Stach z Konar (Kraszewski 1879)/Tom I/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Stach z Konar
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Kaźmiérza Sprawiedliwego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1879
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

Dnie posłuchania i sądów na zamku były wyznaczone, czasu których nie Mierzwa, ale prastarym obyczajem sam książę zasiadał jako najwyższy sędzia, wydając wyroki.
W dni te tych szczególniéj dopuszczano, którzy nie obwinieni byli, ale sami z żałobą przychodzili domagając się sprawiedliwości.
Mieszko wymierzał ją zawsze bardzo surowo; przecież wyrokom tym nic zadać nie było można, chyba że Mierzwa i Skarbny pilnowali, aby przy każdym dla książęcego skarbu grzywny sądowe ściągnąć jak największe.
We dnie te często podwórce zamku najrozmaitszego ludu pełne były; dopuszczano bowiem bez różnicy stanu, każdego ktokolwiek żądał być wysłuchanym. Przyjeżdżali nieraz i ziemianie w sporach o podziały ziemi dziedzicznéj, o spadki, pojednanie zwaśnionych rodzin się dopraszając i kmiecie, osadnicy i lud nawet prosty. Nie widać tu tylko było duchownych i spraw takich, które do sądów ich należały, bo te sami Biskupi bez odwołania sądzili.
Tak, kilka lat temu, gdy ów Bolesta, kasztelan Wizki, nasadził zbójców i zamordować kazał Biskupa płockiego Wernera, nie sądził Bolesty, ani książę, ani żaden sąd świecki, kazał go schwycić Arcybiskup Gnieźnieński, zwołał do pomocy dwóch pasterzy, skazał go na stos i obszytego w płótno woskiem napuszczone, spalił w Gnieźnie pod Katedrą.
Bywały sprawy, które książę sobie przywłaszczał a duchowni za swe uważali, rodziły się o to spory, i książęta radzi byli sądy swe czynić jak najgłośniejszemi, pociągali do nich, by groźną władzę duchownych uszczuplić.
Mieszek też tego przywileju wymierzania sprawiedliwości tém baczniéj strzegł, im bardziej pragnął wielką już potęgę duchowieństwa ukrócić.
Dnia tego, nazajutrz po rozmowie Wojewody z Biskupem Gedką, przypadały królewskie sądy. Odbywały się one z okazałością wielką.
Książe zasiadał w izbie na ten cel wyznaczonéj i przybranéj, na krześle szkarłatem obitém, w czapce złocistéj, z mieczem przy boku, otoczony całym swym dworem. Do pomocy mu tylko znajdować się musiał Mierzwa, który stał za innemi dostojnikami, mało tutaj znacząc i będąc widocznym.
Mieszek, którego zdawna Starym przezwano, miał w tym dniu, jak zawsze gdy się ukazywał publicznie, twarz surową, którą zarost bujny, długa do góry poddarta broda ciemna, włosy czarne, brwi rozrosłe i namarszczone, czyniły groźniejszą jeszcze. Strój jego wspaniały był i wytworny. Za nim tuż, choć nie noszący urzędownie tego tytułu, ale pospolicie już Palatynem zwany, stał Kietlicz, którego grubej i przysadzistéj postaci strój rycerski i łańcuch, niewiele dodawały wdzięku.
Inni téż urzędnicy dworu otaczali księcia kołem, kanclerz, osoba duchowna, stary prałat Baldwin z Brzezia, Marszałek pański ze złocistą laską w ręku, Podkomorzowie, Radni książęcy, dworzanie, służba.
Na dni te wszyscy przywdziewali stroje odświętne i oznaki swoich urzędów; Miecznik trzymał ogromny miecz w pochwie nabijanéj z pasem obwiniętym koło niéj, znamię sprawiedliwości, inny tarczę książęcą i t. p.
Cisnęło się na te posłuchania wiele ciekawego ludu, któremu przystępu nie wzbraniano, aby mógł oglądać pańskie oblicze i sprawom się przypatrzéć. Drzwi stały otworem, a straże książęce nie odpędzały nikogo, chyba tłok stawał się zbyt wielki.
