Stach z Konar (Kraszewski 1879)/Tom II/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Stach z Konar
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Kaźmiérza Sprawiedliwego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1879
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Gdy z rozkazu księcia, nazajutrz po widzeniu się z Kietliczem, do dnia obstąpili ludzie zbrojni pod jego dowództwem dworzec biskupi, a on sam do bramy dobijać się zaczął — milczało z razu wszystko. Wyjrzał potém stróż, zawołano odźwiernego, odźwierny poszedł do ochmistrza i w końcu, nie rychło, otworzyła się furta Kietliczowi.
Nie łatwa to była naówczas rzecz Biskupa ująć, musiano mieć baczenie jak to uczynić, bo Pasterz każdy miał i zbrojnych ludzi dosyć koło siebie i we dzwony mógł kazać na gwałt uderzyć. Nie każdy téż z książęcych ludzi chciał się targnąć na niego.
Kietlicz jeden ważył się na to, a i on szedł nie bez trwogi. Ale panu swojemu oddany będąc, posłuszny rozkazem jego w sumieniu się czuł zwolnionym. Zawczasu, nim na dwór biskupi obmyślano najście obliczono się z siłami. Księciu zdawało się że Gedko zbrojnych ludzi miał mało. Zażyć téż miano fortelu, wyciągnąć go na zamek do pana; zkąd pokryjomu na wozie okrytym wysłać go chciano.
Była godzina ranna bardzo, ale naówczas dzień się dla ludzi wcześnie poczynał. Na Prymę już wydzwoniono, nie spał nikt.
Gdy się ochmistrz ukazał, Kietlicz zapytał o Biskupa.
— Książę go pilno dla rozmowy na zamek prosi i mnie przysyła — odezwał się.
— Dla rozmowy? — powtórzył urzędnik biskupi, poprawując na sobie odzieży — ale księdza Biskupa niema.
Kietlicz się cofnął.
— Jako, niema? — krzyknął.
— A niema?
— Gdzie jest? w kościele?
— Nie w kościele — odparł ochmistrz ruszając ramionami. — Jego miłość nie tłomaczy się przedemną, dokąd idzie lub jedzie.
— Pojechał? poszedł? — wołał Kietlicz rozpaczliwie.
Na to pytanie urzędnik zwlókł odpowiedź, gdy tuż ukazał się w sukni duchownéj mężczyzna poważny i przystąpił do Kietlicza.
— Biskupa niema? — powtórzył pytanie Kietlicz.
— Niema!
— Kiedyż, jak, dokąd wyruszył?
— Przecie się ojciec dzieciom opowiadać nie ma obowiązku gdy z domu jedzie — odparł ksiądz.
Kietlicz pobladł.
— To nie może być, — zawołał w uniesieniu — to nie może być. Kłamstwo jest! On się ukrywa!
Duchowny nic nie odpowiedział nawet, zwrócił się tylko, jakby rozmowa była skończona, pogardliwie.
Kietlicz wszedł w podwórze i porywczo wprost pobiegł do dworca. Gniew go uczynił zapamiętałym, drzwi począł otwierać gwałtownie, komnaty przebiegał i nieopamiętał się, aż gdy nikogo nigdzie nie znalazłszy, wszedł do pustej kaplicy.
Widok miejsca poświęconego zmieszał go, drzwi natychmiast zatrzasnął, odwrócił się. W dali stał ksiądz i patrzał.
— Dokądże zbiegł? — zakrzyczał.
— Kto zbiegł? — zapytał duchowny.
Kietlicz zmuszony był się poprawić, sam czując nieopatrznie wyrzeczone słowo.
— Dokąd wyjechał?
— Nie wiem — rzekł ksiądz spokojnie.
— Dawno?
— Jeszcze wczoraj, — odparł tak samo zapytany.
— Wczoraj! wczoraj! — krzyknął wysłaniec książęcy, rzucając się gniewny. — Wczoraj?
Nie możecie niewiedzieć dokąd!
— Nie wiem, — stanowczo odezwał się kapłan.
Tak się skończyła napaść próżna na dwór Biskupi.
Gdy Kietlicz na zamek powrócił i do księcia pobiegł z doniesieniem, żaden muskuł nie drgnął na twarzy Mieszka. — Rzekł spokojnie.
— Rozumny ksiądz! czuł że zgrzeszył i że ja mu tego przebaczyć nie mogę. Ale, zwolna, niepotrzeba robić wrzawy, znajdziemy go.
Zamyśliwszy się nieco, nakazał natychmiast wysłać ludzi aby się potajemnie dowiadywali dokąd Biskup się udał.
— Potém, zobaczymy co czynić wypadnie.
