Stach z Konar (Kraszewski 1879)/Tom II/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Stach z Konar
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Kaźmiérza Sprawiedliwego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1879
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

W cichéj dolinie otoczonéj lesistemi wzgórzami, u brzegów wijącéj się zielonemi łąkami, pośród wierzb i olch Pilicy, maleńka osada z kilkunastu chat złożona, kryła się zasłonięta od wielkich gościńców i od ludniejszych okolic. Zwano ją Sulejowem.
W chwili, gdy się nasza powieść poczyna, w zakątku tym spokojnym, widać było na wznioślejszym nieco brzegu rzeki, szeroką dosyć przestrzeń zajętę, jakby naprędce pokleconemi drewnianemi budowlami, wśród których gdzieniegdzie ściany rozpoczętych zaledwie murów się wznosiły. Zdala było to coś podobnego do zamczyska, a w istocie niedawno założony klasztór mnichów białych, dzieci Bernarda świętego, których od pierwszego ich gniazda Cystersami, lub od założyciela Bernhardynami zwano.
Potężny duch reformatora, ojca zakonu, jednego z najdzielniejszych mężów swojego wieku, zdał się w nową regułę przelewać, i za życia św. Bernarda zakon wzrósł do przeszła półtorasta klasztorów.
Wszędzie, gdziekolwiek chciano wiarę szczepić i pobożność rozkrzewiać, zakładano Cystersów domy.
Sława Benedyktynów zaćmioną została przez wyszłą z łona ich nową milicyę Chrystusową. Na chorągwi jéj stała znowu, jak za czasów Benedykta świętego „Praca!“
Gdy Benedyktyni już się teraz tylko o mądrość kusili, mnisi biali chcieli dać światu przykład wstrzemięźliwości, pokory i pracy.
Pomiędzy starszemi i młodszemi powstało współzawodnictwo. Starsi bracia patrzali z pewną trwogą na rozrastające się z nadzwyczajną szybkością młode pokolenie białych mnichów.
Benedyktynom zarzucano już życie rozpieszczone, a porównywając ich do pierwszych pustelników Antoniusza i Hilarego, Cystersi wołali: „Tamtym starczyła licha skórka zwierzęca, aby tylko nagość ich ciała okryła i od srogości zimna zabezpieczała; a wy nie tak się odziewacie. Tamci głodni pracą rąk własnych, z motyką i widłami szukali dla siebie pożywienia, wy czy tak czynicie? Tamci niedostatek cierpieli, wy opływacie we zbytkach. Tamtych prześladowano i trwożono, wy wiedziecie życie wygodne i dostatnie. Tamci błądzili po puszczach, wy siedzicie wśród swoich na wywyższonych siedzeniach.“
Charta charitatis“ nowa reguła nowego zakonu, który już był wprowadzony do Polski, surową była i nieubłaganą. Wszystkie klasztory św. Bernarda łączyły się w jedną ogromną rodzinę, i wiodły rod swój jak dzieci od matki, od zgromadzeń, z których powstały, wiążąc się z sobą nieustanném czuwaniem wzajemném.
Jak wszędzie, tak w Sulejowie zakładający się klasztor, przedstawiał już zarys wszystkim innym podobny, z jednych części złożony. Niewolno było zmieniać nic nigdzie w normalnym kształcie cysterskiego klasztoru.
Wprzódy nim do Sulejowa mnichów sprowadzono, nim tę dwudziesto trzecią córę wydał na świat Morimond (jeden z głównych cysterskich klasztorów) byli już zakonnicy téj reguły w Lędzie i w Oliwie. Sulejów dostał biblijne nazwanie: Siloa, zwano go téż Silva, bo wśród lasów był położony.
Jak Benedyktyni zwykle się mieścili na górach, tak pokorni Cystersi chętniéj zamieszkiwali doliny, i od dolin (vallis) najczęściéj zwali swe schronienia.
Sulejów właśnie dla nich przypadał dobrze ze swą kotliną lasami osłoniętą. Podług prawa zakonu wprzódy, nim mnisi tu wciągnęli na dolinę Siloa, już schronienie dla nich tymczasowe było przygotowane. Wedle wskazówek przyszłego opata wystawiono naprzód kapliczkę drewnianą, izbę jadalną, sypialnię, schronienie dla gości i celę dla odźwiernego.
Kościół się dopiero zaczynał budować, gdy pierwsi dwunastu apostołowie weszli na poświęconą siedzibę swoją. Właśnie niedawno Opat Lucyusz z towarzyszami zajął był ubogie jeszcze budynki, na których miejscu miał późniéj stanąć kościół i klasztór wspaniały, osobny dwór Opata, folwarki i ogrody.
