Stalky i Sp. (Kipling, 1923)/W zasadzce

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Stalky i Sp.
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1923
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Tłumacz Jerzy Bandrowski
Tytuł orygin. Stalky & Co.
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W ZASADZCE.

W lecie wszyscy chłopcy, jak się patrzy, budowali sobie za liceum chaty na dunach, żarnowcem porosłych. Były to właściwie małe gniazdka, wycięte kozikami w gąszczu kolczastych krzaków, pełne kikutów, splątanych korzeni i cierni, ponieważ jednak budowanie ich było surowo zakazane, uważano je za rozkoszne pałace. I przez pięć lat z rzędu Stalky, M’Turk i Beetle (było to w czasie, zanim jeszcze zaszczycono ich osobną pracownią), budowali, jak bobry, samotną świątynię dumania, w której palili fajki.
Jednakże Mr. Prout, dyrektor ich domu[1], nie miał o nich zbyt dobrej opinji, a także Foxy, szczwany, rudy sierżant szkolny, niezbyt im dowierzał. Nosił tennisowe pantofle, uzbrojony był w lornetkę, a zadaniem jego było krążyć jak jastrząb nad niegrzecznymi chłopcami. Gdyby on sam był w pole wyruszył, chata zostałaby z pewnością osaczona, bo Foxy znał zwyczaje swej zwierzyny. Opatrzność jednak kazała Mr. Prout’owi, którego przydomek szkolny, wywodzący się od kształtu jego nogi, brzmiał „Kopyciarz,“ do poprowadzenia wywiadu na własny rachunek i właśnie ostrożny Stalky to był, który znalazł olbrzymi jego ślad koło chaty pewnego pięknego popołudnia, gdy gotów był zapomnieć o Proucie i jego czynach, zagłębiony w tomie Surtees’a i zajęty nową fajeczką z głogu. Kruzoe na widok śladu stopy Karaiba nie działałby rychlej od Stalky’ego. Sprzątnął on natychmiast fajki, wymiótł szczątki zapałek i pośpieszył ostrzec Beetle’a i M’Turk’a.
Charakterystyczne jednak dla tego chłopca było, iż nie zbliżył się do swych towarzyszów, dopóki nie odnalazł i nie rozmówił się z małym Hartoppem, przewodniczącym Towarzystwa Nauk Przyrodniczych, instytucji, którą Stalky miał w pogardzie. Hartopp niewymownie się zdziwił, kiedy chłopak uprzejmie, jak to tylko on umiał, zaczął go błagać, aby mu pozwolił zgłosić siebie, Beetle’a i M’Turka jako kandydatów, zwierzył mu się z hamowanego oddawna zainteresowania kwiatami, wczesnemi motylami i nowemi zjawiskami i wreszcie okazał gotowość, o ile Mr. Hartopp uznałby za stosowne, rozpocząć nowe życie odrazu. Jako nauczyciel Hartopp był nieufny, równocześnie jednak był też entuzjastą, a jego dobra, mała dusza, nie była pozbawiona pewnego uprzedzenia do tej trójki, a już szczególnie do Beetle’a z powodu uwag, jakie od czasu do czasu pod jego adresem padały. To też, niechcąc zrażać żałujących grzeszników, okazał się wobec nich litościwym i wciągnął te trzy nazwiska do swej księgi.
Dopiero wtedy, nie wcześniej, odszukał Stalky Beetle’a i M’Turka we wspólnej sali. Pakowali książki, nad któremi mieli zamiar spędzić spokojne popołudnie w krzakach żarnowca, które nazywali „puszczą.“
— Wszystko przepadło! — rzekł Stalky pogodnie — Znalazłem po obiedzie lekkie ślady stópek Kopyciarza koło naszej chaty. Bogu dzięki, że je zdaleka widać!
— Na—sy—pa—li piasku! Fajki schowałeś? — zapytał Beetle.
— Gdzieżby! Zostawiłem je, rozumie się, na samym środku chaty! Co za skończony idjota z ciebie, Beetle! Czy ci się zdaje, że oprócz ciebie nikt już nie myśli? Niema co, ta chata już dla nas na nic. Kopyciarz będzie jej pilnował.
— A to klapa! Co za świństwo! — mówił zaskoczony M’Turk, wyrzucając książki z za pazuchy.
Chłopcy nosili swe bibljoteki w bluzach, między kołnierzem a paskiem.
— Ładna historja! To znaczy, że z powodu tego podejrzenia do końca kursu będziemy pod bezustannym dozorem.
— Niby dlaczego? Kopyeiarz znalazł jedną chatę. On i Foxy będą jej pilnowali. To nas przecie nic a nic nie obchodzi; idzie o to tylko, żebyśmy się w tych stronach przez jakiś czas nie pokazywali.
— Pewnie, ale gdzież się podziejemy? — rzekł Beetle — Sam wybrałeś to miejsce, a ja — ja — ja chciałem dziś popołdniu czytać.
Stalky siedział na pulpicie, bębniąc piętami w ławkę.
— Beetle, ty jesteś skończone cielę. Czasami mam wrażenie, jak gdybym powinien was obu puścić kantem. Czy zdarzyło się kiedy, aby o was wuj Stalky zapomniał? His rebus injectis — ujrzawszy ślady Kopyciarza, okrążające naszą chatę, złapałem małego Hartoppa — destricto ense — powiewającego siatką na motyle. Przebłagałem Hartoppa. Oświadczyłem mu, Beetle, że jeśli cię przyjmie, napiszesz odczyt dla Łowców Pluskiew. Zapewniłem go, Turkey, że przepadasz za motylami. Krótko mówiąc, udobruchałem Kartofla i w tej chwili jesteśmy już Łowcami Pluskiew.
— I cóż z tego? — rzekł Beetle.
— Turkey, daj mu w tej chwili kopniaka.
Terytorjum, wyznaczone na małe wycieczki uczniom liceum, było w interesie wiedzy znacznie rozszerzone dla członków Towarzystwa Nauk Przyrodniczych.[2] Pod warunkiem, że nie będą wchodzili do domów, mogli się w rzeczywistości wałęsać, gdzie im się podobało; za ich przyzwoite zachowanie się ręczył Mr. Hartopp.
Beetle zrozumiał to, jak tylko M’Turk zaczął go kopać.
— Jestem skończonym osłem, Stalky! — wołał, zasłaniając atakowaną część ciała — Pax, Turkey, jestem osłem!
— Nie zważaj na niego, Turkey. Czy wasz wuj Stalky nie jest Wielkim Człowiekiem?
— Jest! Jest! — zgadzał się Beetle.
— Ale swoją drogą polowanie na pluskwy to plugawe zajęcie — zauważył M’Turk — W jaki sposób się do tego zabrać?
— W ten sposób! — rzekł Stalky, sięgając do stojących za nim szafek mikrusów — Mikrusy zawsze warjują za historją naturalną. Tu masz puszkę na rośliny małego Braybrooke’a.
To mówiąc, wyrzucił za okno mnóstwo zrośniętych z sobą, gnijących roślin i rozluźnił rzemień.
— Zdaje mi się, że to może człowiekowi nadać zupełnie zawodowy wygląd. A tu geologiczny młotek Clay’a młodszego. To może wziąć Beetle. Turkey, ty pewnie rwiesz się do jakiejś siatki na motyle.
— Niech mnie szlag trafi, jeśli to prawda! — wykrzyknął M’Turk poprostu, ale z głębokiem przekonaniem. — Beetle, daj mi młotek!
— Dobrze! Ja nie jestem wcale dumny. Zdejm mi tę siatkę, co tam wisi na górze, Stalky!
— Bardzo słusznie. Ty, to składany interes! Te kundle, mikrusy, mają bardzo luksusowe upodobania. Boga mego, to ci zrobione jak wędka! Na świętego Samiwela wyglądamy zupełnie, jak Łowcy Pluskiew! A teraz słuchajcie, co wam powie wuj Stalky! Pójdziemy na motyle na nadbrzeżne skały. Mało kto tam chodzi. Ale to tura nielada. Radziłbym wam zostawić książki.
— Jeszcze czego! — rzekł Beetle stanowczo — Ani mi się śni wyrzec się swej przyjemności dla paru parszywych motyli!
— Spocisz się strasznie! To już raczej weź mego Jorrocka. Goręcej ci od niego nie będzie.
Sjrocili się wszyscy trzej, albowiem Stalky pognał ich ostrym kłusem daleko na zachód, wzdłuż skał nadbrzeżnych po pod zarosłemi żarnowcem dunami, naprzełaj przez wąwozy, pełne kolczastych krzaków. Nie zwracali najmniejszej uwagi na latające króliki ani cesarskie korony, zaś to, co Turkey mówił o geologji, w żaden sposób nie nadaje się do powtórzenia.
— Czy idziemy do Clovelly? — zapytał wreszcie zdyszany.
Rzucili się na krótką, sprężystą murawę, ogarnięci z jednej strony leniwą sennością morza pod nimi, a z drugiej lekkim wietrzykiem letnim, buszującym wśród drzew w głębi lądu. Patrzyło się stąd w wąwóz, napół pełen starego, wysokiego żarnowca, obsypanego żółtem kwieciem i biegnącego aż ku obramieniu z krzaków jeżyny i gąszczu różnego krzewia i ostów. Wyglądało to, jak gdyby pół wąwozu aż do brzegu skały było pełne złotego ognia. Dalej ciągnęło się już otwarte, trawą zarosłe pole, gęsto najeżone tablicami z napisami.