Sądy rozpoczęły się od wczesnego ranka, na żałobach nie zbywało. Mieszko sam odzywał się mało, za siebie rozkazując Mierzwie zadawać pytania, słuchając odpowiedzi, w końcu za poradą z przybocznemi sam wyrok ogłaszając.
Kilka już spraw z dość surową poszło odprawą i zapłakanych ludzi straże powypychały, gdy Kietlicz stojący u tronu, spojrzawszy ku wrotom oknem otwartém, zobaczył coś i niespokojny pochylił się do ucha pańskiego, szepcząc głosem na pół szyderskim pół złośliwym.
— Jego miłość, ksiądz Biskup Gedko na sądy téż przybywa.
Książę zdziwiony, z brwią namarszczoną mocniéj jeszcze, spojrzał na mówiącego, jakby pytał co to znaczyć miało. Było w tém bowiem coś niezwyczajnego. Biskup jak inni wiedział o dniu sądów książęcych, nie mógł więc przybyć chyba z jaką żałobą. Rzecz to znowu była nieprawdopodobna, bo duchowni sprawy ich się tyczące, sądzili sami.
Mieszko, jak zawsze, panem był siebie, tak i teraz nie okazał po sobie nic, choć go to niepokoiło. Sprawa tylko którą powołać miano, wstrzymaną została. Zwyczajem było, iż książę naprzeciw pasterza do progu wychodził, tym razem Mieszek nie poruszając się, pozostał na siedzeniu swojém.
Gedko przybywał z uroczystym występem, ubrany w szaty odświętne w płaszczyku złocistym na ramionach, jaki naówczas biskupi nosili, niesiono przed nim krzyż, towarzyszyli mu prałaci i dwór okazały. U drzwi biskup się zatrzymał, jakby oczekując należnego powitania, książę wstał tylko z tronu, ale się do wnijścia nie ruszył. Na twarzy Gedki przebiegł rumieniec doznanéj obrazy, nie wstrzymało go to od wnijścia i żywo sam zbliżył się do księcia, obok którego miejsce jego było.
Wspaniała postać biskupa, z wyniosłem i pogodnem czołem, cała nabrała jeszcze majestatu od uczucia godności dotkniętéj. Szedł zwolna, a gdy Mieszek z pewną niechęcią, zmuszony schylił się w pierścień go całując, Gedko odezwał się doń głosem spokojnym, ale w którym siłę czuć było pewną siebie.
— Miłościwy książe, choć na twych sądach, ja niemam co czynić, tylko im błogosławić, pozwólcie abym się widokiem ich pocieszył i wymiarem sprawiedliwości. Najpiękniejszy to przywilej monarchów, być szafarzami tego co najdroższe na ziemi.
Mieszek nic nie odpowiedział, można było z twarzy dwu mocarzy tych wyczytać jakby wzajemne wypowiedzenie wojny. Biskupa odtrącić nie było sposobu, książę skinął na dwór. Niespodziane przybycie Gedki wymagało aby mu obok książęcego, na równi z niém, siedzenie drugie przygotowano. Choć niechętnie, musiano to spełnić, przyniesiono siedzenie okryte z drugiéj izby i postawiono je przy Mieczysławowem. Biskup czekał stojąc, a książe téż siadać nie mógł. Mierzyli się oczyma zapaśnicy.
Już to samo, że Biskup w oczach ludu i dworu zająć miał miejsce tuż obok księcia, oznaczające, że z nim dzielił władzę, dumnego Mieszka poruszało do głębi.
Gedko choć czuł dobrze, iż nie był tu pożądanym gościem, nie zmienił oblicza pogodnego, zasiadł należne sobie krzesło, które służba co prędzéj ustawiła. Książe siadł widocznie uchylając się od Biskupa i zwracając w inną stronę.
Jak przy Mieszku dwór jego tak obok Gedki stanął krucyfer z krzyżem, który tu miecznika zastępował, bo władzy duchownéj orężem było to znamię, daléj prałaci, dwór, prawie tak mnogi i wspaniały jak książęcy.
Wzmogło się gniewliwe rozdrażnienie Mieszka, gdy ujrzał się w téj izbie własnego zamku niemal poniżonym przez widomy podział majestatu z duchownym. Oczy księcia ciskały wejrzeniami strasznemi, usta się ścięły, dłoń spoczywająca na mieczu drżała, obejmując rękojeść namiętnie.