Całém wyposażeniem jakie z sobą od matki klasztoru przynosili wszędzie pielgrzymi, było kilka ksiąg niezbędnych, bez których się obejść nie mogli. Psałterz, Hymny, Collectaneum, Antyfonarz, Graduał, Mszał i ta „Charta charitatis“ Karta miłosierdzia, która prawo w sobie zamykała.
Ubogo wyglądał Sulejów jeszcze, chociaż obok tymczasowych drewnianych szop, w których mieścili się mnisi, już żwawo rozpoczynała się budowa kościoła pod ich dozorem, wedle ich formy. Mury już z ziemi wyrastały. Około nich roiła się gromadka robotnika i białe widać było suknie przewodniczących im mnichów.
Drogą wiodącą ku temu nowemu klasztorowi jechała pięknego poranku wiosennego, mała garstka rycersko a myśliwsko odzianych ludzi. Przodem urodziwy mężczyzna, lat średnich, z twarzą piękną a smętną, z długiemi włosami puszczonemi na ramiona. Za nim z brzydką a poczciwą twarzą, ogorzały, chudy jechał pachoł oczyma ścigając każdy ruch pana, daléj z kilku łowczemi psów było kilka.
Gromadka ta wyjechawszy z lasu, zatrzymała się nieco. Jadący przodem stanął, stanęli i inni. Zdawało się, że chciał się przypatrzyć okolicy. Oczy jego skierowały się ku klasztorowi bielejącemu w dali poczętemi mury. Nie pilno mu było, stał długo i patrzał. A gdy potém westchnąwszy koniowi dał znak aby szedł daléj, nie popędził go żywiéj, owszem chód jego hamował, jakby się spieszyć nie chciał.
Rozglądał się po okolicy, — dumał.
Byłto, jak się domyśleć łatwo, książe Kaźmierz spłoszony z Gaju, przez ziemian, którzy go nocą najechali. Jagna téż musiała powracać do starego ojca, a książe lękając się do Sandomirza jechać, gdzie nań ziemianie krakowscy czekali, od których natrętnych nalegań się spodziewał, wolał zawrócić do cichéj téj ustroni w dolinę Siloa, w któréj jego staraniem słało się gniazdo modlitwy, zapalało ognisko światła.
Na to rąk swoich dzieło książe spoglądał rozrzewnioném okiem, z myślą jakąś tęskną, jak by zazdrościł tym, co tu mieli zażywać pokoju przy pracy, zrzekając się woli własnéj, aby mieć spokojne sumienie.
Może i on byłby się teraz zrzekł téj woli, która często wyrywała się rozumowi, obłąkiwała na bezdrożach, aby okupić tą ofiarą pokój duszy.
Życie, jakiego pragnął z tém, które prowadził, nie godziły się.
Świat ciągnął słabego pana w swe objęcia, gdy dusza wyrywała się ku czystym sferom światłości i ciszy.
Przebył już wiele, odcierpiał niemało, a nie wiedział, co go czekało jeszcze. W Sandomirzu jeżeli nieszczęśliwe życie było znośne, w Krakowie czekała niewola złota, niepokój, niepewność, wrzawa.
Miłość ziemian pchała go tam, zkąd niechęć może wkrótce spychać miała. Wstręt też czuł do rzucania się na nowe, nieobliczone losy.
Jechał, w myśli tak przebierając wszystko przeszłe, aż do ostatniéj godziny przebytéj w Gaju, przy téj szalonéj dziewusze, od któréj nie mógł się oderwać. Sto razy postanawiał zostać wiernym żonie, spełnić przyrzeczenia duchownym dane, potém przychodziła chwila namiętności, żebraczka posłanka zjawiała się pod oknem, Kaźmierz nie miał siły z niczém ją odprawić — i jechał. A wracając potém gryzł się w sumieniu własném, wstydził sam przed sobą, pokutował na duchu.
Chciał się czuléj przywiązać do żony, którą mu narzucono, a niemógł się zwyciężyć.
Pokorna, dobra towarzyszka jego, namiętnéj miłości w nim obudzić nie umiała. Szanował ją, a dzika żądza jakaś, piastowska krew ciągnęła go ku drugim niewiastom. Jagna była najukochańszą ale może nie jedyną. Nowe liczko, nowe słowo, młodość a krasa świeża, jakiemiś obietnicami nowego szczęścia porywały go ku sobie.
Szukając szczęścia po bezdrożach, w istocie był nieszczęśliwy.
Gdy tak jechał wzdychając, Smok, w którego piersi odbijało się każde pańskie westchnienie, tłumił w sobie do wtórowania mu ochotę. Żal mu było tego pana. Czuł, że był nieszczęśliwym, niemogąc odgadnąć dla czego?