— Co za okrutny, stary piernik! — odezwał się Stalky, czytając napis na najbliższej tablicy. — Pod grozą pociągnięcia do jak najsurowszej odpowiedzialności wobec prawa G. M. Dabney, Col., Sędzia Pokoju i tak dalej. Nie zdaje mi się, żeby człowiek o zdrowych zmysłach chciał przejść tę granicę.
— Trzeba naprzód dowieść, że ktoś zrobił szkodę, bo nie można pociągać do odpowiedzialności za nic. Nie może skarżyć o przekroczenie granicy — rzekł M’Turk, którego ojciec miał większy majątek ziemski w Irlandji — To wszystko bzdury!
— Dobrze wiedzieć, bo zdaje mi się, żeśmy właśnie tego potrzebowali. Ależ nie na przełaj, Beetle, ty ślepy warjacie! Tożby nas po pół mili złapano! Tędy! i zwiń tę swoją głupkowatą siatkę na motyle.
Beetle wyjął pierścień, schował siatkę do kieszeni, zsunął kij, tak, że zrobiła się z niego laska długości dwuch stóp i opasał się trzcinową obręczą. Stalky poprowadził ich w głąb lądu do lasku, znajdującego się o jakie ćwierć mili od morza i tu zatrzymał się u skraju jeżyn.
Teraz możemy zejść prosto na dół przez krzaki i nie pokazać się więcej — mówił taktyk — Beetle, syp naprzód zbadać teren. Fu! Gdzieś tu wściekle śmierdzi lisem.
Beetle na czworakach, wyjąwszy, kiedy łapał spadające okulary, zaczął się czołgać przez kolczasty gąszcz i właśnie wśród jęków bólu oznajmił, iż znalazł bardzo piękny lisi przesmyk. Dobrze się to dla niego składało, bo Stalky szczypał go a tergo. Tym tunelem czołgali się na dół. Był to widocznie gościniec mieszkańców wąwozu, prowadzący, ku niewypowiedzianej radości chłopców, na sam skraj skały nadbrzeżnej i kończący się kilku kwadratowemi stopami suchej murawy, ze wszystkich stron otoczonej ścianami nieprzeniknionych kolczastych zarośli.
— Słowo daję, tu dopiero można się położyć! — rzekł Stalky, chowając nóż do kieszeni — Patrzcie!
Rozsunął tęgie łodygi przed sobą i zdawało się, jak gdyby nagle otworzyło się okno na daleką panoramę Lundy. O dwieście stóp pod nimi falujące morze leniwo obwąchiwało żwir nadbrzeżny. Słychać było młode kawki, pokrzykujące na rafach, poświstywanie i zgiełk jakiegoś niewidzialnego jastrzębiego gniazda; zaś Stalky z wielką powagą plunął na plecy młodemu królikowi, wygrzewającemu się na słońcu daleko pod nim tam, gdzie tylko skalny królik może znaleźć dla swych stóp oparcie. Wielkie szare i czarne mewy skrzeczały, opędzając się od kawek; włóki aromatycznego kwiecia dokoła tętniały życiem nisko gnieżdżących się ptaków, śpiewających lub milczących w miarę jak cień kołujących jastrzębi przybliżał się lub oddalał; a na otwartem polu po drugiej stronie wąwozu tarzały się i skakały wesoło króliki.
— Fi! Co za kącik! To ci dopiero historja naturalna! — odezwał się Stalky, nabijając fajeczkę — Może tu nie byczo, co? Poczciwe, stare morze!
Splunął znowu z uznaniem i umilkł.
M’Turk i Beetle wyjęli książki i legli na brzuchach z brodami w dłoniach. Morze chrapało i gulgotało; ptaki, rozproszone na chwilę przez przybycie tych nowych zwierząt, wróciły do swych zajęć, zaś chłopcy czytali w bujnej, rozparzonej, sennej ciszy.
— Hallo, jakiś dozorca! — odezwał się Stalky, zamykając ostrożnie Handley Cross i patrząc przez krzaki.
Po wschodniej stronie zjawił się na horyzoncie człowiek z fuzją.
— Bodaj go jasny piorun, on chce siąść!
— Przysiągłby pewnie, że jesteśmy kłusownikami! — rzekł Beetle — Ale co komu po bażancich jajach! Są zawsze zgniłe.
Ja myślę, że nieźle byłoby dać nogę w krzaki — zauważył Stalky — Wcale nam nie jest potrzebne, żeby G. M. Dabney Col., Sędzia Pokoju tak prędko zaczął się nami zajmować. W puszczę i cicho! Kto wie, czy ten drab nie szedł za nami, rozumiecie?
Beetle był już daleko w tunelu. Usłyszeli, jak stęknął w jakiś dziwny, niebywały sposób; rozległ się trzask gałęzi łamanych przez ciężkie jakieś ciało, przedzierające się przez krzaki.
— Mam cię, ty mały, czerwony łotrze!
Gajowy złożył się nagle i wypalił z obu luf w ich kierunku. Śrut zaszumiał w suchych łodygach dokoła nich, że aż się kurz z nich posypał, równocześnie zaś wielki lis przeleciał między nogami Stalky’ego i pomknął ku skrajowi skały.
Nie odezwali się ani słowem, póki nie znaleźli się w gąszczu, podrapani, rozczochrani, zgrzani, ale przecie niedostrzeżeni przez nikogo.
— Omal, że się nam nie dostało! — odezwał się Stalky — Przysiągłbym, że kilka śrócin przeleciało mi między włosami.
— Widziałeś go? — mówił Beetle — Mało brakowało, a byłbym na niego upadł. Ale to był ogrom! A śmierdział! Hallo, Turkey, co ci jest? Czyś ranny?
Chuda twarz M’Turk’a zrobiła się perłowo-biała; usta, zwykle napół otwarte, były mocno zaciśnięte, a oczy aż się żarzyły. Nigdy go takim nie widzieli, wyjąwszy raz w bolesnym okresie wojny domowej.
— A czy wy wiecie, że to się równa morderstwu? — rzekł chrapliwym głosem, zgarniając ciernie z głowy.
— Kiedy nam i tak nic nie zrobił! — wtrącił Stalky — To przecie tylko szopa! No, gdzież ty idziesz?
— Idę do dworu, jeśli tu jakikolwiek jest — odpowiedział M’Turk, przedzierając się przez osty — Powiem to pułkownikowi Dabney’owi!
— Czyś zwarjował? Powie z pewnością, że się nam to słusznie należało. Zrobi na nas doniesienie. Dostaniemy publiczne lanie przed całą szkołą. Turek, nie bądź osłem! Pomyśl o nas!
— Idjoto jakiś! — zawołał M’Turk, odwróciwszy się gwałtownie — Myślisz, że mnie idzie o nas? Idzie o gajowego!
— Zwarjował! — rzekł Beetle żałośnie, idąc za nim.
W samej rzeczy, był to jakiś nowy Turkey — Turkey wyniosły, kanciasty, zadzierający nosa — za którym oni szli przez porzeczki i maliny w ogrodzie prosto ku trawnikowi, na którym stał z urzędnikiem starszy jegomość z siwizną u skroni, słuchając i klnąc zaciekle na przemiany.
— Czy pan pułkownik Dabney? — zaczął M’Turk swym nowym, chrapliwym głosem.
— Tak jest, ja, ja, a — oczy jego wędrowały po chłopcu od góry do dołu — kto — czego u djabła wy tu chcecie? Spłoszyliście mi bażanty. Nie próbujcie przeczyć. Niema się z czego śmiać! (Niezbyt piękne lica M’Turka skurczyły się w okropny grymas śmiechu przy słowie „bażanty“). Wybieraliście mi jaja z gniazd. Napróżno chowasz czapkę, wiem dobrze, że jesteś z liceum. Nie próbuj przeczyć! Jesteś z liceum. Proszę natychmiast o nazwisko i numer, paniczu. Chciałeś ze mną mówić — co? Moje tablice z napisami widziałeś? Musiałeś widzieć! Nie próbuj przeczyć! Widziałeś! O, karygodne, karygodne!
Pułkownik dusił się z gniewu. M’Turk tupał zlekka piętą w trawnik i jąkał się trochę — dwie niezawodne oznaki, że traci panowanie nad sobą. Ale o cóż miał być zły on, winowajca?
— Nie — niech pan posłucha, proszę pana. Czy — czy pan strzela lisy? Bo, jeśli pan nie strzela, to pański gajowy strzela. Widzieliśmy na własne oczy. Ja — ja gwiżdżę na pańskie wyzwiska — ale to okropność! To przecie uniemożliwia wszelkie uczucia sąsiedzkie! Męż — mężczyzna musi raz na zawsze powiedzieć, jakie stanowisko zajmuje wobec okresu ochronnego! To gorsze od morderstwa, bo przeciw temu niema legalnego środka!
M’Turk cytował chaotycznie słowa ojca, podczas gdy starszy jegomość wyprawiał dziwne hałasy w gardle.
