Stara bajka

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Milknące głosy
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom V—VII
Szkice i obrazki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
STARA BAJKA.

Kiedy ś. p. sędzia Furdasiński przeniósł się tam, gdzie, wedle słów proboszcza, miał pobierać wiekuiste czynsze z kapitału swoich cnót i zasług, na Furdasówce nie było ani grosza długu.
Nie podobało się to jednak synowi i dziedzicowi zmarłego, który zawsze mawiał, że w tych czasach tylko Żydzi i mechesy nie mają długów, i — hipoteka zaczęła się obciążać.
Zresztą młody pan Furdasiński był poczciwy chłopak. Wstawał o szóstej i, jako rolnik z krwi i kości, hasał konno po polach do ósmej. Nieraz w tych wycieczkach upatrzył sobie ładną dziewczynę, której w najbliższe święto kupował gorset i chustkę, a nawet czasem, po upływie roku, dawał jej krowę i paręset złotych gotówką.
O ósmej pił śniadanie, potem uczył swego szpaka gadać lub gwizdać, koło południa jadł drugie śniadanie, po śniadaniu trochę drzemał, o czwartej spożywał obiad, a po obiedzie, albo znowu uczył szpaka i rozmawiał z ekonomem, albo jechał do sąsiadów, na partyjkę. Regularny tryb życia łamał się parę razy na rok, mianowicie w czasie karnawału i w czasie wyścigów; wtedy bowiem pan Furdasiński zabierał karetę, cztery konie, furmana, lokaja i chłopca i jechał na cały miesiąc do Warszawy.
Niekiedy po upływie miesiąca dwór sam wracał na wieś. Był to znak, że pan Furdasiński udaje się zagranicę.
Marszałek Mazajło-Skrobejko, najbliższy sąsiad, który miał trzy dorosłe córki, przez przyjaźń dla ś. p. sędziego, często upominał dziedzica, radząc mu, aby się jak najrychlej żenił.
— Myślę o tem — odparł pan Furdasiński. — Właśnie kupiłem meble.
Marszałek spojrzał z pod oka na fotele, obite amarantowym aksamitem, i na fortepian Bechsteina, okryty warstwą kurzu, i rzekł:
— No tak, meble!... Ale niepotrzebnie karmisz tyle służby w domu.
— A cóż, mam ich wygnać? Przecież na nas, na obywatelstwie, ciąży obowiązek dostarczania ludziom pracy, ażeby nie kradli.
— Te wędrówki do Paryża także nanic — mówił marszałek.
— Co też marszałek baje! Cóżbym ja był za Polak, żebym choć raz na kilka lat nie zajrzał do Paryża?... Paryż to jak Warszawa i Kraków.
— Wiedeńska wystawa także zjadła sporo grosza...
— Obywatel u nas nie może być tylko rolnikiem — odpowiadał pan Furdasiński. — Musimy badać przemysł.
— No, ale Monaco...
— Wszystko na świecie trzeba poznać! — przerwał mu młody dziedzic i zbliżywszy się do okna, w którem wisiała klatka ze szpakiem, zagwizdał walca Straussa.
Pojętny ptak pochwycił natychmiast melodją, lecz urwawszy ją w połowie, odśpiewał kilka taktów: „Rachelo, kiedy Pan...“ a zakończył: „Gdyby rannem słonkiem.“
Ponieważ młody dziedzic nie zmieniał trybu życia, więc majątek topniał z godną podziwu szybkością. Nawet marszałek stracił serce do syna swego przyjaciela i oświadczył publicznie, że nigdy nie miał zamiaru przyjąć go za swego zięcia, a jeżeli wstępował do Furdasówki, to tylko przez pamięć dla ś. p. sędziego. Przytem robił coraz surowsze wymówki młodemu panu i co kilka zdań powtarzał:
— Djabli wzięli Furdasówkę!...
Przyszła nareszcie chwila, że pan Furdasiński nie obsiał pól, nie zapłacił procentów wierzycielom, ani rat w Towarzystwie Kredytowem. Cugowe konie schudły, służba rozbiegła się, sąsiedzi zerwali stosunki, a młody dziedzic — nie miał mięsa na obiad.
Otyły marszałek, usłyszawszy o tem, dostał małego ataku apopleksji. Tydzień leżał w łóżku, wreszcie pojechał do pana Furdasińskiego z ostatnią wizytą.
Właśnie dziedzic uczył swego szpaka arji: „La donna e mobile,“ kiedy zasapany marszałek wbiegł do salonu i rzuciwszy się na kanapę, zaczął:
— Cóżto, subhastują cię?...
— Podobno.
Marszałek wzruszył ramionami i podniósł oczy do nieba.