— Czego bo mu braknie? — mówił w duchu — ma, co dusza zapragnąć może, a smutny tak, jakby z głodu marł, odziać się nie miał w co i biedniejszy był odemnie? Żonka młoda, no, i ten wicher co za nim lata i do którego on ucieka — i panowie i pokłony. — Czego mu brak?
Smok ruszał ramionami. Radby się był tajemnicy dowiedział, ale zapytać o nią pana? nigdyby się nie ważył. A dałby był wiele, żeby odgadnąć co mu tak ciężyło.
Kaźmierz jechał powoli zadumany, rozpatrywał się po okolicy, myślał, jak się tu podźwignie kościół, jak tych dwunastu pierwszych wzrośnie do kopy i jak téj liczby doszedłszy, klasztór jego nowych dwunastu krzewicieli wyśle ztąd na jakąś pustą dolinę, aby się rozległa chwałą Bożą.
W okolicy życia jeszcze było mało, osada uboga, trochę ludzi kręciło się tam około budowy, kilku pastuszków około trzód na łąkach stało, na polkach u wzgórzy widać było białe koszule wieśniaków, którzy coś przy roli robili. Spokój wielki, błogosławiony a uroczysty rozlany był na tym krajobrazie nieszerokim, tęsknym, miłym, dzikim trochę.
Książe jechał nie spiesząc.
Uciekał tu, gdzie go pewno nikt nie miał szukać, gdzie się go nawet domyślać nie mogli. Chciał tu z mnichami pomodlić się, rozmówić, popatrzeć jak rosło claustrum, a zapomnieć, że go z Sandomirza wypędzano.
Spodziewał się tu czas jakiś przebyć ukrytym, dopókiby pierwsza gorączka, tych co go na tron powoływali, nie przeszła. Żal mu tylko było, że Opata Lucyusza, którego w Sandomirzu zostawił, nie znajdzie tutaj, pocieszał się przeorem, który go zastępował.
W tych myślach powoli zbliżył się ze swojemi do furty klasztornéj, która jak wszystko tu, tymczasową była. U drewnianych wrót zbitych z desek, na koziéj nóżce wisiał prosty sznur od dzwonka, lecz nim go Smok pociągnął, przez okienko wyjrzał furtyan siedzący tam dzień cały i poznawszy księcia, bo go tu znali wszyscy, pospieszył otwierać, dając znać przez braciszka do klasztoru, jaki im wielki gość przybywał.
Gdy Kaźmierz z konia zsiadłszy wchodził, wedle zwyczaju Cystersów, furtjan przyklęknął do powitania.
— Mój ojcze — rzekł książe do niego — o przybyciu mojém nie głoście, nie z urzędu opiekuna dla oglądania, ale schronić się do was przyjechałem.
W klasztorze tymczasem wszystko się już poruszyło i białe habity spieszyły na powitanie założyciela swojego. Jakież było zdziwienie księcia, gdy przodem idącego ujrzał Ojca Lucyusza Opata, o którym sądził że jeszcze w Sandomirzu przebywa. Za nim szli O. przeor, Kantor, kustosz i cała starszyzna niewielkiej gromadki, która jak zawsze w początkach, z osób się tylko dwunastu składała. Dwóch młodych polaków, żaczków z Krakowa, do nowicjatu przyjętych, służyli francuzom za tłumaczów i pomocników.
Wszystko tu jeszcze, jak powiedzieliśmy, ubogo i tymczasowo wyglądało, szczególniéj klasztór sam drewniany, sklecony na prędce, aby mnisi przybyć mogli, ale już, wedle prawideł zakonu, mający w sobie to wszystko co każde klaustrum cysterskie składać musiało.
Opat witając księcia uśmiechał się wesoło i wnet do osobnego dworku swojego poprowadził; Opactwo bowiem stało zawsze oddzielnie od zabudowań klasztornych i było niejako wrotami przez które zgromadzenie ze światem zewnętrznym się łączyło.
Cały plac, który zająć miały obszerne budowy, był jeszcze pełen nawiezionego drzewa, kamieni, cegły, wapna, materyału najrozmaitszego, około którego krzątali się cieśle, murarze, kamieniarze i ich pomocnicy. Z ziemi gdzieniegdzie wyglądały wyrastające fundamenta, zarysowując przyszłe budowy i podnioślejsze już ścian kawałki.
Opodal widać było opasane zagrodami z drzewa i płotów ogrody klasztorne, wirydarze przyszłe, ogród Opata, folwarki i stajnie. To co było dotąd, ledwie obietnicą przyszłości nazywać się mogło.