— Czy wiesz, kto ja jestem? — zagulgotał wreszcie.
Stalky i Beetle zadrżeli.
— Nie, mój panie, i nic mi na tem nie, zależy, choćbyś pan nawet był samym wicekrólem! Proszę mi tu zaraz odpowiedzieć, jak gentleman gentlemanowi: Czy pan strzelasz lisy, czy nie?
A przecie cztery lata temu Stalky i Beetle tak starannie wykopali M’Turka z jego irlandzkiego dialektu! Najniewątpliwiej w świecie zwarjował albo dostał porażenia słonecznego i tak samo niewątpliwie dostanie rżniątkę — naprzód od starego gentlemana, a potem od dyrektora. Najmniejsze, czego się wszyscy trzej mogli spodziewać, to była chłosta publiczna. Jednakże — o ile własnym oczom i uszom mogli wierzyć — starszy pan zmiękł. Mogła to być cisza przed burzą, ale...
— Ja nie strzelam!
Wciąż jeszcze gulgotał.
— To pan musi wylać swego gajowego. On nie godzien mieszkać razem z przyzwoitym lisem w jednem i tem samem hrabstwie. I w dodatku lisica — w tej porze roku!
— Czy przyszedłeś rozmyślnie po to, żeby mi to powiedzieć?
— Rozumie się, że tak, dziwny człowieku! — odpowiedział M’Turk, tupiąc nogą — Czyżbyś pan nie zrobił tego samego dla mnie, gdyby się panu zdarzyło zauważyć coś podobnego w moim majątku?
W niepamięć — w niepamięć poszło liceum i szacunek należny starszym. M’Turk znowu stąpał po jałowych, purpurowych górach dżdżystego wybrzeża zachodniego, gdzie, podczas feryj był wicekrólem czterech tysięcy akrów gołej ziemi, jedynym synem w trzystoletnim domu, panem dziurawej łodzi rybackiej i bożyszczem ubogich dzierżawców swego ojca. To ziemianin mówił do równego sobie — głębina wołała do głębin — i stary gentleman zrozumiał to wołanie.
— Przepraszam! — rzekł — Przepraszam bez zastrzeżeń — pana i Stary Kraj. A teraz może pan będzie tak dobry i zechce mi opowiedzieć, jak to było?
— Byliśmy w pańskim jarze — zaczął M’Turk i opowiadał dalej na przemiany, to jak żak, to znowu, gdy niegodziwość gajowego wyprowadzała go z równowagi, jak oburzony obywatel wiejski. Wreszcie zakończył:
— Jak pan z tego widzi — musiało to już wejść u niego w zwyczaj. Ja — my — nigdy chętnie nie oskarża się służby sąsiada, ale w tym wypadku pozwoliłem sobie...
— Rozumiem. Oczywiście. I miałeś pan zupełną słuszność. Haniebne — och, haniebne!
Przechadzali się razem po trawniku, a pułkownik Dabney rozmawiał jak z równym sobie.
— Oto skutki awansowania rybaka — rybaka! którego osobiście wyciągnąłem z jego sideł na homary! Przecie tego dość, aby zepsuć reputację archanioła! Niech pan nie próbuje przeczyć! To fakt. Dobrze pana wychował ojciec. Tak jest. Cieszyłbym się bardzo, gdybym go mógł poznać. Tak jest, bardzo. A ci dwaj panicze? Anglicy. Niech pan nie próbuje przeczyć! Oni także z panem przyszli? Nadzwyczajne! Nadzwyczajne, doprawdy. Nigdybym nie przypuszczał, żeby przy dzisiejszym stanie wychowania mogło się znaleźć trzech chłopców ze zdrowemi zasadami... Ale prawda pochodzi z ust... Nie, nie! To się do was nie stosuje! Nie próbujcie przeczyć! Wy nie! Sherry chwyta mnie zawsze za wątrobę, ale — piwo, co? Ha? Co powiecie na piwo i mały podwieczorek? Dawno już temu, jak byłem chłopcem — straszne to szkodniki. Ale wyjątki potwierdzają tylko regułę. I w dodatku lisica!
Nakarmiła ich na terasie siwowłosa gospodyni. Stalky i Beetle głównie jedli, ale M’Turk z szeroko otwartemi oczami prowadził swobodną, lekką rozmowę, a starszy pan traktował go jak brata.
— Ależ rozumie się, mój drogi, możecie przyjść znowu. Czyż nie powiedziałem, że wyjątki potwierdzają regułę? Dolna część wąwozu? Człowieku, gdzie się wam podoba, byleście mi nie płoszyli bażantów. Te dwie rzeczy nie są bynajmniej do pogodzenia. Nie próbujcie przeczyć. To fakt. A swoją drogą, nie pozwolę już gajowemu nosić strzelby. Przychodźcie i chodźcie sobie, gdzie chcecie. Ja was nie będę widział, wy nie potrzebujecie widzieć mnie. Jesteście dobrze wychowani. Jeszcze szklankę piwa, co? Powiadam ci — był rybakiem i dziś wieczór znowu rybakiem zostanie. Zostanie! Najchętniej utopiłbym go. Odprowadzę was do domku odźwiernego. Moi ludzie nie są szczególnie — e — uprzejmi dla chłopców w waszym wieku, ale was na drugi raz poznają.
Po wielu komplimentach pożegnał ich przy domku odźwiernego w wysokiej bramie u dębowych sztachet parku.
Chłopcy stali przez jakiś czas w milczeniu. Nawet Stalky, który grał drugie, jeśli nie nieme skrzypce, patrzył na M’Turka jak na człowieka nie z tego świata. Dwie szklanki mocnego domowego piwa snać melancholijnie usposobiły chłopca, bo idąc z rękami w kieszeniach, zanucił zcicha:

„Oh, Paddy drogi, zali wiesz, co ludzie szepczą sobie?“

Kiedyindziej Stalky i Beetle rzuciliby się na niego natychmiast, bo ta pieśń była ze względu na swą siłę czarodziejską wyklęta — anathema. Widząc jednakże, czego dokonał, tańczyli dokoła niego w milczeniu, czekając, aż raczy zstąpić na ziemię.
Dzwonek, zwołujący na herbatę, odezwał się, kiedy byli o pół mili od liceum. M’Turk drgnął i ocknął się ze swych marzeń. Opuściła go wakacyjna chwała majątku ziemskiego. Znowu był mówiącym po angielsku uczniem liceum.
— Turkey, to było niesłychane! — pochwalił go Stalky szlachetnie — Nie wiedziałem, że to w tobie siedzi. Zdobyłeś dla nas na cały kurs chatę, w której poprostu nikt nie może nas złapać.
Wirowali dziko na piętach, jodłując według przyjętego zwyczaju długiego okrzyku zwycięskiego, zbliżonego do pieśni triumfalnej dzikiego i zbiegli ze wzgórza ścieżką, prowadzącą od gazometru na dół właśnie w samą porę, aby się spotkać ze swym dyrektorem, który całe popołudnie spędził na pilnowaniu ich opuszczonej chaty w „puszczy“.
Na nieszczęście, caławyobraźnia Mr. Prouta skłaniała się ku ciemniejszej stronie życia, skutkiem czego bardzo kwaśno patrzył na tych cherubinów o niewinnem wejrzeniu. Chłopcy, których rozumiał, zajmowali się „matchami“ domowemi, do których ich też każdej chwili można było zawołać. On jednak słyszał, jak Mr. Turk publicznie wyśmiewał palanta — nawet „matche“ domowe; wiedział, że zapatrywania Beetle’a na „honor domu“ są wprost rewolucyjne i nigdy nie mógł z całą pewnością powiedzieć, kiedy gładki i uśmiechnięty Stalky śmieje się z niego. A wobec tego — jako że natura ludzka jest taką, jaką jest — ci chłopcy musieli gdzieś nabroić! Spodziewał się, że to nic poważniejszego, ale...
Ti—ra—la—la—i—tu! Oto ma pieśń zwycięska! Słuchajcie!
Stalky, wciąż jeszcze wirując na piętach, pobiegł do jadalni, jak tańczący derwisz.
Ta—ra—la—la—i—tu! Oto ma pieśń zwycięska! Słuchajcie! — piruetował za nim Beetle z rozkrzyżowanemi ramionami.
Ti—ra—la—la—i—tu! Oto pieśń mego zwycięstwa! Słuchajcie! — zaskrzeczał głos M’Turka.
Ale, gdy go mijali, czy zalatywało od nich piwem, czy nie?
Nieszczęście jego tkwiło w tem iż jego sumienie gospodarza domu kazało mu zasięgnąć rady u kolegów. Gdyby był powędrował ze swą fajką i kłopotami do pokoju małego Hartoppa, byłby sobie może oszczędził wstydu. Bo Hartopp miał do chłopców zaufanie i niejedno o nich wiedział. Los skierował go do Kinga, również gospodarza domu, ale niezbyt mu życzliwego, a nienawidzącego gorliwie Stalky’Ego i Sp.
— A — ha! — rzekł King, zacierając ręce po wysłuchaniu historji — Ciekawe! W moim domu nigdy nikomu coś podobnego na myśl nawet nie przyjdzie.