— A ileż ci zostanie z majątku, jeżeli wolno spytać?... — rzekł.
— Ze dwadzieścia tysięcy rubli...
— Te te te!... Towarzystwa masz dziesięć tysięcy. Długów hipotecznych...
— Parę tysięcy rubli.
— Parę?... — spytał oburzony marszałek. — Jest przeszło piętnaście tysięcy rubli zapisanych... A rewersa?
— No, tych śmieci będzie może na kilkaset rubli.
— Kilkaset? — krzyknął marszałek. — Wszyscy Żydzi lamentują, żeś bankrut i że im nie zapłacisz!... Posłuchaj — dodał, usiłując zapanować nad sobą. — Przez pamięć dla ś. p. ojca obrachowałem twoje długi i wartość majątku, nie wyłączając powozów i mebli. Otóż mówię ci — nie masz nic!... Grosza stąd nie wyniesiesz, jeszcze ci masa długów zostanie, bo za te grunta dadzą najwyżej po dwa tysiące rubli za włókę... Czeka cię nędza...
— Wszystko na świecie trzeba poznać! — odrzekł spokojnie pan Furdasiński.
Marszałek podniósł się z łoskotem.
— Władku! — rzekł — czy przez pamięć dla twego ś. p. ojca mogę co zrobić dla ciebie?
— Owszem — odpowiedział. — Może pan zechce przyjąć ode mnie na pamiątkę ten fortepian. Pyszny!... koncertowy Bechstein; ani razu na nim nie grałem...
Twarz marszałka zrobiła się fioletową. Zacisnął pięści i wrzasnął:
— Smar... Smaku nie masz acan!
Wybiegł z pokoju, a za chwilę przyszedł furman po czapkę, której wzburzony pan zapomniał.
Od tej chwili aż do dnia licytacji pan Furdasiński był już sam, jak palec. Nie tracąc jednak humoru, chodził po pokoju i palił fajkę, a jego szpak gwizdał kawałki rozmaitych melodyj, albo wołał:
— Djabli wzięli Furdasówkę!...
Pan Furdasiński oburzył się.
— Wołaj — rzekł do szpaka — ośle jakiś, to, czegom ja cię uczył: „Złodzieje! Żydy!...“
— Djabli wzięli Furdasówkę!... — odpowiedział szpak, pilnie przypatrując się swemu panu.
Był pewien, że mówi dobrze.
Licytacja majątku przyniosła cały szereg niespodzianek. Naprzód majątek poszedł nie po dwa tysiące, lecz po dwa tysiące pięćset rubli włóka, skutkiem czego, dołączywszy sprzedaż mebli i zbytecznej garderoby, pan Furdasiński nietylko co do grosza spłacił najmniejsze nawet długi, ale jeszcze sam wziął do ręki około tysiąca rubli gotówką. Powtóre majątek kupił chłop z tej samej wsi, Kuba Grzyb, i odrazu na stół położył trzydzieści osiem tysięcy rubli.
Widząc, że chłop z siwemi włosami, nastroszonemi jak szopa, wydobywa z kobieli sturublowe bankocetle, pan Furdasiński odezwał się:
— I wy, Kubo, naprawdę kupujecie folwark?
Stary zdjął czapkę i pochylił mu się do nóg.
— Patrzyłby mi się — rzekł — folwarek choćby za pięćdziesiąt tysięcy, bo mam kupę hołoty, ale, za pozwoleniem jaśnie pana, wezmę i ten, bo zawdyk lepi, coby się swoje zostało przy swoich. Nowe pomiary to ta będą jeszcze nieprędko, więc trza kupić, kiej się nadarza okazja.
— I sami będziecie gospodarowali?... — spytał pan Furdasiński.
Stary znowu schylił mu się do kolan, aż siwemi lokami dotknął ziemi.
— A bo ja głupi, jaśnie panie — odparł — rwać się do tego, czemu jaśnie pan nie wydołał?... Ja tam, już do wezwania boskiego zostanę chłopem, a na ten folwarek sprowadzam se wokumona aż z pod Kalisza, tego Bydłoskiego, co go jeszcze jaśnie wociec za czasu pańszczyzny miał pisarzem prewentowym.
— A cóżto, bliżej nie mieliście kogo?
— Dopraszam się łaski jaśnie pana, to było tak — mówił chłop. — Jak ino Żydy wzięły gadać, co Furdasówkę zlicytują, to zaraz mój najstarszy zakładał se, żeby jaśnie pana uprosić na rządcego...
— No, ja nie... — przerwał Furdasiński, rumieniąc się.
— Właśnie też tak rzekła moja baba, że jaśnie panu nijako być u chłopa w obowiązku, a jeszcze ja se pomyślałem, że kiedy on nieboże na swojem nie mógł wydołać, to mu na cudzem będzie gorzej...