Część zakonników była przy robotnikach w ogrodzie, część około klasztoru, a wszyscy, mimo niewygód i nieładu, wśród którego dla przyszłości pracować musieli, twarze mieli uśmiechnięte. Nie przerażało ich że tu wszystko stworzyć było potrzeba.
— Ojcze Lucyuszu — odezwał się książe — jakże i czém się to dzieje, że ja tak szczęśliwie was tu znajduję? Sądziłem że poczekacie tam na mnie, dokąd ja teraz jechać nie mam ochoty.
— Niepokój miałem o gniazdo nasze — odpowiedział Opat — nie mogłem tam bezczynny siedzieć dłużéj, a w Sandomirzu nie czułem się potrzebnym. Bóg dobry sprawił że ja tu sam Waszą miłość powitać i przyjmować mogę. Lecz jakże nas ta łaska spotkała że książe zamierzyłeś odwiedzić Silvę, mnie nawet o tém nie wspominawszy?
— Bom wyjeżdżając z Sandomirza, niewiedział wcale że się tu znajdę, — rzekł Kaźmierz smutnie[1] — Niepokój i mnie zmusił u was szukać trochę pokoju. Chciałbym tu spocząć i przypatrzéć się życiu waszemu.
— A! — odparł Lucyusz — jeszcze ono dziś nie jest takie jakiemby być powinno wedle ścisłéj reguły. Staramy się jéj nie uchybić, aleśmy na obozowisku i obcy a nieoswojeni z krajem.
Książe nie śmiał, choć pragnął go o Sandomierz pytać, gdy Opat sam, wprowadzając go do swojego dworku z drzewa pobudowanego, ale przystojnie przybranego wewnątrz i czystego odezwał się.
— W Sandomirzu ludzi tak dużo zostawiłem, żem się tam nie czuł potrzebnym. Wrota i drzwi przez cały dzień stoją otworem, a Goworek nie może spocząć, takie tłumy ziemian płyną ciągle z Krakowa.
Książe spuścił oczy zachmurzony.
— Wołają Waszą Miłość na stolicę — dodał Lucyusz.
I na to Kaźmierz nie odpowiedział. Oczy miał w ziemię wlepione i Opat łatwo mógł poznać iż wiadomość ta nie miłą mu była. Nie pytał nawet o osoby, ani chciał wiedzieć którzy tam byli. Lucyusz zamilkł postrzegłszy to wrażenie na księciu.
Nierychło Kaźmierz się odezwał do niego.
— Otóż masz, ojcze mój tłumaczenie dla czego wolałem tu zbiedz, aby w zaciszu przetrwać burzę. Burza to jest i mam nadzieję że jak nawałnica przeminie. Umysły ludzi gorących uniosły się, serca podrażniły — uspokoją się da Bóg. Jam do wielkiego państwa ani stworzon, ani z prawa powołany.
— Pokora chrześciańska, mówi z was, miłościwy panie — odezwał się Opat — ludzie sądzą inaczéj. Niewiem czy się zdołacie oprzeć naleganiu i czy się mu godzi opierać. Wszyscy Pasterze nasi wołają do was[2] — Umiłuj się nad nami.
— A któż zmiłuje się nademną! — przerwał Kaźmierz[3] — Nie tylko sumienie się przeciwi, ale przykład starszéj braci zdolniejszéj odemnie trwoży. Jeżeli Władysław, Bolko, Mieszek nie zdołali ich zaspokoić czyż ja to potrafię? Nie mój ojcze, nie mówmy nawet o tém.
Wnet zmieniając rozmowę, książe zażądał aby nie jako gość ale jako jeden z braci podzielał życie zakonne. Prosił o to tak mocno iż Opat przystać musiał. Na to tylko zgodzić się nie chciał aby książe razem z innemi sypialnię dzielił. U Cystersów bowiem wszystko wspólném było i nikt własnéj celi nie miał.
Ponieważ już było po tercyi i po Mszy świętéj a czas obiadu następował, książe zaś z Opatem na osobności nie chciał zasiąść do stołu, pragnąc się do życia klasztornego stosować, O. Lucyusz poprowadził go do skromnéj szopy, w któréj jadano.
Maleńka kazalnica z desek zbita, na boku stojąca, przeznaczona była dla lektora, czytającego w czasie jedzenia. Rozpoczęto wedle zwyczaju od odmówienia psalmu „Miserere mei Deus“ i błogosławieństwa.
Na stole podane były dwie potrawy, wino z wodą mięszane i chleb czarny. Pożywano w milczeniu. Książe z Opatem usiadłszy do stołu, nic innego nad to co wszyscy jedli mieć nie chciał.