Twardy charakter Mieszka nie łatwo złamać się dawał przeciwnościami, które znosił cierpliwie. Nie zbaczał przez to z drogi, iż mu się nie powiodło, rzecz dlań była odłożona, nie stracona. Kietliczowi dał rozkazy. Wysłano natychmiast na gościńce różne. Niepojętą zdawało się rzeczą, jak Biskup z miasta, z pod zamku, w biały dzień ujechać mógł tak, by nikt o tém nie wiedział. Zwykle każdemu poruszeniu jego towarzyszyła pewna obrzędowa wystawność, występował dwór, szło z nim duchowieństwo. Tym razem Biskup, którego zawczasu ostrzeżono, w kilka koni wrotami tylnemi, bez orszaku, krucyfera, konno, płaszczem okryty, otoczony gromadką niepokaźną, wymknął się tak, iż go wcale nie postrzeżono. Ci nawet co go widzieli, nie poznali. W samym dworze nikt nie mówił o wycieczce, wielu o niéj nie wiedziało.
Gedko wprost ztąd podążył do Tyńca. Tu mógł być czas jakiś bezpiecznym, a w razie zamachu, łatwą była ucieczka i schronienie pewniejsze jeszcze.
Położenie Tyńca na wysokim Wisły brzegu, panującym okolicy, czyniło doń przystęp niespodziany trudnym. Klasztor od pierwszych czasów po swém założeniu urósł już był, rozwielmożniał, otoczył się murami, rozszerzył, choć — jak mówiono, ostrość reguły znacznie zwolniała. Benedyktyni tutejsi mieli w kraju poszanowanie, powagę wielką, targnięcie się na nich gwałtowne nie tylko tu — odbić się mogło w Europie.
Zakon Ś. Benedykta, z którym o lepsze walczyć zaczynali Cystersi, dzieci Ś. Bernarda, spoglądał na nich jak na młodą latorośl, któréj przyszłość była niepewną. Po klasztorach benedyktyńskich z przekąsem mówiono o współzawodnikach, którzy ilekroć byli wyzwani do boju, ostro się bronili.
W istocie reguła Ś. Benedykta, szczególnie w zachodniéj Europie uległa zmianom niezmiernym. Opaci i starszyzna wiedli życie zbytkowne, okazałe, gorszące; szły na to mnogie skargi do Rzymu a z Rzymu napomnienia, posły, badania, wszystko to nie pomagało. Bogactwa, które się coraz nowemi zapisami pomnażały, na ciężką próbę wystawiały słabych ludzi.
W Tyńcu Opat Kaźmierz oczekiwał już na Biskupa. Jak imie jego zwiastuje, był on polakiem; Tyniec, którego opaci i duchowni w ścisłych byli stosunkach z kapitułą krakowską, najlepszym schronieniem tymczasowém mógł być dla Gedki.
Na tę wycieczkę wziął z sobą Biskup jednego tylko duchownego, mistrza Amiljusa, ale rozkazy wydane były, aby dwór, lud zbrojny i wszystka siła jaką miał Gedko przy sobie, różnemi za nim podążała drogami.
Gedko nie z przeczucia i z obawy że go ścigać i uwięzić mogą, opuścił Kraków; tego się bowiem zrazu nawet po surowym Mieszku nie spodziewał, ale po stanowczém doniesieniu iż go skazano na wygnanie i zamach się nań gotował — wyruszył natychmiast do Tyńca.
Krok to był, na który Biskup się ważył niechętnie, upokarzający go w oczach własnych. W początku téż chciał, wyzywając księcia, pozostać w miejscu. Nie wierzył doniesieniu, dla powagi swéj trwać chciał nieporuszony na dworcu, czekać gwałtu — ale przyboczni tak go zaklinali i prosili, że wreście uległ ich namowom.
Dumny, nieugiętego ducha Gedko, gdy raz zgodził się na to ustąpienie przed księciem, wyrzekł zarazem wyjeżdżając z miasta, iż nie powróci tu chyba z Kaźmierzem, wygnawszy tego, który się nań śmiał porwać.
Przez całą do Tyńca drogę Biskup musiał odmawiać pacierze, aby pohamować w sobie oburzenie. Nie szło mu tyle o siebie, bo gotów był na męczeństwo nawet, ale myśl sama iż się na władzę mu powierzoną targnąć śmiano, zdawała się świętokradztwem.
— Niech więc zejdzie z oblicza ziemi, który śmiał podnieść myśl, jeśli nie rękę na sługę ołtarza pańskiego — wołał w duszy. — Czyn, choć niepopełniony, myśl grzeszna już jest występkiem. Nie mnie ale jego wygnanie czeka!
Gdy u drzwi Opactwa ukazała się gromadka towarzysząca Biskupowi, stał już tu Opat z całym duchowieństwem swém, — z cichém ale uroczystém powitaniem Pasterza.
Gedko na chwilę wszedł z niemi do kościoła, aby się pomodlić u ołtarza i z Opatem razem udał się do przeznaczonego mu mieszkania.
Opactwo Tynieckie od skromnych swych początków wzrosło było teraz w mury, w majętności, dochody i dostatki wielkie. Klasztor się rozprzestrzenił znacznie, zwiększyły budowy gospodarskie i cały gród benedyktyński na warowny zamek wyglądał.