— Widzi pan — prawdę mówiąc, nie mam dowodu!
— Dowodu? Dla naszego znakomitego Beetle’a! Jak gdyby go było potrzeba! Przypuszczam, że dostarczanie dowodu nie będzie niepodobieństwem dla sierżanta. Przynajmniej w moim domu uchodzi foxy za niezwyciężonego w wyłapywaniu krętaczów. Z całą pewnością palili gdzieś i pili. Chłopcy tego typu zawsze to robią. Zdaje się im, że to po męsku.
— Ale oni mało z kim się w szkole wdają, a wobec młodszych są wyraźnie — no — brutalni — rzekł Prout, który widział zdaleka, jak Beetle oddawał z procentem siatkę na motyle zapłakanemu mikrusowi.
— Oczywiście! Uważają się za wyższych ponad zwykle rozrywki. Małe zarozumiałe bydlątka! W tym szyderskim celtyckim uśmiechu M’Turka jest coś, co mnie trochę by denerwowało. A jak starannie oni się zawsze ze wszystkiem kryją! Ich bezczelność jest wprost na zimno obmyślana, z góry ułożona. Jak pan wie, jestem bezwzględnym przeciwnikiem wtrącania się do spraw cudzych domów, ale tym chłopcom trzeba dać nauczkę, Prout, i to dobrą nauczkę, jeśli chcemy poskromić bodaj tylko ich wybujałą pewność siebie. Gdybym był na pańskiem miejscu, zająłbym się przez jaki tydzień ich sprawkami. Chłopcy tego rodzaju — być może, że sobie pochlebiam, ale ja myślę, że chłopców znam — nie wstępują do Łowców Pluskiew bez kozery. Niech pan powie sierżantowi, aby miał oczy otwarte; ja też czasem będę uważał podczas swych wędrówek.
Ti—ra—la—la—i—tu! Oto ma pieśń zwycięska! Słuchajcie! — zabrzmiało daleko w głębi kurytarza.
— Wstrętne! — rzekł King — gdzie oni się nauczyli tego bezwstydnego wyciA! Koniecznie potrzebują dobrej nauczki.
Ale chłopcy nie troszczyli się o nauczki przez kilka następnych dni. Mieli do swego rozporządzenia cały majątek pułkownika Dabney’a i przetrząsali go z ostrożnością Czerwonoskórych, a dokładnością włamywaczy. Mogli wchodzić przez bramę koło domku odźwiernego z górnej drogi — nie omieszkali zaprzyjaźnić się z odźwiernym i jego żoną — mogli, zeszedłszy na dno wąwozu, wracać wzdłuż skał nadbrzeżnych, albo też, zacząwszy od wąwozu, piąć się w górę aż ku gościńcowi.
Uważali starannie, aby nie wejść w drogę pułkownikowi — on swoje zrobił i nie należało nadużywać jego gościnności — nie pokazywali się też na horyzoncie, gdy mogli się poruszać w ukryciu. Najulubieńszym ich kątem była kryjówka w krzakach na brzegu skały. Beetle nazwał ją Zaczarowaną Grotą, tak dla spokoju jak i schronienia, jakie dawała. Gdy tu leżeli z fajkami i tytuniem, umieszczonym wygodnie na długość ramienia, pozycja ich prawnie była nie do zdobycia.
Albowiem, zapamiętajmy to sobie, pułkownik Dabney nie zaprosił ich do swego domu. Z tego powodu nie potrzebowali prosić o specjalne pozwolenie bywania u niego; a pod tym względem przepisy szkolne były bardzo surowe. On dał im tylko wstęp na swe grunta, zaś ponieważ oni byli regularnymi Łowcami Pluskiew, rozszerzone granice ich działalności sięgały jego tablic w wywozie i bramy jego parku na górze.
Byli olśnieni swą własną cnotliwością.
— Ale nawet gdyby tak nie było — mówił Stalky, leżąc na wznak i wpatrując się w błękit — Przypuśćmy nawet, że jesteśmy kilka mil za granicami szkolnemi, nikt, kto nie wie, gdzie tunel, złapać nas w tej puszczy nie może. Czyż to nie lepsze, niż leżenie tuż za budą i pietranie się, ile razy chciało się zapalić fajkę? Czyż wasz wuj Stalky nie jest...
— Nie! — rzekł Beetle, wyciągnięty na brzegu skały i plując w zamyśleniu — Zawdzięczamy to Turkowi. Turkey jest Wielki Człowiek! Turkey, wiesz ty, złoto, że ty do rozpaczy doprowadzasz Kopycińsia?
— Głupi, stary osioł! — mruknął M’Turk zaczytany.
— Znowu zaczynają nas podejrzewać! — zaczął Stalky — Kopytko stał się dziwnie podejrzliwy od jakiegoś czasu, a Foxy, ile razy urządzi obławę, zawsze musi przynieść coś w rodzaju, w rodzaju...
— Skalpu! — rzekł Beetle — Foxy jest durny Czinganguk!
— Biedny Foxy! — rzucił Stalky — Wyobraża sobie, że nas w tych dniach złapie. Powiedział mi wczoraj w sali gimnastycznej: — Mam pana na oku, Mr. Corkran. Ostrzegam pana tylko dla pańskiego dobra. — Odpowiedziałem mu na to: — Radzę wam dać temu spokój, bo wpadniecie. Ostrzegam was tylko dla waszego dobra. — Foxy był wściekły.
— Cóż, dla Foxy to tylko wesoły sport! — rzekł Beetle — Kopyciarski to prawdziwy szpicel! I nie dziwię się, jeśli myśli, żeśmy się wstawili...
— Ja się urżnąłem tylko raz, podczas świąt — mówił Stalky z namysłem — Strasznie się potem przechorowałem. Ale, jak Boga mego, jak się ma za gospodarza klasy takiego bydlaka, jak Kopyto, można się rozpić.
— Gdybyśmy chodzili na „matche“ i ryczeli „Doskonale, panie profesorze!“, gdybyśmy stali na jednej nodze i wyszczerzali zęby, ile razy Kopytius powie „Dalej dziatki, żwawo,“ a my mu na to „tak jest prosz pampsora,“ „Nie, prosz pampsora,“ „O, prosz pampsora“ lub „Prosimy, prosz pampsora,“ jak to robi zgraja parszywych mikrusów, Kopytkowski wynosiłby nas pod niebiosa — rzekł M’Turk z drwiącym uśmiechem.
— Trochę za późno zaczynać.
— A po co? I tak wszystko w porządku. Kopyciański nie chce niczego złego. Ale on jest osioł. A my dajemy mu do poznania, że go uważamy za osła. Dlatego Kopyścio nas nie kocha. Wczoraj po modlitwie powiedział mi, że on jest loco parentis! — śmiał się Beetle.
— Chorrroba! — wykrzyknął Stalky — To znaczy, że knuje jakieś niesłychane łajdactwo! Ostatni raz mi to powiedział, jak mi dał trzysta wierszy do przepisania za tańczenie kaczuki w dormitarzu Nr. 10. Loco parentis, jak Boga mego! Ale co nas obchodzą te głupstwa, dopóki jesteśmy szczęśliwi. Nic nam zarzucić nie można.
Tak było i właśnie ta ich nienaganność wprowadzała w zakłopotanie Prout’a, King’a i sierżanta. Chłopcy, mający coś na sumieniu, zwykle się zdradzają. Cichaczem wymykają się pośpiesznie za bramę, a zapytani śmieją się nerwowo. Wracają w nieładzie tuż przed apelem. Dają sobie znaki głowami, rozmawiają na migi i chichoczą, rozpraszając się, jak tylko zauważą zbliżającego się nauczyciela. Ale Stalky i jego towarzysze dawno już wyszli z okresu tych młodocianych manifestacyj. Wychodzili jakby nigdy nic i wracali w zupełnym porządku po lekkim podwieczorku z poziomek ze śmietaną w domku odźwiernego.
Ponieważ w miejsce krwiożerczego rybaka gajowym został mianowany odźwierny, żona jego miała dla chłopców wielki szacunek. Prócz tego odźwierny dał im wiewiórkę, którą oni znów ofiarowali Towarzystwu Nauk Przyrodniczych, dając tem równocześnie mata małemu Hartoppowi, już chcącemu zapytać, co też oni robią dla Wiedzy. Foxy sumiennie zbadał kilka głębokich stromych dróg dewońskieh za pewną samotną oberżą na rozstaju; a ciekawą było rzeczą, że także Prout i King, rzadko przyjaźnie obcujący z sobą członkowie „ciała nauczycielskiego,“ kroczyli razem w tym samym kierunku — to znaczy, na północny-wschód. A tymczasem Czarodziejska Grota leżała dobrze na południowy-zachód.
— Oni są chytrzy — pie—kielnie chytrzy! — mówił Stalky — Ale dlaczego nas aż tam szukają?
— Ja wiem! — odezwał się Beetle słodko — Pytałem Foxy, czy próbował kiedy w tej oberży piwa. To mu wystarczyło i dodało mu trochę ducha. On i Kopycio tak długo węszyli koło naszej starej chaty, że pomyślałem, iż nie będą mieli nic przeciw jakiejś zmianie.