Pan Furdasiński zaczął przestępować z nogi na nogę.
— Więc wtedy — mówił chłop — rzekłem: bast! i zaraz se pomyślałem o Bydłoskim.
— Żeście o nim nie zapomnieli? — wtrącił były dziedzic — boć on u nas nie mieszka już ze dwadzieścia lat.
— O, ja jego dobrze pamiętam — rzekł chłop — bo on przecie nas bijał. I tak było, że raz jaśnie wociec kazał nam kilku wyasygnować po dziesięć witek za to, żeśmy trochę zaniedbali sianokos. I kiedy na mnie przyszła kolej, Bydłoski prawi: „Naści, chłopie, dziesięć letkich witek za pańskie siano, co zgniło. A tera, ino se wciąż ligaj, dołożę ci piętnaście mocnych za twoje zgnite siano.“ — Ha! — mówię — panie pisarzu, co prawda, to prawda: zepsułem se siano przez jarmark! A on jak mi nie sypnie!... Aż, z przeproszeniem jaśnie pana, w nosie mnie zakręciło... Zara se wtedy zmiarkowałem, że to człek sprawiedliwy — kończył chłop. — I rzekłem teraz do baby: Bydłoski będzie u nas gospodarował, bo już wtedy on dbał o nasze, kiedyśmy jeszcze sami nie dbali...
Wysłuchawszy z oznakami niecierpliwości rozwlekłej mowy chłopa, pan Furdasiński cofnął się do dworu. Chodził po pokoju, dumając i paląc fajkę, a szpak od czasu do czasu wrzeszczał:
— Djabli wzięli Furdasówkę!...
Pan Furdasiński z początku tylko chrząkał, a wkońcu gniewnie zawołał:
— Dobrze zrobili, że wzięli!
Istotnie, czuł tu jakąś duszność, może dlatego, że właśnie zbliżała się pora letnich wycieczek, a może z innych powodów.
Nad wieczorem zobaczył przez okno nastroszoną siwiznę Grzyba.
Stary chłop cierpliwie stał przed gankiem, trzymając czapkę w ręku. Pan Furdasiński prędko wyszedł do niego.
— A czego to chcecie, Kubo? — spytał.
Chłopu trzęsła się głowa. Nagle podbiegł do byłego dziedzica i objął go za nogi.
— Ostańcie z nami, jaśnie panie — mówił stary. — Chleba nam tu nie zabraknie, a pudworu oddam wam do śmierci.
Pana Furdasińskiego tak zamdliło w sercu, jakby przed śniadaniem. Zaczął mrugać, ale cofnął się do ganku i odparł:
— Nie mogę... Nie wypada...
— Zaznacie wiele biedy na świecie — mówił stary.
— Wszystko trzeba poznać...
Stary podbiegł ku wrotom i machając czapką, wołał:
— Dzieci, żono, a chodźta żwawo, bo mnie nie słucha!...
Wtedy przed ganek wypadła gromada starszych i młodszych chłopów i kobiet, wielkim głosem zaklinając jaśnie pana, ażeby został.
Rzewnie zapłakał pan Furdasiński, ale zarazem oświadczył, że jeszcze dziś chce jechać do kolei.
— Chowajcie mi tu szpaka — prosił — dopóki miejsca nie znajdę... Potem go odeszlecie...
Grzyb poznał, że pan zaciął się.
— Ha! — rzekł — kiedy tak, to jedźcie, jaśnie panie. Ale, jeżeli wam bieda dokuczy, jak Bóg w niebie, dajcie mi znać. Zawdyk my, choć chłopi, wam najbliżsi...
Gdy zeszły na niebie gwiazdy, najstarszy syn Grzyba zajechał przede dwór porządnym wasągiem.
Pan Furdasiński wyniósł nieduży tłomoczek i z zapalonem cygarem siadł na wóz. Szpak, zbudzony światłem, ocknął się i krzyknął:
— Djabli wzięli Furdasówkę!...
Małe, lecz silne koniki w parcianej uprzęży ruszyły z miejsca. Pana nie miał już kto żegnać, tylko głodne od paru dni psy podwórzowe, skamląc, podskakiwały do wozu; lecz od gościńca wróciły znowu do dworu, pilnować reszty dobytku. Myślały, że i dzisiaj ich pan wyjechał tylko na partyjkę w sąsiedztwo...
Szlachcic siedział ostro na wozie, w sławuckiej burce, w granatowej czapce z daszkiem na bakier, czerstwy, wyprostowany. Czasami, gdy wyjrzał na drogę, która ginęła we mgle nocnej, chwytał go za gardło jakby strach i żal. Ale wtedy mocno odchrząknął, głębiej zaciągnął się dymem cygara i mruczał:
— Wszystko na świecie trzeba poznać.
