Stach z Konar (Kraszewski 1879)/Tom III/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Stach z Konar
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Kaźmiérza Sprawiedliwego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1879
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Znaczny przeciąg czasu upłynął od opisanych wypadków, lecz w położeniu osób nam znanych mało co się na pozór zmieniło.
Na zamku, przy skarbcu na górce, w izdebce z któréj piękny widok na szeroką okolicę dokoła się rozkładał, mieszkał ten którego zwano Zaborem z Przegaju... Siedział tu tak cicho, tak zakryty iż mało go widać, mniéj jeszcze o nim słychać było. U starego Rajca, który coraz cięższym się stawał, nieograniczone pozyskał sobie zaufanie. Najczęściéj téż sam już z kluczami chodził, przy sobie sobole, kuny, lisy i gronostaje przewietrzać i trzepać kazał, sukna i bławaty opatrywać aby ich mól i wilgoć nie uszkodziły, srebra czyścić ze rdzy, która na nich osiadała. Pod jego okiem spisywało się co droższego, a co pospolitszego na karbach znaczyło.
Do pisania naówczas ludzi nie było wielu, a i ci ważniejszemi sprawami się zajmowali, w spichrzach więc i skarbcach odwiecznym zwyczajem, na drążkach drewnianych zarzynano znaki ile czego naliczono. Karby te podwójne były aby dozorca i podskarbi miał każdy swoje i przyłożyć je mógł dla sprawdzenia do siebie.
Stała ich cała więź w izbie Stacha, który zresztą w sklepioném swém szczupłem mieszkańku, do którego wschodki kamienne wązkie i ciemne prowadziły, nie wytwornie był zagospodarowany. Stał w niem tarczan z ladajaką pościółką i okryciem, stół na krzyżowych nogach, ławy w oknach we wgłębieniach grubego muru. Kilka półek wpuszczonych w ściany służyły do pomieszczenia rzeczy drobnych, a prócz dzbana do wody, kubka, ręczników i trochę broni, nic tam nie zwracało oka. Ciemna komórka obok resztę mienia zamykała. Stach mało kogo tu przyjmował, a sam téż był jak gościem, bo albo w skarbcu porządek czynił, albo na dół zszedłszy do dworu, z ludźmi się rozgadywał, lub na miasto zbiegał często i tam mając do czynienia.
Było mu tu szczęśliwie i dobrze jak mało komu, bo zazdrości nie obudzał. Roboty miał dużo, kłopotu nie mało, płacę lichą, wygód niewiele, a nie dobijał się o nic więcéj, o łaski niczyje u góry nie starał, w dole z wszystkiemi żył dobrze.
Lubiono go powszechnie, choć niektórzy znajdowali że mruk był nadto w sobie zamknięty i serca otworzystego nie miał.
Komu mógł robił dobrze, a do skarg powodu nie dawał, wiedziano że u Biskupa był w łaskach szczególnych, i to mu poszanowanie jednało.
Podejrzliwsi posądzali go, że — on coś wie — i coś robi, że oprócz swych obowiązków jawnych ma i inne na głowie, ale odgadnąć nikt nie umiał co to być mogło.
— Kat go wie! — powtarzano — mruk!
Czasem na dole w izbie komorników Stach i pośmiać się umiał z niemi, częściéj jednak widziano go chodzącego z czołem pomarszczoném, wąsa kręcącego i jakby coś niedobrego dźwigał — stękającego ciężko.
Mało znaczny i mało znaczący człeczek ten w istocie wiele na sobie nosił, wiedział wszystko, do wielu spraw należał a z tém się nie wydawał.
Szło mu dotąd po myśli oprócz jednego. Pracował nad tém aby Kaźmierza od wdowy odstręczyć, albo ją ztąd wysadzić, a tego dokazać nie mógł.
Dorota mieszkała we dworze swym, który teraz wytwornie był przybrany, bo nie jedną oponę i naczynie ze skarbca pańskiego tam dano, jednała sobie coraz więcéj przyjaciół, a choć na nią wygadywano i do zamku o tém wieści trafiały, choć książe czasem długo od niéj stronił, zawsze go umiała na nowo ku sobie pociągnąć.
Nie potrzebowała nawet Wichfrieda do tego, choć ten jéj zawsze wiernie służył.
Kaźmierz niekiedy przelękły i zrażony, zarzekał się że noga jego w tym dworze nie postanie, wytrzymywał czas jakiś, potém, jakby zatęskniwszy, zboczył z drogi, zajechał wieczorem, zasiedział się pod noc, nie zważając że konie u wrót ludzie widzieli i dawał się wziąć znowu. Prawda że go tam zabawić i przyjąć umiano.
Wdowa, choć pierwsza jéj młodość już była przekwitła, wdzięki swe utrzymywała w świeżości a popisać się z niemi zręcznie potrafiła: mówiła, śpiewała, poszła w pląsy chętnie, rozochocała, upajała. A gdy sama nie mogła księcia rozbawić, miała w pomoc chorowody dziewcząt które powyuczała pieśni, skoków, swawoli, i im często występywać kazała.
Mówiono że stara Czechna, znana miastu wiedźma krakowska, do któréj wszystkie baby chodziły po radę w chorobach, w dolegliwościach wszelkich, w sprawach miłosnych i potrzebach tajemnych, wieczorem często się u wdowy zjawiała, przynosiła jéj zioła jakieś, poddawała bańki różne, szeptała, radziła i znaczne dary od niéj wyciągała.
Utrzymywali nawet niektórzy iż niedorzeczna miłość księcia dla téj niewiasty niczém inném teraz podsycaną nie była, jak napojami czarownemi.