Gdy się uciszyło, ludzie u drzwi stojący wołać poczęli czyby kogo nie było z żałobą, aby występował. Ujrzano naówczas niewiastę średnich lat, odzianą jak naówczas ubogie ziemianki się nosiły, w odzieży ani nazbyt staréj, ni nadto okazałéj, z namitką białą na głowie, w płaszczu na piersiach spiętym. Twarz jéj zżółkła, poorana marszczkami, oczy od łez zaczerwienione, wyraz ust zbolały, litość obudzały. Tuż za nią szedł człek młody dosyć pokaźno przystrojony, twarzy butnéj, zuchwałego wejrzenia, w krótkiéj sukni wełnianéj, pasem nabijanym ujętéj, w spodniach obcisłych i miękkich chodakach, przy mieczyku, z włosami długiemi rozrzuconemi na ramiona. Poznać było po nim można, iż musiał za jakąś winę odpowiadać, a coś mieć na sumieniu, bo szedł krokiem niepewnym, wahając się, oczy to zbyt śmiało podnosił, to strwożony i pomięszany opuszczał. Z rękami téż niewiedział co zrobić, chwytał się za pas, rzucał go, ujmował za mieczyk, zakładał w tył... Twarz nie wiele o nim dobrego powiadała, choć młoda jeszcze, już jakby życiem sterana wyglądała, pofałdowana, niespokojna, krzywił usta, mrużył oczyma, drgały mu muskuły niespokojnie. Plamy czerwone i blizny szpeciły go téż nie mało.
Za nim szło aż pięciu ludzi wystraszonych, w siermiężkach prostych, bez koszul, w chodakach dziurawych, z włosy krótko ostrzyżonemi. Niektórzy kije pstre mieli w rękach. Łatwo w nich było poznać parobków od pługów, albo téż pastuchów świeżo od trzody tu przypędzonych.
Ludzie ci dwór świetny i pana zobaczywszy przed sobą na majestacie, strwożeni, ledwie kilka kroków podszedłszy, popadali na kolana, głowy pochylili ku ziemi i nierychło wstać się ośmielili na znak który im dano.
Staruszka niewiasta patrząc na Biskupa to na księcia, zdawała się w niepewności do kogo zanieść ma skargę. Wahała się jeszcze, gdy Mieszek, obawiając się snadź, aby do Biskupa się nie zwróciła, sam powołał ją, rozkazując bliżéj przystąpić i opowiadać czego chciała.
— Miłościwy książę a panie — poczęła niewiasta ze zwykłą płci swéj i wiekowi gadatliwością nieporządną, — miłościwy panie! jestem wdowa utrapiona i nieszczęśliwa, którą ostatniego mienia i chleba pozbawiono! Miłościwy książę, mąż mój nieboszczyk służył i zasłużył się panom swym, zwali go Błażkiem, był koniuszym przy zamku. Człek był poczciwy a pracowity. Nieboszczyk książę, dał nam ziemię, pola i łąki, gdzie i dworek postawił nieboszczyk. Nakupił potém owiec, a te się nam z łaski Bożéj rozmnożyły, miałam stadko ich piękne, — (tu łzy otarła) — a! z niego całe było utrzymanie moje.
Płacz i szlochanie na chwilę jéj odjęły mowę.
— A! ja, nieszczęśliwa sierota! — mówiła daléj wśród łkania, które ciągle głos tamowało. — Gdy wspomnę, serce mi się kraje! Miałam mleko i sér na sprzedaż i wełnę. Było się czém okryć i czém pożywić i jaką odrobinę schować na złą godzinę. A! ja nieszczęśliwa sierota! co ja teraz pocznę wyzuta ze wszystkiego.
Płacz znowu Błażkowéj mowę stłumił, a Mieszek rzekł.
— Mówcież, kto was o szkodę przyprawił!
Niewiasta, jakby przemówić jeszcze nie mogła, wskazała ręką na stojących z tyłu parobków.