Ogromne przestrzenie ziemi już naówczas należały do niego, a lasy, barcie, rybołostwo, dziesięciny z pól, służba z osad, dozwalały mnichom życie prowadzić wygodne. Zwolna téż przepisy zmuszające do pracy ręcznéj zaniedbane zostały. Mnisi zadowalniali się pilnowaniem ludzi służebnych, zakładaniem ogrodów, a większa ich część wolała przesiadywać w bibliotece niż kopać w polu.
Życie też, pod pozorem ostrego klimatu, który nie dozwalał trzymać się ściśle przepisów dla innego kraju postanowionych, stawało się coraz miększem i zbytkowniejszém. Warzono miody i piwo dla gości, ale dla mnichów z za granicy sprowadzanych zakupywano wino i stół się bez niego nie obchodził.
Jak we wszystkich naówczas klasztorach w Polsce i tu cudzoziemcy liczbą przeważali, rej wiedli. Na Tyńcu może mniéj ich było niż gdzieindziej, ale i tu język, obyczaj, życie cudzoziemskie było raczéj niż domowe.
Opat Kaźmierz, sam polak, wywdzięczając się za to iż go obrano, tém pilniej dogadzał starszyźnie z włochów, francuzów i niemców złożonéj. Ta przynosiła tu zwyczaje obcych krajów, tak że wielu braci brodatych spędzało całe dnie na koniu, ze psy, w lesie, a trąbki się od odzywały w podwórzach na równi ze dzwonkami.
Biskupi się mało w dozór karności klasztornéj wdawali, zostawując rządy Opatom i naczelnikom zakonu, zresztą ilekroć oni sami wyjeżdżali do klasztorów, życie mnisze w ściślejsze karby wchodziło.
Gedko wspanialéj był tu przyjętym niż zwykł żyć we własnym domu. Prawdziwe gody zgotował dlań Opat z przepychem i wystawnością pańską. Biskup zasiadłszy do stołu mógł się przy książęcym sądzić. Srebra, złocone kubki, szkła weneckie, wino stare, misy kute misternie, opony, któremi stołowa izba gościnna okryta była, godne były zamku pańskiego.
Sami zasiedli do stołu z Opatem i mistrzem Amiljusem, który był Gedki ulubieńcem, człowiekiem nauki wielkiéj, do pióra szczególniéj zdolnym. Gdy pismo do Rzymu lub jeden z tych pięknych wstępów do jakiego aktu stylizować było potrzeba, na które się wówczas sadzono, by myślą i formą się odznaczały — bez niego się żaden nie obszedł pergamin. Mistrz Amiljus był do tego jedynym, bez namysłu płynęły mu najpiękniejsze zwroty o znikomości rzeczy ludzkich i t. p. Zresztą był i z tego miłym Biskupowi, że nigdy własnego nie objawiając zdania, gorąco zawsze popierał co Gedko wypowiedział.
Już z twarzy Pasterza i obejścia się jego, Opat Kaźmierz, człek bardzo bystry, przebiegły i zręczny, obyczaju uprzejmości pełnego i postawy nader miłéj — domyślał się iż Pasterz przybywał z brzemieniem jakiemś na piersi.
Dano mu znać wcześnie, że do Tyńca przyjedzie, ale nie tłumacząc podróży.
Gedko siadłszy za stół, ukończywszy modlitwy, długo pozostał zadumanym i milczącym. Gdy misy postawiono a braciszkowie się oddalili.[1] Biskup dopiero puścił swobodnie cugle myśli i z wezbranéj piersi potok popłynął.
— Ojcze Kaźmierzu, — zawołał wzdychając ciężko — ojcze Kaźmierzu, zaprawdę, twardych dożyliśmy czasów. Ot znowu chmury ciągną, ot znowu my pasterze duchowni musimy wtargnąć z władzą naszą w świeckie sprawy. A co się gotuje, Bóg jeden wié! Odmówił książę Kaźmierz dwakroć spuścizny po Kędzierzawym, nawet gdyśmy go przy trumnie nieboszczyka prosili, aby ją przyjął. Prawem starszeństwa oddaliśmy Mieszkowi stolicę — na to, aby on nas z niéj wyganiał!
Ha! — dodał — sługom Bożym bez obrazy swojego pana nie godzi się dać sobą pomiatać.
Westchnął znowu. Mistrz Amilius rzekł zwracając się do Opata.
— Wiecie o tém? książę wydał wyrok skazujący Pasterza naszego na wygnanie!
Opat ręce złożył i oczy podniósł ku niebu.
— Jakimże prawem!
Gedko posępną twarz zwrócił ku niemu.
— Prawa, nie pyta! — rzekł. — Nie Gedki bronię, ale dostojności Biskupa krakowskiego. Co mnie dziś, jutro mogłoby spotkać brata mojego w Gnieźnie, wszyscyśmy dotknięci. Chcą z nas mieć nie sługi Boże, ale posłuszną czeladź tylko.
Opat zdumiony słuchał, Biskup mówił daléj.
