzinę.
— Teraz, rzekł ktoś ze starszych gości, zwyczaj każe, żeby państwo młodzi dali sobie buzi, to ma być dobra wróżba....
— Bolek! rzekł pan Rafał, trącając synowca.
— A nie — stryj pierwej....
— Po co te ceremonie?
— Po starszemu.
— Po starszemu!
— Po starszemu, odezwał się ktoś z gości....
— Macie się certować, rzekła pani Dulska, to my, słabe kobiety, musimy wam dać przykład poświęcenia!
To mówiąc rzuciła się na szyję pana Rafała, potem ucałowała Bolka, Kazię i znów pana Rafała i wybuchnęła głośnym płaczem.
— Hic mulier! szepnął proboszcz, a Jacenty stojący we drzwiach rzekł do siebie:
— A to dzielna referentka wielmożna nasza pani radczyni...
Kilka kropel wody kolońskiej przywróciło spokój wzruszonej damie.
Zaczęto się wybierać do kościoła, a kiedy z przed bramy ruszyły karety, unosząc szczęśliwe pary i wesołych gości, Panewka rzekł do Jacentego:
— Żeby tak częściej bywało u nas wesele, to by człowiek w tym rozgardyasie trochę przynajmniej o swej markotności zapomniał...
— Nie codzień sessya, mój bracie, rzekł z powagą eks-woźny.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.