Wkrótce téż skończył się krótki obiad, czytaniem reguły i wspomnieniem zmarłych w zakonie macierzystym zamknięty. Tygodniowi dozorcy poszli z zakonnikami do pracy, a najważniejsza tu teraz osoba, budowniczy „Magister Operis.[4] który robotami około kościoła zawiadował do swych cieślów i murarzy pospieszył.
Dwór księcia Kaźmierza jadł osobno i daleko dostatniéj nad niego był przyjęty, bo w klasztorze dla obcych na niczém nie zbywało.
Po jedzeniu Opat, który znał upodobanie księcia, a pragnął go czémś rozerwać, skinął na Kantora pod którego kluczem było,[5] Armarium (biblioteka) i kalendarz klasztorny, aby komorę otworzył, w któréj przywiezione z Francyi skarby się znajdowały. Morimundska matka, wiedząc o tém co w Polsce najpożądańszém było, wyposażyła córkę nietylko w antyfonarze, hymny i graduały wspaniałe, ale dodała kilka rękopismów drogich, które książe z ciekawością oglądał i tłumaczyć sobie kazał. Znalazły się tam poezye łacińskie chrześciańskich śpiewaków pierwszych wieków, a nawet trochę świeckich rzeczy, bo i listy Seneki i ułamki Cycerona i historye rzymskie i coś o Aleksandrze Wielkim i różne świętych legendy.
Niektóre z tych drogocennych pergaminów malowane były i złocone tak cudnie iż podziw a zachwycenie obudzały.
Książe właśnie był niemi zajęty tak iż o wszystkiem w świecie zapomniał na chwilę, ciesząc się jak dziecię że skarby te do kraju przyniesiono — gdy natrętne pukanie do drzwi słyszeć się dało.
Z niecierpliwością książe ku nim zwrócił oczy, a Opat sam poszedł zobaczyć, kto się tu dobijać ośmielił. Przez zlekka otwarte drzwi Kaźmierz dostrzegł twarz dobrze mu znaną, wcale tu niespodziewaną — drgnął cały.
W przybyłym łatwo poznać było można cudzoziemca; młody był, przystojny bardzo, wzrostu słusznego, suknia i zbroja niemca raczéj niż Polaka cechowały. Twarz dosyć miła, łagodnego wyrazu, oczy niebieskie, uśmiech swobodny i niewymuszony, usposabiały dobrze dla przybysza.
Opat przyjął go jak znajomego i poufale szeptać coś z nim zaczął, gdy książe, którego odpadła już ochota do oglądania Armarium, zaniepokojony, pośpieszył także do stojącego w progu.
Żywo natarł na niego twarz okazując zdziwioną, zafrasowaną ale nie gniewną.
— Wichfried! — zawołał — ty tu?
— Tak jest, miłościwy książe — odparł uśmiechając się przybyły — poszczęściło mi się Was znaleźć.
— Potrzebowałżeś szukać tak pilno? — zapytał książe trochę niespokojnie.
Opat, widząc że się na poufałą rozmowę zanosi, wskazał na drzwi sąsiedniéj sali kapituły, wspaniale nazwanéj jéj imieniem przedwcześnie, będącéj w istocie izbą pustą, w któréj sprzętu żadnego nie było, a jak teraz i ludzi téż. Wedle reguły schodzili się tam w pewnych godzinach zakonnicy.
U drzwi jéj O. Lucyusz wytłumaczył się zajęciem pilném i odszedł, przybyły gość sam z księciem pozostał. Z obejścia się ich z sobą widać było zażyłość dawną i wielką poufałość.
Wichfried, o którymeśmy już wspominali, jako o przyjacielu księcia, niegdyś towarzysz jego, gdy w Niemczech jako zakładnik przebywał, był wnukiem starego Lanfrieda, który u siebie ze szczególną gościnnością młodego sierotę przyjmował, opiekował się nim, a gdy mu na czém zbywało nie żałował swojéj majętności.
Pamiętny tych usług Kaźmierz późniéj wziął do siebie jego wnuka, którego wyposażyć chciał i w Polsce osiedlić.
Stosunki ścisłe dawno ich łączyły, gdy Kaźmierz był wygnańcem opuszczonym; wpłynęły one na późniejszą obu zażyłość. Mieli z sobą niegdyś braterstwo rycerskie, żyli jak równi i druhowie, pozostała i teraz przyjaźń, na którą Wichfried zasługiwał, ale płochy człek nie zawsze na dobre jéj użyć umiał. Byłto powiernik i pomocnik księcia we wszystkich jego tajemnych miłostkach, od których nie odciągał, ale raczéj ośmielał Kaźmierza.