— Ojcze mój, my tu z waszego spokojnego klasztoru na czas musimy uczynić obozowisko i wiecową szopę — nie może być inaczéj. Rozkażecie wpuszczać ktokolwiek przybędzie do mnie, bo ja dziś oka nie zmrużę nocą. Ludzie moi wszyscy podążyć tu muszą, ziemian pewnie zjedzie kilku — naradzać się trzeba a ratować!
Tych wyrazów domawiał Biskup, gdy jakby na ich potwierdzenie gwar u furty posłyszeli i dzwonienie. Za Biskupem już przyciągali dworzanie jego i lud zbrojny.
Przynosili wiadomości z Krakowa, że na zamku panował niepokój i gorączkowe, choć tajone przygotowania, wysyłano oddziały na różne strony aby jednych chwytać, drugich przed księcia stawić. Czuć już było z obu stron wydaną wojnę. Donoszono, że z małemi wyjątkami, co było jeszcze ziemian przy dworze, za swojemi idąc, pierzchnęło.
Natychmiast Gedko porozsyłał ztąd gońców do Wojewody i innych ludzi znaczniejszych. Szala widocznie przechylała się na stronę Biskupa, z księciem nie chciał trzymać nikt, burzyło się co żyło.
A że cokolwiek się na zamku działo, zaraz w mieście wiedziano, wszyscy jak Biskup wyrokowani na kary różne, wygnanie, stratę oczów, rąk, więzienie — ostrzeżeni w porę, mieli czas ujść przed książęcemi siepaczami.
Cała noc prawie zeszła na czuwaniu, czynny Gedko albo się modlił lub dawał rozkazy, spocząć niechcąc na chwilę. Oczekiwano tylko na pewną wiadomość o Wojewodzie Szczepanie i na skupienie oddziałów zbrojnych biskupich, aby wyciągnąć z Tyńca i połączyć się z Wojewodą.
Ranek téż następny upłynął na przygotowaniach wojennych.
Klasztor napełniał się jezdném rycerstwem, refektarze zajmował dwór, po za murami niemal obóz się rozkładał, do którego coraz nowe posiłki przybywały, bo się rycerstwo łączyło z Biskupem.
Widział już Gedko z pociechą swą, że osamotnionym nie zostanie.
Około południa nadbiegł wysłany z Krakowa przez Archidjakona Arnolda, który na miejscu pozostał, dworzanin z oznajmieniem iż Kietlicz do dnia był na dworcu biskupim, że ludzie jego otoczyli go do koła, że się gwałtownie o Gedkę upominano, wzywając go do księcia. Potwierdziła się więc wieść, iż go pochwycić chciano. Biskup dotąd jeszcze nie zupełnie dowierzający, uniósł się gniewem wielkim.
— Niema więc już wątpliwości, — zawołał — i nie powinno być miłosierdzia.
Natychmiast z listami i ustnemi poleceniami wyprawiono zaufanych do Gniezna, Płocka, Wrocławia, Kruszwicy, dając Biskupom znać o wypadku i hasło by wszyscy Kaźmierza na stolicę popierali.
Nie czekając już na to, aby książę miał czas się wywiedzieć o miejscu pobytu Biskupa i nasłać może na Tyniec, Gedko natychmiast wyszedł dla obliczenia sił swoich i wydania nowych rozkazów wyjazdu, aby się połączyć z Wojewodą.
Nie miano jeszcze wiadomości pewnéj gdzie się on znajdował, ale nie mógł być zbyt oddalonym. Czekać nań w Tyńcu narażając klasztor i siebie, nie chciał Gedko. Obok kapłańskiéj powagi miał w sobie coś z rycerskiego ducha krwi swojéj i do walki otwartéj śpieszył ochotnie.
Walki jednak mało się było można spodziewać, gdyż Mieszek do niéj sił nie miał. Co było rycerstwa krakowskiego, zamiast stać przy nim, zbiegało do obozu Wojewody. Nimby zaś posiłki od zięciów z Czech i Niemiec nadciągnęły, spodziewano się go wyrugować z Krakowa.
Tak stały rzeczy na Tyńcu, gdy na Wawelskim grodzie w istocie zamęt się brał coraz większy i niepewność rodziła już co daléj czynić przeciw powszechnemu zburzeniu.
Kietlicz pomimo zręczności swéj i zuchwalstwa, mimo gorliwości, żadnego prawie z odebranych rozkazów spełnić nie mógł. Wszystko mu się z rąk wyślizgało.
Z rana nie znalazłszy Biskupa, gdy tegoż dnia obstąpić kazał dworek Leszczyca, pustki w nim zastał, posłani po innych ziemian nie byli szczęśliwsi. Dorota u któréj zasadzkę chciano na Wojewodę uczynić, uciekła. Szczepan był w obozie, nikogo z obwinionych ująć nie było podobna.
Mieszek czekał na wiadomości następny dzień cały, przynoszono mu coraz gorsze, ale nie był to mąż, który by się strwożył niepowodzeniem, lub mógł stracić ducha. W przeciwności równo jak w szczęściu umiał zachować zimną krew i wytrwałością żelazną, stał przy swojém. Myślał co czynić daléj, nad tém co się nie powiodło nie bolejąc na próżno.