— A! oto ci, ci niegodni słudzy. Syn mój do dozoru ich przyjął. Dobrze dozorowali! Łajdaczyli gdzieś czy spali, dosyć że wilcy z lasu wyszedłszy, jak się do stada wnęcili, jak zaczęli dusić, tak mi prawie nic nie zostało. Barany, owce, jagnięta, poszło wszystko biedactwo na głodne zęby! A! ja nieszczęśliwa sierota, już mi chyba przyjdzie z głodu umierać.
Zaniosła się biedna niewiasta płaczem wielkim, a książę który sprawę tę wziął tém goręcéj do serca, że tak dostojnego miał sądów swych świadka, odezwał się.
— Któryż jest synem twoim?
Wdowa Błażkowa zwróciła się wskazując na młodzieńca, który pokłon oddawszy księciu, dosyć śmiało ale głosem zachrypłym rzekł.
— A to ja jestem miłościwy książę, ja, Tymek Berdów, ja.
Wskazał palcem na pierś swoją.
— Ja syn sługi twéj, miłościwy królu!
Tytuł ten nie czynił wstrętu Mieszkowi, choć do niego prawa nie miał i nie nosił go.
— A gdzież są ci najemnicy? — zapytał.
Między parobkami, którzy spojrzeli po sobie i łokciami się trącać poczęli, stało się zamięszanie chwilowe i, jakby za przyzwoleniem ich ogólném, starszy jeden z kijem w ręku, u którego uwiązana wisiała mała flaszeczka, wystąpił naprzód i gwałtownie rzucił się na kolana, wskazując towarzyszów.
— Miłościwy królu, to my; Łupa, ja, Zgonina, o to ten, Bajda, Chromek i Brechun.
Wstawszy Łupa począł szybko a frasobliwie, targając krótkie włosy.
— A to nas winią, a to skarżą, a no i my tu przyszli do miłosierdzia pańskiego, my, Łupa, Bajda ta i wszyscy. Jak się pan nie zmiłuje a Bóg, to któż? ginąć przyjdzie.
Pozostali za Łupą stojący, potwierdzali co za nich prawił.
— Jakże to było? prawcie śmiało — odezwał się książę.
Łupa począł śmieléj, potarłszy głowy.
— A no, jak było, Bóg najjaśniejszy świadek że prawdę mówiemy, i że o to jak było. Choćby krzyż całować przyszło, my wszyscy gotowi, a choćby na żelazo i wodę. My nie jesteśmy ludzie niewolni, ale swoboda i najemnicy. Tak o to ten Tymek Berdów — wskazał na młodzieńca, który się niecierpliwie poruszył — o to ten, ale, proszę miłości waszéj, jako żywo on nie jest syn wdowy Błażkowéj, ale pasierb, tak, pasierb.
Odwrócił się powołując do swoich, którzy mu głowami coś pomrukując, świadczyli. Ani wdowa ani Tymek nie zaprzeczali.
— Ten Tymek, — mówił daléj pastuch — najął nas, mnie Łupę, Bajdę i Zgoninę potém Chromka i Brechuna na ostatku.
— Ano, tak, — potwierdził kłaniając się Brechun.
— Najęli nas — ciągnął Łupa, — najęli, trzoda była duża, roboty koło niéj, strach! Wszystkich razem pędzić nie było można, a tu w szkodę zapuścić wara, a tam łęgi pozatykane, nie można, a tu od lasu i zwierza pilnować, a od moczarów odganiać. Już jak tam nas karmili, niechcę i gadać, chléb ościsty a polewka, krupa krupę goniła. A tu trzeba było i doić i mleka pilnować i séry robić i lekarstwo dawać.
— E! e! więcéj sami mléka spili niż serów zrobili! — wtrąciła wdowa.
— Od wilków my, od lasa z oszczepem stawali, — ciągnął Łupa, — wilcy w trzodzie szkody nie robili. Raz jeden barana bestja okaleczyła, co go dobić musieliśmy, bo by był zdechł... Bajda z Brechunem jak poczęli wrzeszczeć, rzucił go wilk i skóra i mięso ocalało...
Kto nas trzody pozbawił! e! e!
Tu odwrócił się i na Tymka palcem wskazał.