— Dobrze, ale to przecie wiecznie trwać nie może — zauważył Stalky — Kopytkowicz chodzi nadęty, jak chmura gradowa, a King zaciera tylko przednie łapy i szczerzy zęby jak hiena. Na Kinga działa to okropnie demoralizująco. Jeszcze którego dnia pęknie...
Ten dzień przyszedł nieco wcześniej niż się spodziewali — przyszedł, kiedy sierżant, którego obowiązkiem było zbieranie niepunktualnych, nie pojawił się przy zbiórce poobiedniej.
— Ma już dość marudów, co? Poszedł na górę, żeby nas wymacać stamtąd lornetką — rzekł Stalky — Dziw, że dawniej o tem nie pomyślał. Widzieliście, jakie oko do nas zrobił stary Kopyto przy zbiórce? Kopycińsio też w tem palce umaczał. Ti—ra—la—la—i—tu! Oto mój śpiew zwycięski! Słuchajcie! Chodźmy!
— Do Groty? — zapytał Beetle.
— Naturalnie, tylko że ja nie palę aujourd’hui. Parce quc je zupełnie słuszne ment pense, że dziś będziemy suivis. Pójdziemy sobie wzdłuż skał, powolutku, tak, żeby Foxy mógł nam nadążyć na górze.
Skierowali się ku pływalni i nagle ujrzeli przed sobą Kinga.
— O, ja wam przeszkadzać nie będę! — wykrzyknął na ich widok — Zajęci naukowemi badaniami oczywiście? Jestem pewny, że się dobrze zabawicie, moi młodzi przyjaciele.
— Widzicie! — rzekł Stalky, kiedy King nie mógł ich już słyszeć — Nie potrafi dochować sekretu. Idzie, żeby nam przeciąć linję odwrotu. U łazienek zaczeka na Kopyciarza. Obsadzili wszystkie miejsca, wyjąwszy drogi wzdłuż skał i teraz myślą, że nas zakorkowali jak w butelce. Niema się poco śpieszyć.
Szli powoli przez wąwozy, aż wreszcie stanęli na linji tablic.
— Posłuchajcie, chłopcy. Foxy nakręcony jest tak, że będzie musiał posypać się za nami zgóry nadół, jak groch. Jak tylko usłyszycie, że się przedziera przez krzaki, walcie wprost do Groty. Oni chcą nas złapać flagrante delicto.
Zanurzyli się w krzewiu pod prostym kątem do tunelu, otwarcie idąc przez trawę i legli cicho w Grocie.
— Nie mówiłem?
Stalky schował starannie tytuń i fajki. Sierżant, bez tchu, oparł się o płot, próbując zapomocą lornetki przeszukać zarośla, ale z równem powodzeniem mógł próbować patrzeć przez worek z piaskiem. Wkrótce pojawił się za nim Prout i King. Naradzali się.
— Aha, Foxy nie podobają się tablice, ale nie podobają mu się też i ciernie. No, to teraz sypmy tunelem nadół, pójdziemy do domku odźwiernego. Hallo! Oni posłali Foxy w krzaki!
Koxv tkwił po pas w trzeszezącem, kołyszącem się krzewiu, z uszami pełnemi zgiełku własnego pochodu. Chłopcy dotarli do lasku na górze i patrzyli na dół przez pas ostro krzewin.
— Hałas piekielny! — zauważył Stalky krytycznie — Nie sądzę, aby się to pułkownikowi Dabney’owi spodobało. Powiadam wam, chodźmy do domku odźwiernego i sfrygajmy co tymczasem. Zobaczymy w sam raz koniec komedji.
Nagle przebiegł koło nich dozorca.
— Na miłość boską, kto tam jest na dnie wąwozu? Pan się wścieknie! — wołał.
— Prawdopodobnie kłusownicy! — odpowiedział Stalky w szerokim dialekcie dewońskim, który stanowił ich langue de guerre.
— Już ja im dam kłusa!
Zleciał w lejkowaty wąwóz, który po chwili zaczął się napełniać wrzawą. Zwłaszcza wyraźnie słychać było głos Kinga, wołającego:
— Naprzód, sierżancie. Proszę mu dać spokój, panie! On wykonywa moje rozkazy!
— A któż wy jesteście, żebyście tu rozkazywali, dziady jedne! A wy pójdziecie ze mną do pana. Wyłazić z krzaków. (To do sierżanta). Ale jo, to się wi, żeście przyszli za chłopcami. Ino że ci chłopcy mają długie uszy i białe brzuchy a wy je chowacie do kieszeni, jak już nie żyją. Marsz do pana! On wam pokaże chłopców, że do końca życia popamiętacie. A wy tam — siedzieć za płotem!
— Wytłumaczcie właścicielowi! Możecie wytłumaczyć, sierżancie! — krzyczał King.
Widocznie sierżant poddał się przeważającej sile.
Beetle leżał jak długi na trawie za domkiem odźwiernego, literalnie gryząc ziemię w spazmie radości.
Stalky kopniakami przyprowadził go do przytomności. Na jego twarzy jak i na twarzy M’Turk a nie było ani śladu wesołości; tylko muskuł jakiś drgał im czasem w policzku.
Zapukali do drzwi domku, w którym byli zawsze mile widzianymi gośćmi.
— Chodźcie ino i siadajcie, moi złoci! — przywitała ich żona dozorcy. — Nic mojemu chłopu nie zrobią. Już on im pokaże! Świeże poziomki i śmietana. My, ludzie z Dartymoor, nie zapominamy nigdy o swych przyjaciołach. Ale ci Bidevorscy kłusownicy, to wszystko hołota. Może cukru jeszcze? Mój mąż złapał dla was borsuka, moi panicze. Jest tam w sianie, w skrzynce.
— Weźmiemy go, jak zjemy. Ale, jak widzę, pani przy pracy. My sobie tu posiedzimy a — u pani dziś pranie, jak się zdaje — mówił Stalky — My pani nie będziemy zawracali głowy. Niech pani na nas zupełnie nie zważa. Tak. Śmietany aż za dużo!
Kobieta odeszła, obcierając o fartuch swe czerwone ręce, i pozostawiła ich samych w poczekalni. Dał się słyszeć odgłos kroków na żwirze za oprawnemi w ołów, szlifowanemi szybkami, poczem zabrzmiał głos pułkownika Dabney’a, nieco donośniejszy od trąbki.
— Czytać umiecie? Macie oczy w głowie? Proszę nie próbować przeczyć! Macie!
Beetle zerwał jakąś serwetkę szydełkową z ceratowej kanapy, wepchał ją sobie w usta i zniknął, potoczywszy się w jakiś kąt.
— Pan widziałeś moje tablice! Pański obowiązek? Gwiżdżę na pański obowiązek! Podziwiam pańską bezczelność, mój panie! Pańskim obowiązkiem było trzymać się zdala od mych gruntów. On będzie mnie mówił o obowiązku! Jakto — jakto — jakto, zwyrodniały kłusowniku, pan mnie będziesz uczył? Ryczeć jak wół w tych krzakach w wąwozie? Chłopcy? Chłopcy? Chłopcy? To trzymajcie swych drągali w domu! Ja nie jestem za waszych chłopców odpowiedzialny! Ale zresztą ja temu nie wierzę — nie wierzę ani słowa! Pan masz w oczach to chytre spojrzenie — chytre, niskie, kłusownickie spojrzenie w oczach, wystarczające, wystarczające, aby popsuć reputację archanioła! Nie próbuj pan przeczyć! To fakt! Sierżant? Tem bardziej powinieneś się pan wstydzić! Najgorszy interes, jaki kiedykolwiek zrobił Najjaśniejszy Pan! Sierżant, latający po kraju i uprawiający kłusownictwo — na emeryturze! Karygodne! Oh, karygodne! Ale ja będę względnym. Będę miłosiernym. Na Boga, będę kwintesencją ludzkości. Widziałeś pan moje tablice, czy nie? Nie próbuj pan przeczyć. Widziałeś! Milczeć, sierżancie!
Dwadzieścia jeden lat służby wojskowej wybiły na Foxy swe piętno. Umilkł.
— A teraz — marsz!
Wysoka brama szczęknęła, zamykając się.
— Mój obowiązek! Sierżant będzie mnie uczył obowiązków! — parskał pułkownik Dabney — Boże! Znowu sierżanci!
— To King! To King! — dławił się Stalky z głową pod poduszką kanapy.
M’Turk pożerał dywanik przed niepokalanym kominkiem, a kanapa skrzypiała w takt konwulsyjnych drgawek Beetle’a. Przez grube szkło widać było niebieskie, powykręcane, groźne figury.
— Ja — ja protestuję przeciw tej zniewadze!
King widocznie biegł pod górę.
— Ten człowiek spełniał tylko swój obowiązek. Pan pozwoli, że mu wręczę swą kartę wizytową!
— On jest w tennisowem ubraniu! — Stalky znów wsadził głowę pod poduszkę.
— Na nieszczęście — ku memu najwyższemu zmartwieniu — nie mam przy sobie ani jednego biletu, ale nazwisko moje jest King, szanowny panie, nauczyciel liceum i jestem gotów — najzupełniej gotów — ponieść wszelką odpowiedzialność za postępowanie tego człowieka. Widzieliśmy trzech...