Dnia tego jednak, Kietlicza się doczekać nie mogąc, wysyłał po niego kilka razy i sam wyszedł w podwórce, aby swoje siły obliczyć.
Kietlicz wszędzie się znajdując zawiedzionym, nie mogąc dokazać nic, w bezsilném miotaniu się i złości spędził dzień cały. On i jego siepacze pod dowództwem Berezy mścili się na bezbronnych, za tych, których pochwycić nie mogli.
Noc już była, gdy Mieszek raz jeszcze posławszy po swojego Palatyna (jak go tam nazywano), ujrzał nareszcie przybywającego, z twarzą bladą, drżącego, w sukni potarganéj, z piętnem rozpaczliwéj złości na czole i wargach drżących.
Mieszkowi dość było spojrzeć nań, aby odgadł wszystko — nie pytał o nic.
Stojący u progu — milczał.
Raz i drugi książę go zmierzył oczyma, chcąc wyczytać ile z sobą złego przynosił. Ucieczka Biskupa już mu była wiadoma.
Gdy Kietlicz ochłonął nieco, posypał się z ust jego cały szereg wyrzutów, przekleństw, skarg na ludzi.
— Miłościwy panie, — wołał — tu na nikogo nie można liczyć, wierzyć nikomu! Zdrajcy wszyscy. Jednego poczciwego niema między niemi, wszystko już się ciśnie ku Sandomirzowi do Kaźmierza, opuścili nas! Trzeba słać do Czech i Niemiec o posiłki.
Nie dokończył, książę chodził nie poruszony prawie, brodę dłonią poddzierał do góry, jak był zwykł gdy rozmyślał nad czém ważnem.
— Wy wszyscy i ty mylicie się patrząc na Kaźmierza, — rzekł ze spokojem. — Ja go znam iż się nie da ująć i przeciw mnie wysadzić. Nadto dobry jest i spokój miłujący. Miał Kraków w ręku, mnie tu wówczas nie było, prosili go, dawali mu, nie wziął, bo czuł że prawa doń nie miał. Zresztą Mierzwa go tu z sobą przywieść powinien. Kaźmierz mi nie straszny! — dokończył.
— Nie jego, to innego sobie przybiorą — począł Kietlicz rozpaczliwie, — nie wiem już kogo, małoletniego Leszka chorego, albo z Władysławowiczów którego! Na Waszą Miłość wszyscy się sprzysięgli! Wypowiedzieli nam posłuszeństwo.
Milczał książę, naówczas dopiero Kietlicz, którego do żywego bolało niepowodzenie, począł szeroko opisywać co go na każdym spotykało kroku, jakie wszędzie znalazł pustki i opróżnione gniazda.
Książę słuchał bez widocznego wzruszenia; gniewu nawet nie okazywał przeciw Kietliczowi, który sam na siebie i wszystkich więcéj się sierdził niż pan na niego. Ta zimna krew księcia, gorącego Serba tém mocniéj rozjątrzyła iż położenie widział groźném, a pana jakby obojętnym na nie.
Mieszek najmniejszéj nie okazując obawy, dał rozkazy chłodno aby zamek opatrzyć i ludzi zebrać co najwięcéj. Nieograniczoną ufność zdawał się mieć w sile własnéj i w dobroduszności Kaźmierza.
Gdy Kietlicz potém narzekać jeszcze począł, iż nikogo z winnych nie pochwycił — odparł mu książę.
— Dali się który wziąć, łeb mu ucinać, bo przykładu trzeba.
Późnym wieczorem nadciągnął Mierzwa powracający z Sandomirza. Stawił się naprzód do Kietlicza. Zobaczywszy go samego, zrozpaczony już i tak Kietlicz, rzucił się nań jak na pastwę, chcąc dowiedzieć co przywoził.
Pierwsze co widoczne niósł z sobą na twarzy i w ruchach, podsędzia, to były resztki pijaństwa jeszcze zupełnie nie otrzeźwionego. Sprawiało ono że Mierzwa mimo niepowodzenia, widział wszystko w barwach dosyć jasnych.
Gdy Serb przypadł doń gwałtownie, z pogardą wpatrując się w zataczającego trochę przybysza, Mierzwa słodko bardzo przemawiać doń zaczął.
— Niechno, miłość wasza ma cierpliwość — rzekł, — niema nic tak zrozpaczonego, aby się niepomiernie sierdzić. Niema jeszcze nic.
— Powracasz sam? gdzie książę? odmówił więc przyjazdu? Czemużeście go nie przymusili?
Mierzwa nie goloną od dwu dni brodę pocierał z nałogu.
— Niechże no, miłość wasza, posłucha jak to było — odezwał się — rzecz to ciekawa. Przybyłem na zamek do Sandomirza, mogę powiedzieć, przyjęty tam jak słudze pańskiemu przystało. Najśliczniéj. Posadzono mnie u stołu przy ks. Opacie.
— Mów do rzeczy! — zawołał Kietlicz. — Książę Kaźmierz?