Dla Doroty książe zapomniał był nawet o Sciborzance.
Zrazu Jagna znosiła to jako konieczność położenia, w końcu ją zabolało. Wytrwać nie mogła. Czatowała na polującego w lasach sąsiednich Kaźmierza, i pochwyciła go raz, gdy sam jeden z Wichfriedem odpoczywał.
Niemiec, który świadkiem był tego spotkania, opowiadał o niém zaufanym, że nigdy Kaźmierza tak poruszonym, upokorzonym i zrozpaczonym nie widział, jak wówczas. Widok Jagny przypomniał mu lata szczęśliwe, chwile rozkoszne spędzone w zacisznym Gaju, a gdy mu dziewcze z płaczem padło na szyję przytomność prawie utracił. Wkrótce jednak ów czar Doroty, który w sobie nosił przemógł, podziałał nań, począł mówić a błagać, iż powinni się byli rozstać na zawsze dla dobra obojga, że jemu nie przystało losu jéj zawiązywać, gdy dać go niemógł..
Jagna słuchała osłupiona.
Wichfried zdala już potém dosłyszał tylko rozmowę a raczéj wyrzuty gorące, groźby krwawe, miotania się i krzyki rozpaczy — a wreście ucichło wszystko. Kaźmierz mówił, dziewczę płakało, gniewnie, niecierpliwie błagało — napróżno. Aż zerwała się Sciborzanka jak zwierz raniony, z krzykiem biegnąc do swojego konia. Książe popędził za nią nawołując i prosząc, ale nie spojrzała nań już, siadła na karego i uciekła w las.
Wichfried nie łatwo potém mógł księcia rozpaczającego ukołysać, chciał go zaraz do Sciborzyc posyłać, odłożył do drugiego dnia, a gdy niemiec z poselstwem przybył, Jagna z nim mówić nie chciała.
Powrócił z niczém.
Wkrótce potém doszła wieść do Krakowa że stary Scibor zmarł, w dni parę Hreczyn przyjechał Stacha szukając, i ledwie go znalazł w mieście. Jagna żądała aby do niéj przybywał. Uwolniwszy się na dni kilka, pojechał Stach do sieroty, i zdziwiony że ona go mieć chciała i szczęśliwy jakąś nadzieją, któréj sam nie dowierzał.
Po pogrzebie już było gdy przyjechał. Zastał Jagnę na wałach siedzącą, łokcie na kolanach, twarz na dłoniach — bladą, zmienioną, straszną, ledwie żywą.
Patrzała nań długo, długo nim sobie przypomniała.
Wstała potém a Stach się uląkł widząc ją tak wychudłą, osłabłą że z niéj cień tylko pozostał.
Poprowadziła go do dworu za sobą, do téj saméj izby w któréj stary Scibor legiwał i umarł.
Posłanie jeszcze leżało jak było.
— Samam się została — rzekła — tęsknica mnie dusi, żyć tak niemogę!
Ojciec ciebie znał i — kochał.
Pomilczała trochę.
— Chcesz ty mnie wziąć? — Podała mu rękę schudzoną i zimną.
Stach który zdawna w sercu ją miał, a teraz dla wielkiéj litości, jaką wzbudzała czuł się jeszcze więcéj rozmiłowanym, nie umiał odpowiedzieć. Myślał jak swój ślub pogodzić z inną dolą. Przyznać się jéj nie chciał kto był, co go wiązało.
— A! niemoże to być — rzekł — boby dla mnie szczęścia było za wiele. Ojciec wasz mnie znał, ale wy — nie znacie!
— Może i ja znam! — odezwało się dziewczę[1] — Ot — weź mnie.
Powiedziała to zimno ale z uporem jakimś[2] — Weź mnie, chcesz, otom twoja.
— Musiałbym wówczas Kraków porzucić, siąść tu i gospodarzyć wam, a ja tego uczynić niemogę.
— Ja to wiem — rzekła Jagna — ale ja chcę z wami być w Krakowie.
Stach aż się wstrząsł cały — ale stał niepewny, ona dodała.
— Żony wy ze mnie dobréj mieć nie będziecie, albo tak jak żadną... Jam się już nikomu na nic nie zdała. A i toście wiedzieć powinni że wianka wam nie przyniosę, bom — wdowa!
Chciał Stach pytać, znów mu niedała mówić.
— Co tam macie wiedzieć kto był mężem moim! Ślubu ja z nim nie brałam, ksiądz po teraźniejszemu nie błogosławił. Ot tak daliśmy sobie serca, i ręce — i żyli, i przeżyli wszystko.
Łkanie jéj mowę przerywało, ból się sączył z każdego wyrazu..
— Teraz ja — tu siedzieć niemogę — chcę do Krakowa z wami.
Stach niemogąc się oprzéć — ujął ją za rękę i pocałował; dała mu ją ale obojętnie, bez czucia.
— Jam stara, jam zwiędła — mówiła cicho[3] — Kochać mnie i żyć tam ze mną wy nie potrzebujecie. Ja téż tego nie chcę, ale wy się nazywać będziecie mężem moim, ja waszą żoną. Zechcecie, to niech ksiądz pobłogosławi, a nie — to nie. I tak z sobą ludzie żyją dawszy słowo. Jak ja umrę, przekażę, zabierzecie sobie Sciborzyce i wszystkie mienie po mnie.. Dobrze?
Stach nie umiał odpowiadać, żal mu serce ściskał, po rękach ją całował, ona mu je wyrywała.