— Widzieliście panowie moje tablice?
— Przyznaję, że tak, ale w tych okolicznościach...
— Ja jestem tu in loco parentis — przyłączył się do dyskusji niski głos Prout’a.
Można było słyszeć, jak sapał.
— Co takiego?
Pułkownik Dabney z każdą chwilą mówił coraz to wyraźniejszym akcentem irlandzkim.
— Jestem odpowiedzialny za chłopców, znajdujących się pod moją opieką.
— Tak? Jest pan odpowiedzialny? Zatem wszystko, co panu mogę powiedzieć, jest, że daje im pan bardzo zły przykład — aby tak rzec, przykład fatalny! Nie znam waszych chłopców, nie widziałem waszych chłopców, ale powiadam panu, że gdyby tu z każdego krzaka szczerzył zęby chłopak, panowie mimo wszystko nie macie cienia prawa włazić mi tu przez wąwóz, płosząc wszystko, co w nim żyje. Proszę nie próbować przeczyć! Panowie tak zrobili. Należało przyjść do domku odźwiernego i zobaczyć się ze mną, jak przystoi na przyzwoitych ludzi, a nie robić mi obławy na chłopców wzdłuż i wszerz mej remizy. Pan jest in loco parentis? Doskonale, ja też swej łaciny jeszcze nie zapomniałem i powiem panu: Quis custodiet ipsos custodes. Jeśli nauczyciele bezprawnie włażą na cudze grunta, jakże można ganić chłopców?
— Gdybym jednak mógł pomówić z panem prywatnie, — odezwał się Prout.
— Nie mam z panem nic prywatnego. Może pan być tak prywatny jak tylko się panu podoba po drugiej stronie tej bramy, i — życzę panom dobrego popołudnia.
Brama znowu szczęknęła.
Chłopcy zaczekali, aż pułkownik Dabney wejdzie do domu, a potem padli sobie w objęcia, z trudnością chwytając oddech.
— O, mój Boże! O, mój King! O, moje Kopytko! Och, mój Foxy! Gorliwość, wszystko przez gorliwość, panie Cymbałkiewicz!
Stalky obtarł oczy.
— Och! Och! Och! Aleśmy ich ubrali! Trzeba iść, bo się spóźnimy na herbatę.
— We — we — weźcie borsuka i uszczęśliwcie jeszcze małego Hartoppa. U — u — uszczęśliwcie już wszystkich! — łkał M’Turk, szukając po omacku drzwi i kopiąc rozciągniętego na ziemi Beetle’a.
Znaleźli zwierzę w śmierdzącej skrzynce, zostawili dwie półkorony jako zapłatę i, zataczając się, ruszyli ku domowi. Borsuk chrząkał w sposób tak dziwnie podobny do pułkownika Dabney’a, że dwa czy trzy razy upuścili go, piszcząc z niepohamowanego śmiechu. Nie przyszli jeszcze zupełnie do siebie, gdy Foxy, spotkawszy ich na dziedzińcu koło ich domu, zawiadomił ich, że mają się udać do swego dormitaża i czekać, póki się po nich nie pośle.
— Dobrze, wobec tego proszę zanieść tę skrzynkę do pokoju pana Hartoppa. Zrobiliśmy przynajmniej coś dla Towarzystwa Nauk Przyrodniczych! — rzekł Beetle.
— Obawiam się, panicze, że was to nie uratuje — odpowiedział groźnym głosem Foxy.
Czuł się w duchu boleśnie dotknięty.
— Niema strachu, Foxibus!
Czkawka Stalky’ego doszła do szczytu.
— My — my was nie opuścimy, Foxy. Ślusarz zawinił a kowala powieszono, co?... Nie, wyście niczemu nie winni. Psy, polujące na lisa w lesie, zawsze trop gubią. Ja... o jej, niedobrze mi...
— Tym razem trochę się zagalopowali! — pomyślał Foxy — Powiedziałbym nawet, że się bardzo zagalopowali i może gdzie co pili, tylko nie czuć od nich trunkiem. A jednak — do pewnego stopnia jakby nie ci sami. Ale Kingowi i Proutowi dostało się nie gorzej odemnie. Przynajmniej ta jedna pociecha...
— No, a teraz musimy się bronić! — rzekł Stalky, zrywając się z łóżka, na które się był rzucił — Jesteśmy, jak zwykle, uciśnioną niewinnością. Nie mamy najmniejszego pojęcia dlaczego nas tu wysłano, nieprawdaż?
— Najmniejszego wytłumaczenia. Pozbawieni herbaty. Publiczna kompromitacja wobec całego domu — mówił M’Turk, płacząc ze śmiechu — To przecie nie żarty.
— Słuchajże, wytrzymaj, dopóki King nie straci panowania nad sobą — odezwał się Beetle — Ten stary oszczerca pieni się pewnie z wściekłości i nie wytrzyma, żeby pierwszy nie zacząć. Prout jest na to za ostrożny. Uważaj głównie na Kinga i przy pierwszej sposobności odwołaj się do rektora. To ich zawsze do cholery doprowadza.
Zawezwano ich do gabinetu gospodarza domu, gdzie Proutowi asystował King i Foxy, ten ostatni z trzema trzcinami pod pachą. King patrzył na nich triumfująco, bo na policzkach chłopców lśniły niewyschłe jeszcze łzy radości. Zaczęło się śledztwo.
Tak jest, szli wzdłuż skał. Tak jest, weszli na grunta pułkownika Dabney’a. Tak jest, widzieli tablice graniczne z napisami (w tem miejscu Beetle załkał histerycznie). W jakim celu weszli na grunta pułkownika Dabney’a?
— Tam był borsuk, prosz pampsora!
Tu King, który nie cierpiał historji naturalnej, ponieważ nie lubił Hartoppa, nie mógł już dłużej wytrzymać. Poprosił ich, aby do jawnego zuchwalstwa nie dodawali jeszcze kłamstw.
— Ależ borsuk znajduje się w mieszkaniu pana Hartoppa, prosz pampsora! Sierżant był tak grzeczny i sam go zaniósł.
W ten sposób została załatwiona kwestja borsuka, a ta chwilowa porażka doprowadziła podrażnienie Kinga do punktu wrzenia. Słychać było, jak stukał nogą w podłogę, podczas gdy Prout układał swe niedołężne pytania. Teraz już miała się zacząć walka na ostre. Oczy ich zgasły, twarze stały się nieme, ręce zwisły wzdłuż boków bez ruchu. Kosztem rodaka mieli wziąć odwieczną lekcję swej rasy, polegającą na pozbyciu się wszelkiego podniecenia i zamknięciu przeciwnika w pułapce w odpowiedniej chwili.
Jak dotąd, szło wszystko dobrze. King coraz bardziej mieszał się do śledztwa, będąc mściwy tam, gdzie Prout był tylko obrażony. Czy znane im są kary, grożące za przekroczenie granicy? Stalky, z doskonale ułożoną miną niezdecydowania, przyznał, że coś niecoś o nich słyszał, ale myślał — Zdanie było naciągnięte do ostateczności: Stalky nie chciał wygrywać swych atutów wobec takiego przeciwnika. Mr. King nie pytał o żadne „ale“ i nie był zupełnie ciekawy wykrętów Stalky’ego. Zato z drugiej strony może być, iż ich zajmie jego skromne zdanie. Chłopcy, którzy wymykają się — przekradają — ukrywają poza granicami, nawet poza granicami, zakreślonemi wielkodusznie przez Towarzystwo Nauk Przyrodniczych, do którego się podstępnie zapisali, aby mieć płaszczyk dla swych przestępstw — ich występki — ich łajdactwa — ich niemoralność —
— Trzaśnie w tej chwili! — rzekł do siebie Stalky — A wówczas wlecimy na niego, zanim się będzie mógł wycofać.
— Tacy chłopcy, zepsuci, trąd moralny — prąd własnych słów poderwał Kingowi nogi i poniósł go — oszczercy, kłamcy, lenie, początkujący pijacy...
On zmagał się tylko ze zdaniem, chcąc dobrnąć do końca i chłopcy wiedzieli o tem ale M’Turk przeciął ten szumny frazes a Stalky i Beetle powtórzyli za nim, jak echo:
— Apeluję do pana rektora, panie profesorze.
— Apeluję do pana rektora, panie profesorze.
— Apeluję do pana rektora, panie profesorze.
Było to ich niezaprzeczone prawo. Za opilstwo groziła publiczna chłosta i wydalenie. To im zarzucono. Ta sprawa należała do rektora i do nikogo innego, jak tylko do niego.
— Odwołałeś się do Cezara i przed Cezarem staniesz!
Słyszeli już to zdanie raz czy dwa razy przedtem w ciągu swej karjery.
— Niemniej — ciągnął King zaniepokojony — radziłbym wam poprzestać na naszym wyroku, moi młodzi przyjaciele.
— Czy mamy trzymać się zdala od swych kolegów, aż do widzenia się z panem rektorem? — zwrócił się M’Turk do swego gospodarza domu, nie zwracając uwagi na Kinga.