— Nie było go! nie było! — odparł Mierzwa. — Wyjechał i nikt nie wie kiedy powróci. Wyruszył na łowy, między nami mówiąc, wszyscy wiedzą na jakie łowy. W lesie ma gdzieś zwierzynę z długiemi kosami i białem liczkiem. Jak na te łowy pojedzie, gnaj wiatr w polu! nie powraca rychło! Gdym przybył, już go nie zastałem.
— Nie czekaliście?
— Czekać, dwa tygodnie!! — zawołał Mierzwa, rękami ruchy czyniąc osobliwe. Ludzie wiarogodni zapewniali mnie, że gdy wyruszy w te lasy, na tego dwunożnego zwierza, czasem go dni kilkanaście niema. Com miał robić?
Tu zniżył głos i uśmiechając się a niezważając że się Kietlicz burzył gniewem, ciągnął daléj.
— Książę poniekąd jest uniewinniony, Rusinka z którą go ożenili, nie powabna i nie wesoła, choć cnót wielkich pani. Ludzie ludźmi!
Kietlicz się miotał, ochota go brała precz za drzwi wymieść nieszczęsnego posła.
— Gadajże — zawołał — coście na zamku widzieli? gotuje się tam co??
— Tak dalece nic nie słyszałem, oprócz uczonych i mądrych rozpraw, w których udział brałem, wstydu księciu mojemu nie uczyniwszy, — mówił Mierzwa, śmiejąc się. — Opat Lucyusz a choćby i Scholastyk Lambertus, uczeni mężowie, ale w jurisprudencyi biegli nie są, co im dowiodłem. Ile razy się puścili w pandekty, dekretalia, zakony, pobiłem ich na głowę zawsze. Chodzili jak po gołoledzi, nie wytrzymali ze mną.
Z dumą to rozpowiadał Mierzwa — Kietlicz spluwał.
— Widzieliście kogo więcéj na zamku? — pytał.
— Przemykających się różnych, dużo — rzekł Mierzwa — podejrzanych, bardzo podejrzanych! Oprócz tego zwykły dwór, Jaksę z Miechowa, Goworka, Wichfrieda. Ruch w Sandomirzu wielki, ale co to znaczy, gdy księcia niema.
— Nagliliście aby tu przybywał?
— Toć było poselstwo moje — zawołał niemal urażony podsędzia — jakżebym ja nie spełnił misyi? Sambym się naówczas osądził nietylko na grzywny, ale na chléb i wodę! Prosiłem o naglenie nietylko Jaksy, nietylko Goworka, Opata, i wszystkich, wiążąc ich uroczystemi obietnicami, ale zdałem to na księżnę. Przyrzekła mi pani miłościwa, małżonka wyprawić.
Kietlicz niechcąc już słuchać więcéj, pogardliwie dał znak Mierzwie by się oddalił.
Trochę jeszcze napojem oszołomiony podsędzia, chętnieby był dłużéj opowiadał, mając ochotę żywo i dowcipnie się rozgadać — ale mu słuchacza zabrakło — Kietlicz pobiegł do księcia.
Nie pozostało Mierzwie nic, chyba do dworku swojego na podzamczu powracać, w którym wątpliwych ślubów żona, kilka młodych służebnic patrjarchalnym obyczajem przyjętych i krzykliwe dzieci nań oczekiwały, ale na łono tego szczęścia domowego Mierzwa nie miał ochoty się udać. Dokuczyło mu już one.
Bardzo więc mu na rękę było, gdy w podwórcu spotkał Skarbnego Juchima, z którym go czuła przyjaźń łączyła, idącego powolnym krokiem z zasępioną i zafrasowaną twarzą.
Mierzwa z Juchimem żyli w najściślejszych stosunkach, chociaż Skarbny gardził człowiekiem grosza przy duszy nieumiejącym utrzymać i życia tylko używającym bez miary.
Ale — potrzebowali się wzajemnie. Mierzwa napędził wlokącego się powoli żyda i uderzył go po ramieniu wesoło witając. Usposobienie to Juchimowi wydało się dziwném, smutną twarz zwrócił ku niemu.
— No, widzicie, — wołał Sędzia — znowu jestem na miejscu i sądy się rozpoczną! Dużo spraw zalegać musi.
Juchim ruszył ramionami, popatrzył nań z politowaniem, nachylił mu się do ucha i szepnął.
— Czy ty uszów ni oczu nie masz! człowiecze! czy ty nie widzisz co tu się dzieje?
Mówił poruszając się coraz mocniéj.
— Oni nas i siebie zgubią! To głupi goj ten Kietlicz! Oni powinni byli zawczasu wszystkich pobrać, dali się im porozłazić. Gwałt! co to za pilność! Z więzienia u nich uciekają, a kto chce ino, z przed nosa uchodzi. My tu wszyscy niepewni[2]
— Co ty pleciesz? co pleciesz? — zawołał Mierzwa nastraszony. — Co ci się śni? ty stary!
Tak mówiąc, wyszli za wrota zamkowe. Juchim szedł cały drżący z gniewu i strachu.