W Warszawie stanął w Europejskim hotelu, sprawił nowy garnitur i starał się odświeżyć zeszłoroczne znajomości. Spostrzegłszy jednak po tygodniu, że wydał kilkaset rubli i stracił serca swoich, wyniósł się do hotelu Saskiego. Po paru tygodniach wyprowadził się na Dziekankę, a stamtąd aż na Nowolipki, widząc z przerażeniem, że pieniądze uciekają mu jak woda ze spaczonej konewki.
Dużo też myślał o przyszłości. Z początku miał zamiar ożenić się z córką jakiego miljonera, kupić parę domów i — mieszkać zagranicą. Potem zdecydował się przyjąć jakąś posadę, choćby dyrektora kolei albo cukrowni. Lecz w tydzień później już zdziwiłby się, gdyby kto chciał utrzymywać, że jemu, Furdasińskiemu, żadną miarą nie wypada zostać plenipotentem lub rządcą jakiego majątku. Zaś w kilka dni zgodziłby się i na posadę kasjera lub sekretarza przy jakiejś miejskiej instytucji.
Wkońcu, z resztek pieniędzy zostało mu niecałe trzysta rubli. Mieszkał już w brudnym zajeździe na Nowolipkach, jadał pięćdziesięciogroszowe obiady i odłożył dwa ostatnie sturublowe banknoty do oddzielnego przedziału w pugilaresie, przysięgając, że tych nie wyda.
Jednocześnie dał do „Kurjera“ ogłoszenie „o obywatelu ziemskim w sile wieku i kawalerze, który posiada kaucją i poszukuje odpowiedniego zajęcia“ i — pilnie zaczął śledzić część dzienników, zatytułowaną: „Posady i prace.“
Gdy, oprócz dwu owych sturublówek na kaucją, miał niecałe dziesięć rubli majątku, wpadło mu w oczy ogłoszenie:
„Do biura informacyj potrzebny inkasent z kaucją. Pierwszeństwo mają kawalerowie, znający prowincją.“
Pan Furdasiński zarumienił się z radości. Była to posada widocznie dla niego, gdyż jakkolwiek nie wiedział dobrze, co znaczy inkasent, lecz był kawalerem i znał prowincją... Ba! znał Paryż...
Ponieważ ogłoszenie to przeczytał będąc w cukierni, więc kazał zaraz podać, zamiast czystej herbaty, filiżankę kawy i kieliszek abricotiny; wypił to duszkiem i pobiegł pod wskazany adres. Idąc, kupił jeszcze cygar po dwadzieścia kopiejek, ale tylko pięć sztuk dla oszczędności.
W kantorze znalazł parę czarno lakierowanych stołów, na których leżały stosy aktów, kasę ogniotrwałą i obok niej, na ścianie, kilka pęków kartek, zapisanych liczbami. Wszystkiego pilnował człowiek, który, siedząc na fotelu, skórą obitym, czyścił sobie paznogcie.
Na widok pana Furdasińskiego, człowiek z kantoru zerwał się na równe nogi. Był to jegomość dziwnie ruchliwy, z nadzwyczaj bystremi oczyma, źle uczesany, niedbale ubrany, ale bardzo grzeczny.
— Czem szanownemu panu mogę służyć? — zapytał, nisko kłaniając się i podsuwając panu Furdasińskiemu fotel, jedyny sprzęt, na którym można było usiąść.
Szlachcic zmieszał się i rzekł prawie pokornie, choć chciał nadrobić miną:
— Czytałem ogłoszenie o... tym inkasencie...
— Ach! tak — przerwał gospodarz, i prędko usiadłszy na fotelu, zaczął znowu skrobać paznogcie.
Po chwili zaś, z pod oka patrząc na suplikanta, zaczął pytać:
— Jakie pan ma kwalifikacje?
— Miałem wieś Furdasówkę...
— Fiu! — gwizdnął gospodarz. — Ale ja się pytam o kwalifikacje naukowe?
— Byłem w gimnazjum... Także zagranicą... Umiem nieźle mówić po francusku — dodał nieco głośniej pan Furdasiński.
— Fiu!... a jaką kaucją pan ma?
— Dwieście rubli...
— Mało. U mnie, panie, robią się interesa na setki tysięcy rubli. Można mieć duże dochody, ale — potrzeba złożyć kaucją. Nieraz będziesz pan musiał podnieść z banku jakieś kilkanaście tysięcy... Muszę mieć pewność.
Pan Furdasiński, znękany przez widmo nadciągającej biedy, stał jak uczeń na egzaminie.