To podniosło sytuację do punktu kulminacyjnego. Równocześnie oznaczało to też zwolnienie od nauki, bo parszywe owce szczelnie izolowano, zaś rektor sądził sprawy zawsze na zimno po dwudziestu czterech godzinach.
— Niestety, skoro zuchwale trwacie na swem stanowisku — rzekł King z żalem, patrząc na trzciny pod pachą Foxy — Tu niema alternatywy...
W dziesięć minut później wieść obleciała już całą szkołę. Nareszcie „Stalky i Sp.“ wsypali się dzięki piciu. Pili. Pijani jak Bele, wrócili z chaty. Beznadziejnie urżnięci leżą teraz na podłodze w dormitażu. Paru śmielszych chłopców próbowało zajrzeć do nich ukradkiem przez okienko w drzwiach, ale zbrodniarze rzucali na nich butami.
— Złapaliśmy go — złapaliśmy go w kaudyńskie jarzmo! — rzekł Stalky, zmusiwszy ciekawych do ucieczki — King pojedzie teraz na całego.
— I wpadnie! — odezwał się Beetle — Nie mówiłem, że wystrzeli, jeśli się nie damy wyprowadzić z równowagi?
— A prócz tego nie robimy dziś korepetycji, o, wy początkujący pijacy — dodał M’Turk — i mamy spokojną noc. Hallo! Nasz kochany przyjaciel. Foxy! Nowe tortury, Foxibus?
— Przyniosłem paniczom coś zjeść! — rzekł sierżant z poza zastawionej tacy.
Wojny między nim a chłopcami prowadzone były bez złośliwości, a prócz tego Foxy nie mógł się obronić podejrzeniu, że chłopcy, którzy się dali tok łatwo wyśledzić, mogą mieć coś w rezerwie. Foxy służył w Indjach w czasie Wielkiego Buntu, kiedy dołradna informacja w porę była dużo warta.
— Zauważyłem — zauważyłem, że panicze nie mają co jeść, powiedziałem to Gumbly, a on powiedział, że dowóz żywności dla paniczów odcięty nie jest. Więc paniczom to przyniosłem. To puszka z pańską szynką marynowaną, prawda, panie Corkran?
— Foxibus, wy jesteście dobry chłop! — wykrzyknął Stalky — Nie przypuszczałem nawet, że macie tak dobre — Beetle, jak się to mówi?
— Flaki! — odpowiedział Beetle bez namysłu.
— Dziękuję, panie sierżancie. Ale to szynka Cartera młodszego.
— Na puszce jest C. Myślałem, te to pana Corkrana. Panowie, to bardzo poważna sprawa. Bardzo poważna. Wkońcu, ja nie wiem, ale może być, że panowie wiecie coś, czegoście nie chcieli powiedzieć Mr. Kingowi lub Mr. Proutowi, czy nie?
— Pewnie, że wiemy. Całą kupę, Foxibus — rzucił Stalky ustami, pełnemi jedzenia.
— Widzicie panowie, ja sobie odrazu pomyślałem, że jeśli tak, to ja mógłbym to przedstawić spokojnie — że tak powiem — panu rektorowi, jak mnie o to będzie pytał. Mam mu dzisiaj wieczorem zanieść oskarżenie — bardzo brzydko wygląda!
— Paskudnie, Foxy. Dwadzieścia siedm kijów w sali gimnastycznej w obecności całej szkoły i publiczne wydalenie. „Wino to kpiny, ale wódka niszczy“ — zacytował Beetle.
— Niema się z czego śmiać, proszę paniczów. Ja mam oskarżenie panu dyrektorowi zanieść. A — a panicze, może być, nie zauważyli nawet, że ja dziś za nimi szedłem — na podstawie pewnych podejrzeń.
— Widzieliście moje tablice? — zagrzmiał M’Turk, naśladując łudząco akcent pułkownika Dabney’a.
— Macie oczy w głowie. Nie próbujcie przeczyć. Macie! — rzucił Beetle.
— Sierżant! Wałęsający się po kraju i uprawiający kłusownictwo — na emeryturze! Karygodne, o, karygodne! — ciągnął Stalky bez miłosierdzia.
— Rany boskie! — wykrzyknął sierżant, siadając ciężko na łóżku — Gdzież — gdzież, do djabła, wyście siedzieli? Powinienem się był domyśleć, że to podstęp!
— Ach, poczciwy warjacie! — zreasumował Stalky — My mielibyśmy nie zauważyć, że wy za nami dziś popołudniu idziecie, no nie? Zdawało się wam, że nas wystawiacie, co? A tymczasem to myśmy was wciągnęli w zasadzkę, żebyście sobie wiedzieli! Pułkownik Dabney — co o nim powiecie, Foxy, byczy mąż, co? — pułkownik Dabney jest naszym serdecznym, osobistym przyjacielem. Od tygodni już tam chodzimy. Sam nas zaprosił. Wasz obowiązek? Gwiżdżę na wasz obowiązek! Waszym obowiązkiem było trzymać się zdala od jego remizy.
— Nie będziecie teraz mogli nikomu w oczy spojrzeć, Foxy. Mikrusy was wygwiżdżą! — podsunął Beetle — Pomyślcie tylko o swojej wściekłej powadze!
Sierżant myślał — dłuższy czas.
— Niech panicze posłuchają! — odezwał się poważnie — Panicze z całą pewnością nikomu o tem nie powiedzą, prawda? Nie było przytem także. Mr. Prouta i Mr. Kinga?
Foxibusculus — było. I to było — szczególnie okropne. Im dostało się jeszcze gorzej, niż wam. Słyszeliśmy każde słowo. Wam się jeszcze stosunkowo upiekło. Swoją drogą przysięgam, że gdybym był Dabney’em, kazałbym mu zapłacić grzywnę. Trzeba mu to będzie jutro podsunąć.
— I to wszystko pójdzie do pana rektora! O, mój Boże!
— Każde słóweczko, mój złoty Czinganguku! — mówił Beetle, wiodąc wesoły pląs — I dlaczegóżby nie? Przecie my nie zrobiliśmy nic złego. My nie jesteśmy kłusownikami. My nie staraliśmy się oczerniać biednych, niewinnych chłopców — rozpowiadając, że oni piją.
— Tego ja nie powiedziałem! — zaprzeczył Foxy — Ja — ja mówiłem tylko, że panicze byli niezwykle weseli, jak panicze przyszli z tym borsukiem. Może być, że Mr. King wyciągnął stąd fałszywy wniosek.
— Pewnie, że tak; i cały wstyd spadnie na niego, kiedy zobaczy, że nie miał racji. Wy Kinga nie znacie, ale my go znamy. Wstydzę się za was. Nie jesteście godni być sierżantem — rzekł M’Turk.
— Pewnie, że nie nad takimi przebiegłymi młodymi djabłami, jak panicze! Złapano mnie. Wpadłem w zasadzkę. Z kawalerją, piechotą i artylerją, złapano mnie — i teraz już mikrusy nie dadzą mi spokoju. Prócz tego rektor pośle mnie z listem do pułkownika Dabney’a z zapytaniem, czy to prawda, że paniczów zaprosił.
— Lepiej będzie, żebyście tym razem szli przez bramę, zamiast polować na swych przeklętych chłopców — o, ale to stosowało się do Kinga, tak. No i cóż, Foxy?
Stalky oparł brodę na dłoni i przyglądał się ofierze z niewypowiedzianą rozkoszą.
Ti—ra—la—la—i—tu! Oto mój śpiew zwycięski! Słuchajcie! — odezwał się M’Turk — Foxy przyniósł nam herbaty, mimo że jesteśmy parszywymi owcami. Foxy ma serce. Prócz tego — był żołnierzem. Służył w Armji.
— Chciałbym mieć paniczów w swej kompanji! — westchnął sierżant z głębi duszy — Dal-że-bym ja wam szkolę!
— Milczeć, kiedy bębnią na sąd wojennny! — zawołał M’Turk — Ja staję w obronie oskarżonego. Prócz tego ta cała historja jest za dobra, żeby się na niej te bałwany w budzie poznały. Oni tego nigdy nie zrozumieją. Oni grają w palanta i mówią „Tak jest, prosz pampsora!“ i „Nie, prosz pampsora!“
— Jechał ich sęk. Ryp dalej.
— Otóż Foxy, o ile się nie ma za wielkiego cwaniaka, jest bardzo dobry chłop.
— Nie wyjeżdżajcie z psami na polowanie w wietrzny dzień! — zaśpiewał Stalky — Ja nie mam nic przeciw temu, żeby go uwolnić.
— Ani ja! — zgodził się Beetle — Moja jedyna radość, to Kopycissimus — Kopycissimus i King.
— Ja przecie musiałem! — rzekł sierżant żałośnie.
— Słusznie! Sprowadzony przez złe towarzystwo z drogi cnoty przy wykonywaniu obowiązku lub coś w tym rodzaju. Uwalniamy was, poprzestając na udzieleniu nagany, Foxy. Nikomu o was nic nie powiemy. Przysięgam, że nie powiemy! — zakończył M’Turk — W płynęłoby to bardzo źle na dyscyplinę budy. Nadzwyczaj źle.
— Niech będzie! — odezwał się sierżant, zbierając przybory do herbaty — Znając dobrze młodych djab-panów w liceum, cieszę się, że to słyszę. Ale co mam powiedzieć panu rektorowi?