— Ja wam wy mnie przeszkadzać nie będziecie! Mnie saméj dziewce w mieście żyć nie godzi się — a ja tam muszę być — ja tam muszę być!
Nastąpiła zgoda milcząca, umowa osobliwa, wyprawiła go do Krakowa przodem, mówiąc że doń przyjedzie. Jakiś czas czekał na nią Stach w swéj izdebce nad skarbcem, aż dnia jednego dała mu znać że przybyła.
Miała już swój dwór niedaleko od miasta, koło niego kręciło się dosyć ludzi, koni i wozów ze sprzętami.
W pustéj jeszcze izbie zastał Jagnę siedzącą, z twarzą od podróży rozpłomienioną, dyszącą ze znużenia, a jak grób smutną. Stary Hreczyn niemy, zmęczony kręcił się około tego poczynającego gospodarstwa. Widać było dostatek w tém co wyładowywano, ale ona ani spojrzała na nic, jakby ją wcale nie obchodziło co miała.
Zobaczywszy nadchodzącego Stacha, zwróciła się ku niemu i przywitała go skinieniem głowy, podali sobie ręce. Jagna zawołała Hreczyna.
— Patrz stary — rzekła wskazując przybyłego, to jest — mąż mój, twój pan, należy mu posłuszeństwo.
To powiedziawszy zwróciła się znowu ku oknu. Stach się nie odzywał, nie śmiał przeczyć a dziwne mu było to jakieś wesele przy jednym świadku, bezobrzędnie odbyte.
Jagna zadumana wskazała mu miejsce na ławie.
— Ty masz we dworze służbę — rzekła — ja to wiem, musisz ją pełnić. Siedź sobie gdzie zechcesz, przychodź gdy ci się podoba. Musu w tém niema. Znajdziesz u mnie dach i wszystko co ci trzeba, służbę i dostatek, i moją smutną twarz, na którą patrzéć nie miło. A no, nie potrzebujesz się nią truć, mnie aby jakakolwiek opieka.
Stach nie sprzeciwiał się w niczém, zdała mu się chorą i biedną, z którą obchodzić się musiał jak z dzieckiem. Po chwili kazała przynieść jadło i napój, zastawić stół dla niego, a sama poczęła usługiwać mu. Stach siąść musiał i pożywać. Gdy misy zabrano siedli na ławie znowu.
— Ty jesteś przy księciu? u skarbca? nieprawda? — odezwała się[4] — Widujesz pana, co się z nim dzieje?
— Mało ja go widzę — odparł Stach — chyba zdala, ale słyszę o nim i wiem jak jest.
— Ojciec go kochał — dodała rumieniąc się trochę — ja także dobrze mu życzę[5] — Mów, co tam z nim?
Stach począł opowiadanie o Kaźmierzu, jako się troszczył swém panowaniem, nowe zakony chciał wprowadzać, ludziom ulżyć, sprawiedliwość mieć wszędzie; mówił o zabiegach Mieszka, o Ottonie, o biskupiéj nad księciem straży, miłości ludzi dla niego i t. p.
Słuchała Jagna w milczeniu, spytała o żonę i dziecię? jak był dla niéj i z niemi? Nie taił Stach tego o czém wiedzieli wszyscy, że żonę szanował książe, ale wielkiego serca do niéj nie miał.
— A komuż serce dał? — zapytała i spojrzała mu w oczy bystro.
— Niemogę ja wiedzieć o tém — odparł Stach — co się z sercem jego dzieje. Nie tajno nikomu że książe dawniéj miłośnicę miał, do któréj z Sandomirza często w lasy zbiegał i po dni kilka u niéj przebywał. Tę podobno opuścił, a teraz mu źli ludzie gorszą jeszcze niewiastę naraili, która go czarami przy sobie trzyma. Palcami ją tu wytykają, bo wieczorami mało nie codzień u wdowy Doroty.
— O! tak — gorąco przerwała Jagna — nie czém inném tylko czarami a napojem go sobie zyskała. Inaczéj nie mogłoby to być aby taki człowiek jak on, do takiéj baby mógł się przywiązać!
Stach rad był że się z nim godziła w tém i zabierał się mówić o Dorocie dłużéj, gdy dziewczę mu przerwało.
— Ludzie co pana kochają powinni o tém myśleć aby go od niéj oderwali. Życie mu wyssie ta zbytnica!
Rozmawiali tak długo, Stach do wieczora późnego przesiedział z nią, opowiadając o dworze i księciu; gdy ciemnieć zaczęło Jagna go do zamku odprawiła. Posłuszny jéj poszedł do swéj izdebki.
Tak poczęło się osobliwe życie, które Stachowi, spokojnemu dotąd, niepokoju tylko i troski przyczyniło. Przywiązywał się codzień więcéj do biednéj dziewczyny, która dobrą dlań będąc chłodną zarazem i obojętną była. Najczęściéj gdy przybywał, poczynała wypytywać o pana, i tak czas schodził na urywanéj o cudzych sprawach rozmowie.
Gdy tylko czas miał, Stach nawykł ciągnąć do dworku téj mniemanéj żony swéj, która dlań raczéj siostrą, przyjacielem była niż małżonką. Nie zmieniło się nic od dnia pierwszego, gdy się on zbliżyć do niéj probował, zbywała go jeszcze większym chłodem, marszczyła się, powtarzała mu że starą była, do nikogo się już przywiązać nie mogła, bo nieboszczyka, z którym żyła szczęśliwą, dotąd w sercu nosiła. Stach, choć go tu słuchali wszyscy i szanowali jak pana, praw swych nie używał, był jak obcym, nie rozkazywał nigdy, nie potrzebował nic, a gdy Hreczyn się napraszał z przywiezioną zbroją, odzieżą, sprzętami, zbywał go tém że mu to się na nic nie zdało.