Wichfried lubił życie, pojmował je jako zabawę i rad był ze wszystkiego korzystać, co je mogło uprzyjemnić. Z Kaźmierzem byli niemal jak bracia, choć książe poważniejszego nadeń umysłu, czasem go za płochym i lekkomyślnym znajdował.
Gdy się w kapitularzu znaleźli sami, książe ujmując go za rękę, zapytał powtórnie.
— Wichfriedzie, jakżeś ty mnie tu mógł znaleźć, dla czegoś mnie szukał?
— Jak znalazłem! doprawdy sam niewiem — odparł śmiejąc się niemiec — alem szukał pilno, bo mi potrzeba było widzieć was rychło i mówić z wami. Od kilku dni serce mi bije żywiéj, to com przeczuwał i czego pragnąłem ziszcza się. Jadę z Sandomierza — pędzę raczéj. Wiedziałem, domyślałem się że jesteście w Gaju, tam już nie zastałem nikogo, śladem, węchem, domysłem, przeczuciem jakiémś tu się dostałem.
— Mów prawdę! — przerwał Kaźmierz — wskazał ci kto?
— A! miły panie — odparł Wichfried — wam bo się ukryć trudniéj niż komu. Poznają was wszędzie i domyślają się ludzie. W istocie po drodze ten i ów dał mi wskazówkę, a raz na gościniec do Sulejowa wpadłszy, reszty się domyśliłem.
Ale po co książe tu zbiegłeś? teraz! w téj chwili gdy tam tłumy z niecierpliwością na was czekają, wyglądają, wołają.
— A! — przerwał niecierpliwie książe — właśnie dlategom uciekał że za mną gonią!
Zatrzymał się chwilę i dodał.
— Znasz mnie??
— Tak jest — odparł Wichfried — ale znając was i kochając, boleję nad tém że uciekacie. Czeka was wielka przyszłość, któréj się odpychać nie godzi.
Książe poglądał po ścianach, usta ścinał.
— Ziemianie krakowscy, duchowieństwo, wszyscy wołają, błagają, ciągną — do Krakowa!
— Wichfried! — przerwał Kaźmierz surowiéj — dość tego. Wiem o tém, przestań, nie dopuszczę się bezprawia!
Nie chcę władzy — pragnę spokoju. Nie mogę usłuchać tych głosów, które nie są głosem miłości ale gniewu, nie miłość ku mnie to sprawuje, ale niechęć ku bratu mojemu.
— A! — przerwał Wichfried śmiało — nie wchodzę w przyczyny jakie was ku wielkim ciągną przeznaczeniom, błogosławię Boga który je daje.
Miły panie, spojrzyjcie na te ziemie wasze wszystkie, ile wy dla nich uczynić możecie. Co tu znaczy brat, co jeden człowiek, gdy do was wszyscy wyciągają ręce, a wy ich z barbarzyństwa wywieść możecie!
— Ja? — odparł żywo Kaźmierz[6] — Ja! mylisz się! Czuję się słabym, jestem nim! Chcę dobra ale go uczynić nie potrafię — Mieszek ma siłę i rozum — ja ich nie czuję w sobie! Nie! nie!
Mówiąc to zatrząsł się cały, przystąpił do Wichfrieda objął go całując po dawnemu i dodał.
— Wichfriedzie, druhu mój wierny — nie chciéjże ty nieszczęścia mojego. — Broń mnie, osłaniaj, ratuj. Ja tego nie chcę!
I ująwszy go pod rękę Kaźmierz wyszedł z nim z kapitularza przez ganki ku podwórcom.
Tu się wszystko ruszało około budowy, wesoło razem mięszali się z sobą mnisi i robotnicy.
Ciosano kamienie, rozmierzano belki, Magister z pergaminem w ręku, na którym nakreślony był plan kościoła i klasztoru, chodził rozporządzając ludźmi, tłumacząc się na pół znakami, wpół połamaną mową.
Twarz księcia rozjaśniła się.
— Patrz — odezwał się do niemca — oto najmilsze zajęcie moje! Zastałeś mnie nad malowanemi ich księgami, które mi dały na czas o wszystkiém złém i niedorzeczném zapomnieć! Tu serce mi żywiéj bije patrząc jak się na chwałę Bożą w pustyni świat podnosi! To moje najupodobańsze dzieła!
— Tych dzieł, mając tak rozległe ziemie w ręku, będziecie mogli dokonać więcéj niż teraz — odezwał się Wichfried[7] — Odziedziczycie skarby za które nakupicie ksiąg, będziecie mogli ziemiami ogromnemi uposażać klasztory, sprowadzać ludzi z całego świata. Stworzycie wreście rycerstwo karne z tych poczciwych a warchołowatych ziemian.
Smutnie uśmiechał się Kaźmierz słuchając.