— Widzi pan — rzekł zawstydzony — chwilowo nie mogę...
— Aha!... no!... — przerwał właściciel kantoru. — Pańskie szczęście, że mi się podobasz. Siadaj więc i napisz swoje curriculum vitae, wymieniając osoby, które pana znają. Ale poważne osoby!...
Wstał z fotelu i przysunął niedbale panu Furdasińskiemu papier i kałamarz, w którym atrament zgęstniał jak smoła, zapewne z ciągłego użycia.
— Ale, ale — dodał — ja teraz muszę odnieść pewną sumę do Banku Handlowego i na pół godziny zostawię kantor pod pańską opieką. Woźny ma dziś pogrzeb...
Otworzył z ogromnym trzaskiem kasę ogniotrwałą i począł z niej wydobywać koperty, napełnione różnokolorowemi wartościami, mrucząc:
— Bank Polski trzy tysiące... jutro o dziesiątej... Bank Dyskontowy dwa tysiące osiemset jutro... O! jest Bank Handlowy...
Nagle zwrócił się do pana Furdasińskiego.
— Nie możesz mi pan zmienić dwieście pięćdziesiąt guldenów na ruble?
— A ileż to trzeba? — odparł zapytany, gryząc pióro.
— Dwieście rubli z czemś... Zresztą daj pan tymczasem dwieście.
Pan Furdasiński wydobył dwie ostatnie tęczówki, a właściciel kantoru, odwróciwszy się do kasy, liczył guldeny.
— Pięćdziesiąt... sto... sto pięćdziesiąt... Zmienisz pan to u wekslarza obok. Ale... A po ile pan weźmiesz za guldena? — rzekł nagle, i lekko wysunąwszy z ręki panu Furdasińskiemu sturublówki, z szybkością magika schował je do swej koperty.
— Czy ja wiem, ile mi dadzą — odparł pan Furdasiński.
— Wyborny inkasent! — zaśmiał się właściciel kantoru. — Tym sposobem straciłbyś pan pół kopiejki na rublu, czyli rubla na dwustu — i po kilku podobnych operacjach stopniałaby kaucja. Bo ja za pańskie omyłki płacić nie myślę.
No — dodał — ale na pierwszy raz mniejsza o to. Sam, jak będę wracał, wymienię panu u wekslarza guldeny. Teraz niech pan szybko pisze swoje curriculum vitae, a gdyby przyszedł jaki interesant, proszę powiedzieć, że wrócę z banku dopiero za pół godziny.
Zamknął kasę, ogromną kopertę wziął pod pachę i wybiegł.
Pan Furdasiński zaczął pisać:
„Urodziłem się w Furdasówce...“
Przekreślił i zaczął na nowo:
„Przyszedłem na świat w majątku dziedzicznym Furdasówka...“
Więcej nie umiał dodać ani wyrazu. Wziął więc pióro w zęby i zamyślony oparł głowę na rękach.
W tej chwili gwałtownie otworzyły się drzwi.
— Ha! mam cię, oszuście!...
Pan Furdasiński zerwał się na równe nogi i stanął oko w oko z jakimś zaperzonym człowiekiem, który trzymał potężny kij w garści, widocznie gotując się do zadania nim ciosu.
Obaj panowie patrzyli na siebie przez kilka sekund zdziwieni.
— Przepraszam! — bąknął gwałtowny przybysz. — Ale... gdzie jest ten oszust?...
— Jaki oszust?...
— Ten... ten dyrektor kantoru... Dyrektor!... Hultaj, który kradnie uczciwym ludziom kaucje i fałszuje weksle...
— On kradnie kaucje? — spytał przerażony Furdasiński.
— Czy może i pana naciągnął? — spytał naodwrót popędliwy nieznajomy.
— W tej chwili wziął ode mnie dwieście rubli...
— Cha! cha!... — zaśmiał się przybysz. — To on tu już nie wróci. Ale ja znajdę go w knajpie...
I wybiegł, wywijając kijem w sposób znaczący.
Pan Furdasiński stał odurzony. Był już nędzarzem, miał niecałe dziesięć rubli... Nim jednak zdążył zebrać myśli, wbrew przewidywaniom człowieka z dużym kijem, ukazał się — właściciel kantoru. Uśmiechnięty, nucił coś pod nosem.
— Cóż, curriculum vitae skończone? — zapytał pana Furdasińskiego. — Musisz pan zaraz objąć swoje obowiązki i posiedzieć tu do trzeciej, gdyż wypadł mi nagły interes do hipoteki.
— A moje dwieście rubli? — rzekł ostro pan Furdasiński.
— Pójdą na kaucją — odparł najspokojniej dyrektor kantoru.