Jagna téż wciąż obdarzać go chciała, Stach z trochą dumy i od niéj przyjmować nic nie chciał. — Wszak ci ja tu mężem nie jestem tylko dla oka, — mówił — do niczego prawa mieć nie chcę, a za opiekę płacić sobie nie dam.
Uderzyło go w końcu to że Jagna o niczém więcéj prawie nie mówiła z nim, tylko o księciu lub o utrapionéj wdowie. Jednego dnia spytał ją dlaczego tak się tém zajmowała.
— E! — odparła — każdy ma swoje tajemnice. Macie wy je dla mnie, boście mi o sobie nigdy wszystkiego nie powiedzieli, wolno i mnie coś przy sobie zachować. Niechaj to jak jest zostanie.
Stach nie nalegał.
Wdowa Dorota żyła zawsze po swojemu. Dom bywał pełny, ludzie się w nim mieniali, ona zabawiała się niemi. Ściągali się tam jak na lep młodzi i starzy.
Odprawiony Wojewoda srodze za nią zatęskniwszy, przywlókł się przebaczenia prosić, przywiózł podarki, odpędzono go zrazu, przyjęto potém, stary szalał a Biskup który o wszystkiem wiedział znowu groził klątwami. Znikł na czas Szczepan nastraszony, ale nie wytrzymał, podkradał się o mroku, wdowa z niego szydziła, pomiatała nim posługiwała się i podarki przyjmowała, a przed innemi drwiła z niego nielitośnie. Nieraz gdy książe nadjeżdżał kazano mu przez ciemne kąty się wymykać.
W mieście miłostki książęce pokrywało nieco to, iż tam siła bywało ludzi; tłumaczono Kaźmierza iż rozrywki szukał a nic złego nie myślał.
Nikt może tak pilno nie śledził i Doroty i księcia, tak dobrze nie wiedział o tém co się u wdowy działo jak Jagna, która nieopodal siedząc, na wszystko miała oko. Stach wszelkiemi sposoby przez Biskupa i innych ludzi Kaźmierza starał się wyrwać z tych rąk nieczystych, a wszystko rozbijało się o Wichfrieda który wdowę u pana popierał, bronił, wodził do niéj, pilnując aby się jéj płochość nie wydawała.
Wdowa mu téż płaciła wielkiemi łaskami i niemiec był u niéj jak w domu.
Gedko kilka razy na cztery oczy surowo napominał księcia o te zabawy nie zdrowe. Kaźmierz po każdém strofowaniu, które pokornie przyjmował, odwiedzin na czas jakiś poprzestawał, ale rychło powracał. Przestraszona Dorota używała wówczas wszelkich środków, Wichfried pomagał, zabiegała mu gdzieś drogę i ciągnęła do siebie.
Do księżnéj Heleny trafił téż ktoś i podszepnął jéj o wdowie, stawiąc niebezpieczeństwo jakie księciu od niéj groziło, rozpłakała się pani gorzko narzekając, ale ani mówić o tém mężowi, ani mu czynić wymówek nie śmiała, nie przyznając się że wie o tém.
Zabawiając się krótko, Kaźmierz więcéj męczył miłostkami, których się wstydził; a przed Wichfriedem zeznawał iż Doroty sercem nie miłował, tak jak swéj pierwszéj, że często w nim strach i obrzydzenie wzbudzała, przecie miała nad nim jakąś siłę szatańską, że choć się wzdrygał i opierał, nie mógł z nią zerwać. Jechał często ze złością i łzami, jakby go nieczysta moc, mimo woli gnała, a powróciwszy wstydał się tak, iż Wichfriedowi w oczy spojrzeć nie śmiał.
Wszystko to na dworze bliższym znane było, wiedział i Stach, rozpowiadał Jagnie, a zdumiewał się iż niekiedy to tak do serca brała, jakby albo nienawiść osobistą miała do wdowy, lub wielką miłość dla księcia.
Nie rozumiał spełna dlaczego ją to tak obchodziło iż zwykle wchodzącego w progu zarzucała pytaniami i radami go przeprowadzała gdy odchodził, — ale badać nie śmiał, litując się nad nią, rad że choć tém biedną zaprzątnie.
Znajdował ją przybywając często tak pogrążoną w jakimś smutku głębokim iż niesłyszała gdy wszedł, a stać i czekać musiał aż się opatrzyła że nie była sama i z krzykiem przestrachu zbudziła ze snów swoich.
Życie to było ciężkie a dziwne, ale dla Stacha, który długo wprzódy sam był na świecie, jeszcze lepsze od dawnego sieroctwa.
Miał się kim opiekować, o kogo troszczyć, gdzie pójść, mówiąc sobie że biedna dziewczyna któréj smutek śmierci ojca przypisywał, powoli może do niego serca nabierze. Spoufalała się z nim codzień więcéj — ale pozostali jak byli zdala od siebie i zbliżyć się ani czułości okazać żadnej, nie dopuszczała Jagna. Brew się jéj marszczyła i odpychała go surowo.
Za to we dworze więcéj niż chciał panem był, służyli mu i narzucali się ludzie, izby dlań stały zawsze osobne, a gdy przyjmować miał znajomych, dostarczano mu wszystkiego. Jagna sama pilnowała, aby na niczém nie zbywało.