— Ja? ja? — spytał — Wichfriedzie? pochlebco, mów prawdę! Jeżeli surowy Mieszek nie zdołał ich uspokoić i zaprządz do ładu, ty myślisz że ja to potrafię??
Rozśmiał się i ruszył ramionami.
— Mieszek wszystko chciał robić siłą, wy to dokonacie miłością. Was kochają.
Nie odpowiedział książe a odwróciwszy się i popatrzywszy spytał.
— Cóż się tam dzieje w Sandomirzu?
— Dzień i noc płyną ludzie i szturmują — rzekł niemiec — ukryć się przed niemi długo nie zdołacie.
— Postanowiłem im zejść z oczów na tak długo jak tylko będę mógł — rzekł Kaźmierz[8] — Zmuszeni czekać, widząc że ich odpycham upamiętają się.
— Ani myślcie o tém — odparł Wichfried[9] — Ziemianie sami wreście mogliby strwożyć się, osłabnąć, zdanie odmienić, ale Biskup Gedko i Szczepan Wojewoda są z niemi, prowadzą ich, a tym o gardło bodaj idzie.
Piękna twarz Kaźmierza okryła się rumieńcem, który jeźli nie gniew, to największą niecierpliwość oznaczał.
— Wichfried! dośćże już o tém! — przerwał — dość! Chcę mieć choć parę dni niczém nie zamąconych!
I nagle zwrócił się doń z pytaniem niespokojném.
— Sądzisz iż się mogą domyślać pobytu mojego w Sulejowie?
— Niewiem — rzekł Wichfried — ale jestem pewny że prędzéj późniéj znajdą was, bo na wszystkie strony rozsyłać mieli.
— A no! późniéj! późniéj! — odezwał się książe weseléj[10] — Tymczasem wiesz co, Wichfried? Jutro sobie łowy sprawiemy. Spojrzyjno co to za lasy dokoła, ile tam zwierza w nich być musi? W lasach tak cicho! tak spokojnie, tak pięknie! i ani jednego ziemianina krakowskiego!! Tymczasem, wracajmy do Opata, bawmy się rozmową, mówmy o dawnych czasach, o czém chcesz, byle nie o tém co mi wisi jak miecz nad głową!!
Słów tych domawiał książe i szedł już ku dworkowi Opata, gdy O. Lucyusz ukazał się idący od wrót, dając znaki iż miał z księciem do mówienia.
Zmięszany był nieco.
— Co mam czynić! — odezwał się cicho. U furty stoi jakiś człek z Sandomirza od księżnéj posłany, która was wszędzie szukać kazała.
— Zdradzonoż mnie! — zawołał książe.
— Nie, wrótny, wedle rozkazu waszego, powiedział iż niewie nic — rzekł Lucyusz.
Książe Kaźmierz szybko do dworku pośpieszył.
— Proszę — odezwał się niecierpliwie — odprawić go każcie — chcę mieć czas do spoczynku i namysłu. Nie jestem tu księciem ale gościem waszym. Nie wypędzajcie mnie!
Opat się do wrót zawrócił, Wichfried patrzał na Kaźmierza z rodzajem współczucia czy politowania. Znowu się znaleźli sami.
— Uspokójcie się! błagam Was! — zawołał Wichfried.
Kaźmierz wcale jednak nie uspokojony, żywo począł zwracając się ku niemu.
— Ty jeden przynajmniéj, powinieneś mnie zrozumieć, Wichfriedzie. Znasz mnie od młodu. Nie pragnąłem nigdy ani władzy ni skarbów, trochę pospolitego szczęścia jakie dano na téj ziemi wszystkim prostym ludziskom. Pamiętasz mnie ubogim zakładnikiem, gdy wasz dziad sprawił mi odzież i zbroję, abym mógł z Rudobrodym, bez wstydu, iść na włoską wyprawę. Dano mi żonę, wiesz jak, niemal za warunek objęcia księztwa — dziś mi wydrzeć chcą tę trochę swobody jaka mi została, i każą panować a raczéj iść w niewolę! Nie macie litości nademną!
— A! miły panie — rozśmiał się Wichfried[11] — Wszakże mi do was wolno mówić jeszcze tak jak niegdyś, kiedyśmy się sami przechadzali nad brzegami Renu.
Gdy będziecie panem nikt wam nie zabroni szukać sobie szczęścia i rozrywki, która sama nastręczać się będzie! Wszystkie piękne dziewuchy uśmiechać się będą swojemu panu i narzucać mu! Wybierzecie jaką zechcecie!
Kaźmierzowi oczy zabłysły.
— Cicho! — zawołał — a! dość tych niewiast, dość. Biskupi mnie o nie strofują, ja sam kłócę się z sumieniem o nie.