— Bóg zapłać! — odparł pan Furdasiński. — Był tu dopiero ktoś u pana, także po kaucją... Szuka pana po całem mieście i nazywa oszustem... Oddaj mi pan moje dwieście rubli, to ostatni grosz...
Dyrektor oburzył się.
— Słowo honoru daję, że to jakiś intrygant chce mi oficjalistę zbałamucić. Ale nie wierz pan tym plotkom!... Słowo honoru...
— Żądam moich dwustu rubli — mówił do głębi wstrząśnięty pan Furdasiński. — Jeżeli mi nie oddasz, zawołam policji...
Dyrektor odrazu zmienił ton.
— Fiu! kochanku — zawołał — toś i ty taki dobry, jak inni! Masz niby to poczciwą minę, a grozisz policją?... A gdzie dowód, żeś mi dał pieniądze?... Jeżeli ja jestem łotrem, który nie zasługuje na ufność, to trzeba mieć kwit...
— Ja nie mówię, że panu nie ufam... — przerwał pan Furdasiński, łamiąc sobie palce w bezsilnym gniewie.
— A, jeżeli mi pan ufasz, więc oddam ci pieniądze za parę dni...
— Chcę zaraz!...
— Niema głupich.
— Zrobię panu awanturę... pójdę do prokuratora!... — wołał pan Furdasiński, nie wiedząc już co mówi.
— Kochany panie — odparł dyrektor chłodno. — Mnie już robili awantury, nazywali oszustem, skarżyli... To dla mnie chleb codzienny. Ale, jeżeli ty chcesz awantury ze mną, więc dobrze. Nie oddam ci pieniędzy, dopóki nie pokażesz kwitu, żem je wziął, a jak będziesz robił wrzaski, każę cię zaprowadzić do cyrkułu.
Panu Furdasińskiemu zaczęło mącić się w głowie. Dyrektor tymczasem usiadł na fotelu i, wydobywszy z kieszeni pilniczek, zaczął znowu skrobać paznogcie.
Wszelako osobliwy ten kantor był domem niespodzianek. W tej bowiem chwili weszła tu sędziwa kobieta, z włosami białemi jak mleko i niezwykle piękną twarzą. Gdyby nie zaczerwienione od płaczu powieki i usta drgające jakimś wielkim żalem, możnaby myśleć, że to nie osoba żyjąca, ale ubrany czarno posąg Nioby.
Staruszka ruchem pełnym godności skinęła głową panu Furdasińskiemu i szybko zbliżyła się do dyrektora, który zerwawszy się z fotelu, stał zmieszany.
Dama, z trudnością hamując wybuch płaczu, mówiła do dyrektora:
— Coś ty znowu zrobił, nieszczęsne dziecko?... Przed godziną wpadł do mnie jakiś awanturnik i lżył cię... tak strasznemi wyrazami, że... zemdlałam z bólu...
I chwytając go za rękę, dodała błagalnym tonem:
— Czy to może być prawda, dziecko, co on mówił?... Tu coś dzieje się, o czem ja muszę się dowiedzieć, chociaż... bodajbym pierwej była w grobie...
Płakała cicho, zasłaniając chustką usta. Dyrektor ze czcią posadził ją na fotelu i otarł pot, który mu wystąpił na czoło. Był prawie tak blady, jak staruszka. Zwrócił się na chwilę do pana Furdasińskiego i szepnął:
— Wyjdź pan stąd...
Pan Furdasiński nie ruszył się. Widmo nędzy zrobiło go brutalem.
Staruszka mówiła półgłosem:
— Tamten... awanturnik... twierdzi, żeś wziął od niego jakąś kaucją... Krzyczał, żeś ty... o mój Boże!...
— Kochana mamo — odparł dyrektor — czy mama nie rozumie, że to są figle moich współzawodników?... Podkopują mi kredyt i burzą domowy spokój...
— Pokazywał mi twój kwit — szepnęła matka.
— No, wielka rzecz! Więc oddam mu pieniądze za pół roku, bo taki jest termin na zwrot kaucji. Był to niesumienny oficjalista, którego musiałem oddalić.
— Oddajże mu dziś choć trochę.
Dyrektor zawahał się.
— Zresztą — rzekł niecierpliwie — dam mu jakieś a conto w tych dniach.
— To może i mnie odda pan dwieście rubli? — odezwał się pan Furdasiński.
Staruszka zatrzęsła się i, ze wstrętem odwracając głowę od nieznanego sobie człowieka, zapytała gwałtownie syna:
— Dziecko, co to jest?... Co on mówi?...
Ale cyniczny właściciel kantoru tym razem milczał. Głowa zwisła mu na piersi, i opadły ręce.