— Ty bo oczów nie masz! — wołał przerywanym głosem. — Nie mnie, tobie się śni, że co wczoraj było będzie zawsze! Ty tego nie widzisz, że nam ziemia się pęka pod nogami.
A! a! gdy tak pójdzie, nie stanie nas tu wszystkich prędko.
Mierzwa otrzeźwił się i poczynał chmurnieć.
— Co ty gadasz! cóż się tu stało bezemnie? — spytał.
— Pójdź że na miasto — mówił żyd miotając się gwałtownie coraz. — Miasto puste, Biskupa niema, Wojewody niema. Wiesz gdzie oni są? Wszyscy poszli się sprzysięgać na księcia i Kietlicza. Wszyscy! — ciągnął Juchim unosząc się. — Ha! a co będzie z nami? księcia wypędzą — co z nami? Hę! Nas powieszają! Tyś sądził, ty męczył, karał, ja dusił za grzywny[3] — Ha! oni nas teraz zechcą sądzić i dusić! A co my winni? co my winni?
Mierzwa już był odzyskał zupełną przytomność, czuł że rozumny Juchim nie trwożył się darmo.
— Słuchaj, Juchim — odparł kiwając głową — czego się ty boisz! Tobie nic nie może być, bo ty masz pieniądze, a mnie? mnie nie może nic być, bo ja mam rozum (uderzył się palcem w czoło), albo ja nie mogę służyć innemu, jak służyłem temu?
— Ja mam pieniądze! — podchwycił przyskakując do Mierzwy Juchim z gniewem okrutnym, tak że podsędzia się cofnął. — Ty śmiesz gadać że ja mam pieniądze! ty! Kto tobie powiedział że ja mam pieniądze! Ty potwarco jakiś!
I począł potrząsać suknią swą brudną i wyszarzaną.
— Jakie ja mam pieniądze? zkąd ja mam je mieć? Ja mam ten łachman co na grzbiecie, więcéj nic. Co ty będziesz gadał że ja mam pieniądze! Czy to pieniądze moje! Ja na chléb nie będę miał.
Mierzwa głowę to podnosił, to spuszczał.
— Słuchaj, Juchim — rzekł — po co ty to mnie gadasz?
— A na co mówisz że ja mam pieniądze? — krzyknął żyd, — ja jestem żebrak, ja niemam nic, nic.
— No, jak tak — dodał Mierzwa — to cię powiesić mogą.
Szli daléj. Juchim z głową spuszczoną, Mierzwa gładząc brodę. Tuż pod zamkiem był dworek Juchima, chata oparkaniona tak wysoko, że z za tynu dachu jéj prawie nie było widać. Wrota ogromne, ciężkie, kute, prowadziły do wnętrza. Mierzwa do swego domu zawczasu nie chcąc powracać, towarzyszył Juchimowi, choć ten go nie bardzo zapraszał. Stanęli u wrót.
— Słuchaj ty biedny nędzarzu Juchimie, — odezwał się podsędzia, — mnie w gardle od drogi zaschło, ty masz i wino i miód, jabym się napił i pogadalibyśmy o naszych biedach. Ręka rękę myje.
Tak się naparłszy w gościnę Mierzwa, przez otwierającą się furtkę wszedł w podwórko Skarbnego, nad które coś uboższego, brudniejszego, bardziéj opuszczonego widzieć było trudno. Chata pokryta słomą, choć spora, najgorszéj wieśniaczéj na pozór równała.
Juchim szedł przodem nie bardzo zważając na ciągnącego za nim Mierzwę, zajęty tak był obawą o los własny, iż go więcéj nic nie obchodziło. Weszli do izby ciemnéj i smutnéj. Juchim u uszaka drzwi, dotknął ręką jakiegoś znaku, rękę pocałował i nawijającemu się tuż chłopcu, odzianemu licho coś szepnął. Sam zaś czapki nie zdejmując, począł ręce myć i ocierać o rącznik przy drzwiach na kołku wiszący. Mruczał jakąś modlitwę. Mierzwa siadł i oparł się na stole, jakby mu się na drzemanie zbierało.
— Słuchaj, Juchim — począł po wypoczynku krótkim — mnie to coś powiedział ani się w głowie pomieścić, ani wyjść chce z głowy. Hę? Myślicie że już tak źle z nami?
Stanął przed nim Skarbny, ręce za pas wkładając.
— Źle! co to źle! najgorzéj! — zawołał. — Trupem już słychać! Myślałem że Kietlicz rozumny człowiek, a książe mądry pan, oni wszyscy ślepi, oni głupi są! Oni myśleli, że im wszystko wolno, a nie pamiętali o tém, że kto chce bić, musi mieć dwu do trzymania. — Gdzie teraz ci co będą trzymali? Kto im będzie trzymał? Ci co mieli trzymać, pouciekali!
Żyd się żywo przechadzać począł, Mierzwa słuchał i czekał. Niedoczekawszy się, rzekł.