— Co się wam żywnie podoba, Foxy. My nie jesteśmy przestępcami.
Powiedzieć, że rektor zgryzł się, kiedy po obiedzie zjawił się u niego sierżant z dzienną listą zbrodni, byłoby mało.
— Corkran, M’Turk i Sp., rozumie się. Przekroczenie granic, juk zwykle. Hallo! A to co, do licha! Podejrzenie o używanie trunków. Czyje oskarżenie?
— Mr. Kinga, proszę pana rektora. Ja istotnie złapałem ich na przekroczeniu granic; przynajmniej tak to wyglądało. Ale o tem wszystkiem dałoby się dużo powiedzieć.
Sierżant był najwyraźniej zmieszany.
— No, więc mówcie! — rzekł rektor — Chcę słyszeć wasze zdanie.
On i sierżant pracowali już wspólnie najmniej siedem lat, a dyrektor wiedział, że doniesienia Mr. Kinga zależne są bardzo często od jego humoru.
— Myślałem, że oni tam, na skałach, przekroczyli granice. A tymczasem pokazało się, że nie, proszę pana rektora. Widziałem, jak wchodzili w krzaki na gruntach pułkownika Dabney’a i — przyszedł Mr. King z Mr. Proutem — i — fakt jest, że służba pułkownika Dabney’a wzięła nas przez omyłkę za kłusowników — Mr. Kinga, Mr. Prouta i mnie. Po obu stronach padło parę słów, proszę pana rektora. Panicze w jakiś sposób prześliznęli się i wrócili do domu nadzwyczajnie rozbawieni. Mr. Kinga skrzyczał sam pułkownik Dabney — pan pułkownik Dabney jest bardzo surowy. Wtedy chłopcy oświadczyli, że wolą odwołać się wprost do pana rektora — względem tego, co Mr. King mówił potem o ich zachowaniu się, w kancelarji Mr. Prouta. Ja powiedziałem tylko, że byli bardzo rozbawieni, śmiali się, chichotali, trochę jakby niespełna zmysłów. A później, proszę pana rektora, oni mi powiedzieli, po swojemu żartując, że pułkownik Dabney sam ich zaprosił i pozwolił im chodzić po swoim lesie.
— Aha! I, oczywiście, gospodarzowi domu o tem nie powiedzieli.
— Oni apelowali do Mr. Kinga, jak tylko zaczął mówić o ich zachowaniu się. Odrazu odwołali się do pana rektora i zażądali, aby ich odesłano do dormitaża, gdzie mają czekać, aż ich pan rektor zawoła. I tam znowu z ich żartów, jak to oni zwykle, poznałem, proszę pana rektora, że, nie wiem już w jaki sposób, słyszeli do najmniejszego słówka wszystko, co pułkownik Dabney powiedział Mr. Proutowi i Mr. Kingowi, mając ich niby za kłusowników. Ja — ja mogłem się był zaraz domyślić, kiedy zaczęli mnie wodzić za sobą, nie wypuszczając z rąk wewnętrznej linji komunikacji. Sprawa jest, proszę pana rektora, zupełnie jasna — przynajmniej tak mnie się zdaje; teraz oni śmieją się tam jak warjaty w dormitażu.
A rektor zrozumiał — zrozumiał wszystko do najdrobniejszego szczegółu — i wargi jego zadrgały zlekka pod wąsem.
— Proszę ich zaraz przysłać do mnie, sierżancie. To można odrazu załatwić.
— Dobry wieczór! — rzekł, ujrzawszy trójkę pod eskortą sierżanta — Potrzebowałbym na parę minut waszej niepodzielnej uwagi. Wy znacie mnie już pięć lat, a ja was — dwadzieścia pięć. I zdaje mi się, że się już rozumiemy doskonale. Otóż chciałbym poczęstować was jak należy. (Proszę, sierżancie, ta brunatna trzcinka, tak, dziękuję. Możecie odejść). Mam zamiar, Beetle, zagrać ci bez ładu i składu. Ja wiem, że wychodzicie do lasu pułkownika Dabney’a dlatego, że was sam zaprosił. Nie myślę nawet posyłać sierżanta z zapytaniem, czy to prawda, bo jestem pewny, że tym razem trzymacie się prawdy ściśle. Wiem także, żeście nie pili. (M’Turk, przestań robić tę cnotliwą minę, bo zacznę się obawiać, że mnie nie rozumiesz). Reputacja wasza jest nieposzlakowana. I oto dlaczego ja dopuszczę się teraz krzyczącej niesprawiedliwości. Uczyniono krzywdę waszej dobrej sławie, nieprawdaż? Skompromitowano was przed całą szkołą, czyż nie? Jesteście szczególnie dbali o honor swego domu, prawda? Bardzo słusznie, a teraz weźmiecie wały.
To rzekłszy, wymierzył każdemu po sześć odlewanych.
— A to, sądzę — tu dyrektor położył na swojem miejscu trzcinkę i rzucił skargę do kosza — sprawę reguluje ostatecznie. Ile razy spotka was coś, co się uchyla od normy — zapamiętajcie to sobie, bo to się wam przyda w późniejszem życiu — przyjmijcie je w sposób nienormalny. Ale to mi coś przypomniało. Tu na tej półce jest cały stos różnych romansideł. Możecie sobie je brać, o ile potem położycie na swojem miejscu. Nie myślę, żeby im czytanie na świeżem powietrzu zaszkodziło, przeciwnie, czuć je tytuniem, więc nawet przydałoby się przewietrzyć. — Na korepetycję pójdziecie wieczorem, jak zwykle. Dobranoc! — zakończył ten zdumiewający człowiek.
— Dobranoc i dziękujemy panu rektorowi!
— Przysięgam, że dziś wieczór zmówię za starego modlitwę — rzekł Beetle — Dwa ostatnie uderzenia dostałem wprost na kołnierz. Na niższej półce jest Monte Christo! Widziałem na własne oczy. Zapowiadam, że to ja biorę następnym razem do Groty.
— Byyyczy mąż! — zachwycał się M’Turk — Ani mowy o kozie. Żadnego wiercenia dziury w brzuchu. Żadnych zadań za karę! Wszystko załatwione. Hallo! Pocóż to idzie do niego King — King i Prout!
Jakakolwiek była natura tej wizyty, nie poszła ona w smak ani King’owi ani Prout’owi, albowiem, kiedy wyszli z domu rektora, sześć oczu zauważyło, że pierwszy był aż po sam nos czerwony i niebieski z irytacji, zaś drugi pocił się obficie. Widok ten wynagrodził ich szczodrze za kazanie, jakiem ich obaj nauczyciele zaszczycili. Dowiedzieli się — a nikt nie był więcej od nich zdziwiony! — że zataili istotne fakty, byli winni tak suppressionis veri jak suggestionis falsi (dobrze znani bogowie, przeciw którym oni sami często grzeszyli); dalej, że mają złośliwe usposobienia, że są nieszczerzy, podstępni, że wywierają wpływ rewolucyjny, że są opętani przez szatana swawoli, dumy i nieznośnej zarozumiałości. A po dziewiąte i ostatnie, aby się mieli na baczności i dobrze uważali.
To też oni mieli się na baczności i uważali tak dobrze, jak to potrafią tylko chłopcy, kiedy chcą komuś dokuczyć. Wyczekali cały przygnębiający tydzień, dopóki Prout i King nie odzyskali poczucia swego majestatu;, wyczekali dzień „mutch’u“ domowego i to swego własnego domu — w którym Prout brał udział; wyczekali wreszcie, kiedy się w pawilonie przygotował do zwycięskiego boju i miał już wyjść. King siedział w oknie, mając zapisywać punkty, zaś nasza trójka usiadła pod oknem na ławce.
A wówczas rzekł Stalky do Beetle’a:
— Czy nie prawda, Beetle, że quis custodiet, ipsos custodes?
— Daj się wypchać! — odpowiedział Beetle — Ja nie chcę z tobą mieć nic prywatnego. Możesz sobie być prywatnym, ile ci się podoba, na drugim końcu ławki. I życzę ci szczęśliwego popołudnia.
M’Turk ziewnął.
— Dobrze, ale powinniście byli przyjść do domku odźwiernego i zobaczyć się ze mną, jak przyzwoici ludzie, zamiast uganiać za swemi — hem — chłopcami wszerz i wzdłuż po mej remizie. Ja myślę, że te wszystkie „matche“ klasowe są do Dunaju. Chodźmy do pułkownika Dabney’a zobaczyć, czy nie złapał znowu jakich kłusowników.
Tego popołudnia radość panowała w Grocie.





  1. Wielkie angielskie licea dzielą się zwykle na domy, zamieszkane przez uczniów różnych klas a znajdujące się pod kierunkiem gospodarzy domów (housemaster) czyli dyrektorów. Dyrektorowie stanowią kolegjum, na którego czele stoi dyrektor naczelny; my dla lepszego odróżnienia używać będziemy słowa „rektor“.
  2. Uczniom liceum angielskiego wolno wychodzić samym, pod warunkiem, że nie przekroczą granic, wyznaczonych przez rektora.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Jerzy Bandrowski.