— No — i Ściborzanki byście się wyrzec gotowi? — zaśmiał się niemiec.
Kaźmierz jak zawstydzony oczy spuścił.
— Ona mnie więcej może kocha niż ja ją — rzekł smutnie[12] — I ta będzie dla mnie straconą, przepadły moje wycieczki do Gaju!
— Dziewucha poleci za wami! — szepnął Wichfried — o to bądźcie spokojni.
— A Gedko mnie za nią wyklnie i wydzwoni z Krakowa, jak Wojewodę Szczepana za tę wdowę z Tęczyna.
— Szczepan stary, — odparł Wichfried usiłując rozweselić księcia — to zupełnie co innego. Wdowa téż bałamutka, i w ludziach nie przebiera.
Chwilka milczenia zmieniła usposobienie księcia.
— A ty ją znasz? — spytał Wichfrieda.
— Z dalekam ją widział kędyś! — rzekł niemiec — wydała mi się powabną bardzo. Co gorzéj że, gdyby nie wzrost większy, do Sciborzanki podobna! A co gorzéj jeszcze — dodał — to że za wami pono przepada, i radaby się zbliżyć..
— Cóż znowu! — ofuknął Kaźmierz.
— Naprawdę tak jest — wiedzą ludzie, nie jeden raz mi o tém mówiono — kończył Wichfried[13] — Ledwie się w Krakowie zjawicie, a będziecie ją mieć! Przyleci pod opiekę waszą bo ją bracia prześladują i podobno grożą zamknięciem, że się nie po ich myśli prowadzi.
Naprawdę nie o to im idzie, ale pono o ziemie, które ojciec jéj przekazał. Niewiasta śmiała, żwawa i wesoła!
Uciekając od braci padnie wam w ręce.
Zmarszczył się Kaźmierz.
— Dość bo już — przebąknął kwaśno. — Ale niemiec wpadłszy raz na ten przedmiot, odciągnąć się od niego nie dawał.
— W Krakowie nie ta jedna czeka na was — mówił uparcie — a mieszczki krakowskie!
— Nawet niemi mnie do Krakowa nie zaciągniecie! — odparł książe i zwrócił się ku pracującym.
— Patrz! — rzekł wskazując na podwórce klasztorne — żadnéj niewiasty stopa nie przestąpi nigdy téj zagrody, zakonnicy ani ich widzą, ni słyszą o nich. Spokojni są i szczęśliwi!
Niemiec skłonił głowę.
— Nie wszystkim dano świętemi być! — rzekł z pokorą.
— Ale wszyscy się starać powinni niemi zostać, — kończył książe[14] — Ja tym ludziom w grube sukno odzianym, poszczącym przez rok cały, śpiącym na twardych deskach, dobrowolnie trapiącym ciało, zazdroszczę!!
Zwrot ten rozmowy do którego książe był zwyczajnym, nie zmieszał jego przyjaciela — zamilkł tylko na chwilę. Szli daléj, gdy Opat zbliżył się zapraszając na chleb wieczorny do swojego dworku.
Książe zwracał się uparcie do refektarza wspólnego.
— My już dzisiaj jeść nie będziemy — odezwał się Ojciec Lucyusz[15] — Dziś tylko czcząc przybycie dostojnego gościa rozdaliśmy braciom nadzwyczajny podwieczorek, po kawałku chleba i sera (Pitancia). Wam miłościwy panie, nawykłym do innego życia i temu rycerzowi (wskazał na Wichfrieda) głodem u nas mrzéć nie damy.
Dał się książe namówić na wieczerzę dla Wichfrieda, i Opat ich poprowadził, gdy tymczasem Przeor, zastępując go powiódł braci do refektarza, a między robotników kazał rozdzielać napój i posiłek.
Tak się skończył dzień pierwszy pobytu w Sulejowie. Kaźmierz z Wichfriedem na noc zostali w dworku Opata.
Nie zmienił postanowienia aby pozostać dłużéj w tém ustroniu, zatrzymując przy sobie niemca. W sąsiednie lasy mogli codzień czynić wycieczki, codzień o pierwszych dnia godzinach słuchać rannéj mszy w drewnianéj kapliczce, przypatrywać się rosnącéj budowie, obyczajem karności mnichów, a naostatek i z Kantorem przezierać rękopisma klasztorne.
Wichfried się tém tak bardzo może nie zabawiał, ale książe Kaźmierz zapominał o tém co mu zagrażało, i czuł się niemal szczęśliwy ciszą i pokojem jakich zażywał.







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zbędny przecinek.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  8. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  9. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  10. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  11. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (Wszakże) winien być małą literą.
  12. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  13. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  14. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  15. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.