Z rana Stach w skarbcu sprawiwszy obowiązek, na obiad tu przychodził, powracał potém na zamek, do wieczerzy przybywał znowu, siedział jak mógł najdłużéj, zawsze na jednéj rozmowie o księciu, i nocą na zamek szedł do swéj izdebki.
Gdy się to działo w Krakowie, Mieszek w niewielkiém oddaleniu od niego, jakby na czatach, przesiadywał u synowca Mieczysława w Raciborzu.
Tu nań oko Stach mieć musiał, bo nietylko on sam i trzej synowie, ale Kietlicz się nieustannie kręcił, spiskując i nie spoczywając. Posyłano go raz w raz to do Niemiec, to do Czech, do Cesarza, na Pomorze, do Prusaków; próbowano przeciągnąć i podburzyć siedzących na Szlązku Władysławowiczów, a choć dotąd wszystkie zabiegi były bez skutku, zaspać ich się nie godziło.
Kaźmierz ukochany w początku, już i zazdrosnych miał i niechętnych.
Między ziemianami krakowskiemi, oprócz braci z Tęczyna, którzy mszcząc się za bezkarność siostry na księciu, na dworze się nie pokazywali — inni téż, zastraszeni zapowiedzią surowych zakonów, trochę się od Kaźmierza odwracali, a na stronę wygnanego Mieszka przechylali.
Mieszek z żelazną swą wolą odzyskania co utracił, nie pozbył się nadziei odzyskania Krakowa. Na pozór nie zgrabny, ciężki, gburowatością i gwałtami tylko straszny Kietlicz, okazywał się teraz w ręku pana cale nowym człowiekiem.
Małomówny, skąpy w słowa doborne, nie znużony był i nie odpoczął na chwilę. Na zamku Raciborskim gdy się pokazał to na krótko, pomruczał coś z księciem, konie zmienił, często i ludzi, nie pytając noc czy słota, ruszał znowu w świat.
Dokąd? niewiedział nikt, po co? tego się tylko domyślać było można. Wcisnąć się umiał wszędzie gdzie mu było potrzeba. Za młodu wychowany między niemcami, znał doskonale język ich i obyczaje, był u nich jak w domu. Nic go nie kosztowało dobiedz i do Magdeburga i do Akwisgranu i do Kolonii, po małych dworach książęcych się włóczyć, do drzwi zamkniętych stukać, obiecywać i durzyć.
Sam rodem z Łużyc, z czechami, na Pomorzu, mógł się z serbska rozmówić, bo naówczas języki słowian wszystkie jeszcze do siebie bardzo były podobne i różniły się więcéj wymową niż słowy. Z prusakami jako tako téż ich językiem się porozumiewał. Na męztwie zuchwałem mu nie zbywało, tak że z największego niebezpieczeństwa całym wychodził.
Na człowieka tego i pana jego nieustannie oko mieć było potrzeba. Niby to śledził go Mierzwa, ale poszlaki już miano że dwu panom służył, a staremu gorliwiéj niż nowemu.
Wszystko to z Biskupem trzeba było obmyślać, a Stach jemu służył tylko, bo sam książe Kaźmierz albo nie wierzył w zmowy lub okazywał na nie obojętność taką, jakby rad miał być gdyby mu część kraju oderwano..
Czasem się odzywał pół żartem iżby mu to na sumieniu ulżyło.
Było to prawie nie do wiary a Biskup Gedko nie pojmował spełna jak się w tém sercu żądza panowania rozbudzić dotąd nie mogła. Nieraz mu napomykał o Mieszku pierwszym państwa założycielu, o Chrobrym, o ojcu Krzywoustym, prawił o potrzebie jednoczenia tego co się rozbiło a porozpadało, a Kaźmierz odpowiadał mu że go nie rozległość ziem które dzierży obchodzi, ale szczęście ich, i że imby ich więcéj miał témby mu troski i ciężaru przybyło nad miarę.
Biskup milczał a Kaźmierz wymownie, z serca poczynał o nowych zakonach, pragnąc je co rychléj wprowadzić; Duchowieństwo i Gedko dla siebie ich pragnęło, bo samo je układać miało z księciem — ale ziemianie się obawiali, widząc że im ujmie swobody względem prostego ludu i kmieci.
Gedko mu o tém napomknął, że ziemianie stękali.
— Mogą li żądać — odparł Kaźmierz — abym ja im więcéj dał swobody niż sobie? Te prawa dawne, pogańskie które im odejmuję, odbieram też samemu sobie; moi służebni i ja ich się téż zrzec muszę.
Więcéj jeszcze czynię, bo wziąwszy po ojcach moich władzę książęcą wielką, dla nich się w części i jéj zrzekam, przyzywając ich do Rady, czyniąc uczestnikami panowania. Któż tu większą robi ofiarę — ja czy oni?
Tak było w istocie. Biskup odeprzéć tego nie mógł, ale ziemian starał się zwolna przygotowywać, aby się nie zrazili i z niechęcią ku nowemu panu a narzekaniami nie wybuchnęli.
Wieczorami u Biskupa schodzili się albo na zamku duchowni, rozprawiając jako królestwo to mogło być jak najlepiéj urządzone i postanowione.
Kaźmierz najgoręcéj się tym zajmował. Młody Wincenty (Kadłubek) ulubieniec jego, przynosił z sobą zaczerpnięte z ksiąg starych przykłady, czytano i rozbierano — a książe się coraz bardziéj zagrzewał do tego aby po sobie państwu pamięć zostawić dobrą i każdego człowieka w nim prawo postanowić mocno, a samowolę ukrócić.