Pan Furdasiński pochwycił:
— Ostatnie dwieście rubli wziął ode mnie syn pani i mówi, że ich nie odda, bo... nie mam jego kwitu!...
Staruszce łzy obeschły.
— Dziecko — zapytała — czy to prawda?
Dyrektor ukradkiem rzucił groźne spojrzenie na pana Furdasińskiego, ale milczał. Był bardzo zmieniony.
Staruszka wstała z fotelu i głosem spokojnym a stanowczym rzekła:
— Trzeba zaspokoić tego pana.
— Nie mam pieniędzy — szepnął syn.
— Więc daj mu rewers i płać ratami, ale spłać go... Spłać ich wszystkich, bo...
Nie dokończyła i nie spojrzawszy na syna, wyszła z kantoru.
Była chwila ciszy. Przerwał ją dyrektor, chwytając gniewnie za papier i pióro. Napisał kwit i podał go panu Furdasińskiemu.
— Masz pan — rzekł — kwit na twoje dwieście rubli. Nikt ci nie da dziś za to ani grosza, ale ja go spłacę, po pięć rubli tygodniowo, począwszy od listopada. Teraz... sam nie mam nic...
Ale — dodał, topiąc w nim spojrzenie drapieżnego ptaka — domu pan nie nachodź... matki mi nie dręcz... Bo, przysięgam ci, będziesz tego żałował!...
Wskazał mu drzwi i mruknął:
— Pierwsza rata w listopadzie...
Pan Furdasiński wyszedł odurzony. Nie wiedząc dlaczego, był pewny swoich dwustu rubli, ale — w ratach tygodniowych i dopiero w listopadzie. Teraz, przy końcu września, był nędzarzem.
Na myśl o tem ciarki go przeszły; nie tracąc jednak humoru, rzekł do siebie na cały głos:
— Wszystko na świecie trzeba poznać!...
Aż obejrzały się dwie idące przed nim ładne panienki.
Jeszcze kilka dni mieszkał na Nalewkach. Rano i wieczór pijał herbatę w swoim zajeździe, a na obiad kupował w mieście kilka bułek i serdelków. W tej epoce można go było spotkać w Saskim Ogrodzie, gdzie, chodząc po głównych alejach, z kwiatkiem w dziurce od guzika, napozór przypatrywał się swoim kolorowym kamaszom i nucił kilka wyrazów z arji „Łaski!“ — ale duszę miał pełną rozpaczy.
Jednego dnia gospodarz zajazdu podał mu rachunek. Należało się siedem rubli. Pan Furdasiński z miną Rotszylda zapłacił pięć rubli, a na dwa kazał zaczekać, gdyż obecnie nie ma drobnych. Żyd zgodził się bez trudności, wiedząc, że ma w swej mocy tłomoczek i paszport lokatora.
Pan Furdasiński wyszedł na miasto. Maszerował krokiem austrjackiego porucznika; ustępując damom, wyginał się w sposób pełen wdzięku; obracał w ręku laseczkę jak Kupido. Ale w głowie nie mógł powiązać dwu myśli. Chwilami zdawało mu się, że tam już nic niema, tylko rozlegają się echa huczącego miasta. Czasami rzucał się nagle w bok, jakby chcąc gdzieś uciec, bo przywidziało mu się, że za nim chodzi wielki wstyd, przebrany za zwykłego człowieka.
On, który przed trzema miesiącami spłacił wierzycielom trzydzieści osiem tysięcy rubli, dziś nie ma czem spłacić dwu rubli za hotel!... Z całej ojcowskiej fortuny został mu tłomoczek w zastawie u Żyda i — dwie dziesiątki gotówką.
Chcąc mieć jeszcze drobniejszą monetę, wszedł do sklepiku i rzekł:
— Chciałbym kupić bułkę... dla pieska... Może mi pani wyda dwugroszniakami.
Sklepikarka, wydawszy mu pożądane dwugroszniaki, pomyślała, że elegant ten musi mieć dobre serce, bo gdy mówił o bułce, to się jakby zachłysnął, pewnie z wielkiej litości nad pieskiem.
Jedną noc przepędził, spacerując po głównych ulicach miasta. W dzień drzemał parę godzin, rozparty jak książę, na ławce w Saskim Ogrodzie, zjadł swoją bułkę i, z miną bardzo wspaniałą, kazał sobie podać kufel wody ze studni, ale — nic nie zapłacił. Drugą noc przepędził również na spacerze, a o wschodzie słońca zasnął tak twardo na ławce w alejach Jerozolimskich, że go ledwie obudził milicjant, śmiejąc się z tego: „co pan tak wiele wypił...“
Potem już stracił rachubę czasu, trapiła go bowiem senność i gorączka, przy której nawet zapomniał, że mu się jeść chce.