— Wy myślicie że nam co zrobią? Sług za to nie wieszają gdy panowie grzeszą! Ja mam rozum, to się wyłgam, no — a ja taki swoje, ty masz pieniądze, to się wykupisz!
Juchim po raz drugi usłyszawszy o pieniądzach przyskoczył doń z zaciśnionemi pięściami.
— Co ty mi będziesz o pieniądzach gadał.[4] — krzyknął — ty! ty!
— A! między nami! — rozśmiał się Mierzwa — ja tego na rynku wywoływać nie będę! — Juchimowi oczy świeciły strasznie.
— Ja wyjdę o kiju, z torbą! ja będę żebrakiem — wołał jęcząc.
Uspokoił się jednak po troszę, gdy podsędzia dał mu znak ręką, iż więcéj mówić o tém nie będzie.
Nierychło Skarbny zbliżył się do siedzącego.
— No co? — spytał — sprowadzą oni tu Kaźmierza?
Mierzwa się strząsł.
— Co ci w głowie — rzekł — tak dalece nie zaszło jeszcze. Nasz książę ma siłę.
Juchim ruszył ramionami.
— Jaką? gdzie? — spytał. — Zięciów swoich! Zięciowie mają sprawy swoje, z nich się żaden ani ruszy? A tu!! jaka siła!
Sparł się na stole nad siedzącym.
— A książę Kaźmierz? co to jest za pan?
— Dobry pan — odpowiedział Mierzwa, — tak dobry, iż nie zechce bratu szkodzić! To nie może być!
— Nie może? — więc innego wybiorą i posadzą — mówił Juchim — to u nich już postanowione! A kogo??
Mierzwa zdawał się nie wiedzieć co odpowiadać, ruszył ramionami. W téj chwili stara kobieta w rodzaju zawoju na głowie, z twarzą pomarszczoną, milcząca przyniosła dzbanuszek i kubki, spojrzała z pogardą na Mierzwę, nie skinęła mu nawet głową, postawiła przed nim napój i szybko się oddaliła.
Rzucił się podsędzia na ożywiające przyjęcie, nalał kubek i rozkoszując się, cały zatopiony w smakowaniu, pił a cmokał.
— Ja tobie powtarzam, — mówił Juchim zbliżając się do niego znowu, — nam trzeba myśleć o sobie, nie długo już ich panowania!
Mierzwie te przepowiednie mniéj od napoju smakowały, krzywił się.
— Ty Juchim, — rzekł — nadto daleko chcesz patrzéć. To się na nic nie zdało. A chcesz koniecznie wiedzieć co my robić mamy! A! takich ludzi jak my zawsze im będzie trzeba, temu czy innym! Ja? będę im sądził jak zechcą! Na ścięcie, to na ścięcie, na całowanie, to na całowanie.
Gorzéj z tobą panie Skarbny!
Juchim się znowu oburzył.
— Dla czego ze mną gorzéj być ma? — A kto im będzie pieniądze bił i zbierał? A kto u nich zadzierżawi mennicę? Kto potrafi co ja?
Ja jestem ubogi, ale około cudzych pieniędzy chodzić umiem. U mnie one nie przepadają, a mnożą się.
Tylko jabym chciał wiedzieć, co to jest ten Kaźmierz?
Mierzwa przynaglony ruszył ramionami.
— Co to jest Kaźmierz! — zawołał — to jest taki książę co o pieniądze nie dba, skarbów zbierać nie będzie, przyjdzie Biskupom ręce całować, a ziemian karmić i poić. Będzie w kościele śpiewał i..
Mierzwa niedokończywszy, ruchem jakimś rąk pokazał, że Skarbny się po nim nie wiele spodziewać może.
Juchim w milczeniu zbierał jego słowa.
— A! a! — jęknął — co to będzie z nami! co będzie z nami!
Mierzwa już znowu podpiwszy, był dobréj myśli.
— E! daremna troska cię gryzie — rzekł — co ma być? My pierwsi pójdziemy się nowemu panu pokłonić, głowy nam nie zdejmie! Dobry pan!
Żyd westchnął.
— Dobry pan — mruknął — z dobremi panami niema dobréj roboty.
Wytrzymawszy tak Skarbnego, z miną rozjaśnioną i tryumfującą powstał z siedzenia podsędzia i zbliżył się do ucha jego.
— Ty jesteś — odezwał się rozweselony — wcale nie głupi człek, ale ty patrzysz za daleko a nie widzisz nic. Wypędzą Mieszka? myślisz że spokojnie wytrwa, że nie będzie probował powracać? zamiast jednego, któremu służymy, będziemy mieli dwu, którym będziemy potrzebni. Albo to od obu brać i dwom służyć nie można, kto ma rozum!
Chrząknął Mierzwa i popił.
Ze wszystkiego co dotąd mówił, ostatnie się widać najrozumniejszém wydało Juchimowi, głowę skłonił i umilkł.
Poszanował w Mierzwie człowieka wedle myśli i serca swojego, nie mówiąc nic, kubek mu nalał — i spokojniejszy po izbie zaczął się przechadzać.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.