W tym czasie Władysławowicze na Szlązku siedzący między sobą się spierać poczęli o ziemie. Po zmarłym bezpotomnie Konradzie Głogowskim, Bolesław księztwo zajechał, Mieczysław brat z Wrocławia go siłą wygnał i zajął tę część. Kaźmierza jako zwierzchniego pana wezwano do rozstrzygania między braćmi. Ruszył więc do Wrocławia ze dworem wielkim książe, sprawę rozsądził wedle sprawiedliwości, Mieczysław ustąpił z Wrocławia, a dla dziecka swego, które Kaźmierz do chrztu trzymał, dostał darem Oświecim i Bytom.
Okazał tu znowu książe iż mu nie szło o rozpościeranie granic, ani o ziemie, ale o miłość[6] pokój i zgodę.
Wspaniały dar uczyniony synowi Mieczysława obudził szemranie; Gedko i krakowianie nie byli z tego radzi; wspaniałość pana zwano nieopatrzną rozrzutnością, zżymano się na nią. — Książęta szlązcy, dosyć Kaźmierzowi niechętni, dobrocią tą nie zostali przejednani, zawsze pamiętając na prawo ojca, a jego zwąc przywłaszczycielem.
Powrócił Kaźmierz do Krakowa w sumieniu spokojny, rad z tego co uczynił, ale od swoich pochwały czekał próżno. Gedko milczał, a zapytany rzekł proroczo — iż się Szlązacy niewdzięcznością wypłacą.
Ziemianin Chmara, którego książe lubił dla wesołéj myśli, na dworze jego więcéj przebywający niż w domu, któremu Kaźmierz pozwalał mówić co chciał, powracającego przywitał całując kraj szaty.
— Miłościwy panie — odezwał się żartobliwie — łaska to Boża iż ze Szlązka nam choć ze gzłem i suknią wracacie, baliśmy się by i te tam nie zostały.
— Wierzajcie mi — odparł Kaźmierz — iż miléj jest dawać niż brać, i gzło widzieć na cudzych niż na swych ramionach.
— Kto ma ich na wymianę podostatkiem — rzekł Chmara — ale Wam miłościwy książe, bodaj wkrótce żadne nie zostanie.
Na to Kaźmierz, odparł śmiejąc się.
— Nie drogo zapłaciłem, jeźlim Oświecimem i Bytomiem serca kupił.
— Pewnie — rzekł Chmara — dodaćby jeszcze można parę włości, a no serca przedajne nigdy nie są pewne. Jeźli je kupić można, lada kto je — odkupi.
Westchnął książe i nie mówił już nic.
Chmara ten nietylko Kaźmierzowi ale i Biskupowi czasem prawdy dosyć gorzkie prawił, nie szczędził nikogo; staruszek jednak miły, słowo najprzykrzejsze tak osłodzić umiał, a czuć było że ono z serca płynęło, iż nikogo nie pogniewał. Gdy go na dworze zabrakło, wszyscy za nim tęsknili. A był człek wcale nie uczony choć rozumny, mądrych z ksiąg słuchał rad i często twardy orzech im dawał do zgryzienia. Dziwili się mu ci co czytali i uczyli się iż pisać ani czytać nie umiejąc prostym rozumem sięgał tam, gdzie ich mozolnie nabyta nauka doprowadzić nie mogła.
Gdy po wieczerzy na zamku zasiadali u stołu Scholastyk Lambert, Opat Lucyusz, czasem który z benedyktynów tynieckich i młody Wincenty, przedmiotem rozmów najczęściéj teraz bywały prawa różne, stanowione dla państwa, o których książe rad się był dowiadywać.
Razu jednego po powrocie z Wrocławia, Wincenty przyniósł z Troga Pompejusza powieść o Liguriusie (sic)[7] który ziemi swéj prawa nadał surowe bardzo a zbawienne, obowiązując do przysięgi ziemian swych, ażeby im póty byli posłuszni, dopókiby on nie wrócił. Poczém udał się na wyspę Kretę, na dobrowolne skazując się wygnanie i tam umarł. Ziemianie, którym surowość zakonów dolegała, z grobu prochy jego dobywszy przywieźli je nazad, aby się od przysięgi uwolnić.
Książe Kaźmierz ciekaw był się o prawach tych dowiedzieć, a Wincenty wyliczył ich dwanaście.
Pierwsze prawo stanowiło ażeby lud panu posłusznym był i wiernym, a pan dla ludu stróżem pilnym i łaskawym; surowym tylko dla złych.
Drugie, ażeby ziemianie i możni życie wiedli skromne, gdyż rycerstwu przystała więcéj wstrzemięźliwość niż rozpusta.
Trzecie, iż nie pieniędzmi, ale zasługą zaszczyty się nabywać miały.
Złota i srebra na równi z innemi kruszcami wartość postanowiono.
Władzę w ziemiach swych podzielił tak, ażeby królowi służyło prawo wypowiadania wojny, urzędnikom sprawienie sądów, senatowi praw straż, a ludowi wybór urzędników swych.
Majętności wszystkim podzielono na części równe, aby byli wyposażeni jednostajnie, i by możniejszych ani ubogich nie było.
Pożywienie wspólne i publiczne miało być u jednego stołu, aby się nikt nie dopuszczał rozpusty.
Młodzieży na rok po jednéj tylko sukni wyznaczono.
Ubogie chłopięta na wieś do roli posyłać miano, nie dając się im po miastach włóczyć, aby w pierwszych latach do pracy nawykali.
Dziewczęta dawane być miały bez wyposażenia. Żon dla pieniędzy brać zakazano.