Chwilami, kiedy z zadartą głową, w pomiętym kapelusiku na bakier i z miną wielkiego zarozumialca, przechodził między tłumem ładnych kobiet i ludzi sytych, zajmujących legalne mieszkania, budziła się w nim świadomość losu. Wówczas zręcznie obracał między palcami czarną laseczkę, ozdobioną biustem gołej panny, i mruczał:
— Wszystko na świecie trzeba poznać!...
Nareszcie, pewnego wieczora, idąc Nowym Światem do placu Aleksandra, ażeby stamtąd wrócić Nowym Światem na Krakowskie Przedmieście, uczuł, że — trzeba umrzeć. Nie było to uczucie przykre, ale takie, jakiego człowiek doświadcza naówczas, kiedy nagle zechce mu się iść do teatru, albo na spacer. W paroksyzmach gorączki zdawało mu się, że jest małym chłopcem i że, jako taki, tęskni już za swoją matką i ojcem.
Wymijając boczną ulicę, usłyszał jakiś łoskot, dzwonienie i poświstywanie i — całkiem nieprzytomny wyobrażał sobie, że to śmierć daje mu znać o sobie. Byłby nawet przysiągł, że jakieś głosy potężne i niecierpliwe wołają prędko:
— Tu jestem... Tu jestem... Tu jestem!...
Skręcił w lewo i biegł ulicą na dół, a nogi mu się plątały. Z granatowego nieba wychylały się do niego figlarne gwiazdy.
Nagle pociemniało mu w oczach, uderzył o coś głową i — już nic nie widział.
Był dzień, kiedy się ocknął. Leżał na tapczanie w obszernej izbie, po której chodzili ludzie o surowych twarzach, z zawiniętemi rękawami, usmoleni jak kominiarze. Tapczan i ściany izby drżały, w powietrzu rozlegał się huk, dzwonienie, poświstywanie i hałaśliwe głosy, wołające:
— Tu jestem... Tu jestem...
Do pana Furdasińskiego zbliżył się mężczyzna nieusmolony i w surducie. Wziął go za puls, popatrzył bystro w oczy i kazał mu połknąć kieliszek lekarstwa, które wyglądało na bardzo mocną wódkę.
Chory oprzytomniał, a wówczas surdutowy jegomość rzekł:
— Zdaje mi się, że pan Furdasiński?
— Tak.
— Pan byłeś w szkołach w Piotrkowie?
— Tak.
— No, to jesteśmy szkolni koledzy. Ale musiałeś pan przynajmniej tydzień nie jeść. Co to znaczy?...
Chory przypomniał sobie wszystko. Usiadł na tapczanie i schwyciwszy jegomościa za rękę, szepnął:
— Jestem w bardzo złem położeniu... Szukam zajęcia...
— Znajdziemy. Jakiego pan chcesz?...
— Stróżem zostanę...
— No, nie. Zostaniesz pan, na początek, magazynierem w tej fabryce. Tymczasem pójdziesz pan do szpitala.

— — — — — — — — — — — —

W parę tygodni później pan Furdasiński zajmował już nową posadę. Obeznał się z obowiązkami bardzo prędko i — otrzymał trzydzieści rubli pensji miesięcznej. Zaraz napisał na wieś po swego szpaka, którego mu odesłano, a przy okazji i fajkę na krótkim cybuszku, której zapomniał we dworze.
Pierwszego listopada stawił się w jego izdebce dyrektor kantoru informacyjnego. Doniósł mu, że już zupełnie zbankrutował i — wypłacił pierwszą ratę w kwocie pięciu rubli.
Odtąd odnosił mu należność co tydzień i wkrótce tak polubił pana Furdasińskiego, że mu raz powiedział:
— Wiesz pan co? Ciśnij do licha fabrykę i — uformujmy spółkę. Ja mam zdolności do interesów, a pan taką poczciwą minę, że się na nią każdy złapie...
A gdy pan Furdasiński milczał, eks-dyrektor, gwałtownie ściskając go za rękę, zawołał tonem głębokiej wiary:
— Pomyśl pan o tem... Przysięgam ci, że okpimy całą Europę!...
Ale pan Furdasiński nie zgodził się na zawiązanie spółki z niezwykłym przedsiębiorcą. Biega więc po fabryce od szóstej rano do dziesiątej wieczór, a gdy znajdzie kwadrans wolnego czasu, wymyka się do izdebki. Tam z wielkiem zadowoleniem pali swoją fajkę na krótkim cybuszku i przypatruje się szpakowi, który, zagwizdawszy kilka wyjątków z oper, wrzeszczy:
— Djabli wzięli Furdasówkę!...
— Cha! cha! — śmieje się jego pan — ale nas zostawili!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.