Cześć oddawana być miała starszyźnie i zasłużonym, a nie możnym.
Gdy Wincenty o prawach tych rozpowiadał, a niektórzy im przyklaskiwali, zdumiewając się, iż w pogańskim narodzie tak piękne mogły być zakony, Chmara głową potrząsał i śmiał się. Spytał go książę, coby mu się w tém śmieszném zdawało.
— Widzi mi się — odparł Chmara — jakom człek prosty, iż poczciwiec ów Ligurius człowieka żywego mało znał, a dla drewnianych chyba kukieł prawo pisał. Nie dosyć bowiem równo podzielić mienie, trzebaby wszystkim dać jedną miarę głodu i pragnienia. Widzimy codzień, że jeden więcéj zapracuje niż drugi i jeden spożywa obficiéj, inny oszczędniéj. Rodzi się silnym niektóry, słabym inny — równości między ludźmi być nie może.
I to mi się śmieszném zda, że swych ziemian znając, pojechał umierać na Kretę, fortelem ich podszedłszy, za co mu ci jeszcze lepszém oddali, popioły przywożąc, by u jednego stołu chudem jadłem się nie żywić.
— Mnie zaś to tylko nie do serca — dodał książę, iż panującemu odebrał najdroższe jego prawo wymierzania sprawiedliwości, zdając ją na urzędników...
Takiemi rozprawy najwięcéj się Kaźmierz zabawiać lubił, w czém mu dogadzano, zawsze coś nowego przynosząc do stołu. — Czasami jednak ludzi zabrakło, brała księcia tęsknica jakaś wielka i albo na łowy jechał, lub go Wichfried smutnym widząc, ciągnął do Doroty.
Strofował Biskup niemca, który go unikał, a swoje robił, stawał się nałóg ów coraz straszniejszym, bo płocha niewiasta górę nad nim brała, i co chciała z nim czyniła.
Biskup nie mało się tém frasując, a widząc, że napomnienia nie skutkują, innéj rady nie znalazł nad tę, by braciom podszepnąć, ażeby siostrę gwałtem z Krakowa wzięli. Gedkowi zdało się, iż choćby książę gniew miał w sercu, nie śmiałby się za nią ujmować, a potémby o niéj zapomniał.
Z tém więc postanowił Stacha wyprawić do Tęczyna, który się podjął jechać w poselstwie, nikomu z tém, nawet Jagnie się nie zwierzając. Wybrał się jakby na łowy w okolicę.
Warowny był już naówczas zamek stary w Tęczynie, a że Dobrogost, który na nim siedział, wiedział iż nieprzyjaciół ma dokoła, sam zaś z Mieszkiem trzymał, straż zawsze utrzymywano pilną i ludzi podostatkiem.
Stach przybywszy, opowiadać się musiał, od kogo przybywał, powiedział więc Biskupa Gedkę i niebawem go wpuszczono.
Dwór pański był i ludny, służba mnoga, przyjęcie książęce.
Wprowadzono posła do izby wielkiéj, rycerskiemi zbrojami obwieszonéj, do której Dobrogost wszedł zaraz w sukni dla gościa wdzianéj umyślnie. Z Biskupem nie byli dobrze, Stacha przyjął téż zimno. Ponieważ komornik i jeden ze służby u drzwi stali na zawołanie, zażądał poseł rozmowy na osobności.
Gdy do komory bocznéj weszli, powiedział z czém przybył.
Do Krakowa nocą wtargnąć z ludźmi zbrojnymi nie było trudno, na dworze wdowa nie miała z kim się opierać, bo zbrojnych rozpuściła, mogli więc bracia pochwycić ją i uprowadzić, gdzieby chcieli. Nie mówił Stach wcale o księciu ani o powodach, jakie miał Biskup, oprócz publicznego zgorszenia.
Dobrogost zimno to przyjąwszy, odpowiedział po namyśle, iż z bratem poradzić się musi. Chciał wiedzieć jednak, czy książę jest o tém zawiadomiony i czy się to za jego przyzwoleniem działo. Stach odparł, że nic o tém nie wie, i że mu nie zlecono więcéj.
Przystojnie uczęstowany, ale odprawiony chłodno, Stach wrócił nie otrzymawszy żadnéj odpowiedzi.
Czekano na nią w Krakowie dni kilka, ale się nikt nie zjawił.
Tymczasem Dobrogost z Sędziwojem układali się o porwanie siostry, zapewnieni będąc, że im to ujdzie bezkarnie. Mieli Biskupa za sobą, a ten był naówczas wszechmogącym.
Jednego wieczora Wichfried księcia zawiózł do dworu Doroty, tam jak zwykle zasiedzieli się późno w noc przy kielichach i śpiewach.
Okiennice wszystkie były pozamykane, wrota podwórca zaparte; zapomniano o spóźnionéj porze, wdowa zabawiała księcia żywemi opowiadaniami przygód miłosnych, gdy nagle hałas i łomot do koła słyszeć się dały. Pod oknami ludzie biegali śpiesznie, porywano za okiennice, czeladź domowa krzyczała gwałtu. Służba stojąca w przedsieni, wparta do izby, biegła szukając oszczepów do obrony. Jacyś ludzie napadli na dwór.
Książę z Wichfriedem do mieczów się porwali. Sami będąc, ulękli się najścia, niewiedząc jeszcze z kim do czynienia mieli. Wichfriedowi na myśl przyszedł Mieszek; jako mężny rycerz, sobą zasłaniając księcia, stanął w jego obronie.
Wtém Dobrogost z Sędziwojem, zbrojni do izby wtargnęli, a ujrzawszy Kaźmierza, stanęli osłupieni.
Ludziom, którzy się cisnęli za niemi, znak dali, aby nie szli daléj.
Strwożona Dorota padła na kolana, chwyciła za suknię księcia, błagając go o ratunek.
Kaźmierz Wichfrieda usunąwszy, wystąpił sam, wyrzucając braciom nieposłuszeństwo i zdradę.
Zręczny niemiec wystąpił z tém, że książe zawczasu zawiadomiony o zamiarze najścia na dwór, umyślnie się tu znalazł, by nie dopuścić gwałtu. W ten sposób odjąć chciał im pozór do obmowy Kaźmierza.
Obaj bracia stali długo niemi i zdrętwieli. — Ulękli się, aby ich nieposądzono o zamiar gwałtu nad panem; nie śmieli już siostry brać, wstyd i gniew, że zawiedzeni zostali, odjął im przytomność.
Książę głosem groźnym pod karą główną, precz im ustąpić natychmiast rozkazał, a nie rościć więcéj żadnych praw do opieki nad siostrą, gdyż panujący pierwszym jest wdów i sierot opiekunem. Oświadczył, iż im zuchwały krok przebaczy, jeżeli oni sami zachowają o nim milczenie.
Dobrogost i Sędziwoj nie umiejąc się i nie chcąc tłumaczyć, bez pokłonu nawet odeszli i ludzi swych zebrawszy, obawiając się pogoni i sądu, przeklinając Biskupa, którego posądzali o zasadzkę — odjechali gniewni do Tęczyna.
Gdy się tak wszystko szczęśliwie dla wdowy skończyło, a Kaźmierz na zamek miał powracać, wdowa jeszcze strwożona na progu legła nie puszczając go i nie chcąc samą pozostać. Wichfried więc rad nie rad, musiał ją zabrać na zamek potajemnie, dopókiby się dla niéj inne bezpieczne nie znalazło schronienie.
W obszernych zabudowaniach na Wawelu, można było ukryć do czasu Dorotę, lecz zuchwała niewiasta znalazłszy się bliżéj księcia, wcale ztąd ustępować nie chciała. Musiał więc Wichfried dla osłonięcia jej, mianować się mężem, a że naówczas śluby kościelne powszechnemi jeszcze nie były, dość było nazwiska, aby bliżéj nikt nie wglądał.
Nazajutrz po wypadku, którego utaić nie było podobna, wieść o nim, choć sługom milczeć kazano, rozeszła się po mieście. Jagna się téż dowiedziała o niéj, a Stach z zamku przyszedł drżący gniewem i oburzeniem.
Można sobie wystawić rozpacz jego, gdy to, co miało być ratunkiem, stało się większém niebezpieczeństwem. Dorota na zamku, pod bokiem, obok księżnéj; Dorota, którą wszyscy znali, choć jako żona Wichfrieda, była groźbą dla przyszłości. Pobiegł natychmiast Stach do Biskupa żale rozwodząc, a ten wysłuchawszy powieści, strwożył się również. Więcéj jednak Wichfrieda niż księcia obwiniał.
Tegoż dnia Gedko na zamek się udał. Zbliżał się zapowiedziany już zjazd ów w Łęczycy, dokąd duchowieństwo i ziemianie zebrać się mieli dla ogłoszenia praw nowych. Radzono ciągle, przyszło i teraz do rozpraw poważnych.
Biskup znalazł zręczność Wichfrieda wziąć na stronę i gwałtownie napadł na niego, iż zgorszenia i niesławy jest narzędziem, zagrażając mu karą kościelną. Nawykł był do poszanowania téj władzy, jaką dzierżył i niewątpił, że niemiec się ukorzy. Stało się jednak inaczéj. Wichfried odparł zuchwale, że o niczem niewie, nikomu sumieniem swém rządzić, a siebie sądzić nie dopuści, że wie co czyni i za to gotów odpowiadać.
Nim Gedko miał czas go za harde słowa skarcić, niemiec pokłonił się i nieczekając więcéj, oddalił.
Biskup musiał na tém poprzestać, nie chcąc wywoływać na dworze zgorszenia, ale czekał na Kaźmierza i gdy się wszyscy oddalili, rzekł mu.
— Miłościwy książę, boli mnie serce gdy dobrego pana, z obowiązku upamiętywać muszę. Złym ludziom dajecie moc nad sobą, nieszczęsna ta niewiasta, którąście porzucić mi przyrzekli, bliżéj was jest niż była. — Co pomoże stanowić najlepsze prawa ludzkie, gdy się Bożych nie zachowuje? Miłościwy książe, zaklinam was, hamujcie waszą gorącą krew Piastowską, a nie kalajcie pięknéj duszy waszéj!
— Ojcze mój — odparł poruszony Kaźmierz — wierzcie mi, iż walczę z sobą, aby się słabości méj pozbyć, alem ułomny i grzeszny.
Westchnął Biskup — książe pochylił się i w rękę go pocałował.
Natychmiast zwrócił rozmowę na zjazd Łęczycki, a Gedko litując się jego upokorzenia, widząc skruchę — odszedł, niewznawiając już napomnień.
Nazajutrz wdowy już na zamku nie było — ale dokąd ją nocą przeprowadzono, nie wiedział nikt. Stach wysłał na zwiady, biegał sam, pytał sługi, nigdzie tropu znaleść nie mógł. Myślał jednak, że niewiasta jak ona, długo w ukryciu pozostać nie może.







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (Kochać) winien być małą literą.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak przecinka.
  7. Gesta romanorum.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.