— Ot, kto! ot! Jemu tylko aby polować a polować z psiskami, a sobaki złe że co napadną bywało rozszarpią. Wpadli raz na trzodę, jak niepoczną się znęcać, my z kijmi. Gdzie zaś! i nam się dostało. Tymek nadbiegłszy jak wziął nas okładać, a żebyście mi milczeli, żebyście nie gadali na psy, pamiętajcie! Powiecie że wilki w trzodzie szkodę zrobiły, nie to stłukę na miazgę.
Cóż my, proszę miłości waszéj, mieli robić? Przyszło pędzić do obory, niema liku, wdowa w płacz, a na nas wymyśla. Taki to z was dozór, darmozjady, a ja was za co karmię moim chlebem, a wy tacy, owacy... Co było robić? musieliśmy milczeć! Drugiego dnia jak się psiarstwo zaprawiło na owcach, gdzie! ani go strzymać. Poczęli dusić znowu. Bieda! strach! gwałt! my na nich z kijmi. A żebyście się nie ważyli moich psów tykać, woła Tymek, ani na psy skarżyć, bo żywi nie ujdziecie.
Gdy Łupa tak szeroko rozpowiadał, Tymek już ledwie mógł się utrzymać.
— Miłościwy królu! — zawołał — to są wierutne łajdaki i kłamcy... Spali a nie pilnowali, wilcy trzodę wydusili, teraz na moje psy składają. To zbóje i nicponie, bez czci i wiary poganie, których słowom ani przysiędze wierzyć nie można...
Nie tak było, kłamstwo wszystko. Ja ze psy mojemi wilki ścigałem, odganiałem, a oni ufając w to pokładli się na brzuchach i spali i wilczyska trzodę całą wymordowały.
Odwrócił się do Łupy.
— Będziesz ty mi łgał!
Łupa do księcia milcząc ręce wyciągnął.
— Panem Bogiem się świadczę — dodał — kłamie on! myśmy niewinni nic!
Stało się milczenie, ks. Mieszek oparł się na ręku i zadumał, widać było że przed Biskupem chciał mądrość swą i przebiegłość okazać. Sprawa była do rozsądzenia dosyć trudną. Komu tu dać wiarę? Gedko spoglądał milczący na księcia, czekając co téż powie. A że Mieszek ani nań patrzał, ani się odzywał do niego, na twarzy Biskupa coraz większe rozdrażnienie występowało.
Lekceważono go publicznie i chciano zapomnieć o nim, jakby go tu nie było.
Mierzwa człek przewrotny, widząc sprawę zawikłaną, z uciechy że inni sobie może nie poradzą z nią, tam gdzie on łatwo by wiedział kędy wynijść, brodę ręką gładził i uśmiechał się do siebie. Wdowa płakała, parobcy między sobą szeptali, Tymek z nogi na nogę przestępował, na księcia zerkając z ukosa.
W tém książę długo pomyślawszy, podniósł głowę i rzekł zwolna.
— Jedna i druga strona prawi tak, że jedno i drugie zda się równie wiary godném. Mogły psy być przyczyną, mogli i wilcy. Ani pastusi ani pasierb nie stawią świadków. Zresztą parobcy czynili co mogli, nad siłę zrobić nie byli w możności. Wilcy czy psy, silniejsze były od nich. A no, na pastuchów zwierzona była trzoda, oni za nią odpowiadają, co o psach prawią, łżą być może, bo kto by własne owce dał dusić? Co tu rzec? pastusi winni za owce zapłacić, a jak nie mają czém, w niewolę iść.
Odwrócił się książę nie ku Biskupowi, ale ku swoim.
— Cóż, jak wam się zda? — spytał.
Kietlicz, Mierzwa i cały prawie dwór jednym głosem zawtórowali.
— Najsprawiedliwszy wyrok w świecie!
Biskup nie powoływany do zdania, nieco szydersko się uśmiechnął, książę to dostrzegł. Tymek zdawał się tryumfować, ale Mieszek, którego uśmieszek Gedki ubodł mocno, sparł się na dłoniach i myślał znowu.
— Tak się zda — odezwał się wytrzymawszy nieco, — a gdyby prawa surowego się radzić, wyszłoby inaczéj. Jest dowód pewien, czemu sam pasierb nie przeczy, że złe psiska chował, że na te psy i inni się uskarżali. Ja to wiem. Sam przyznaje że z temi psy około trzody się zwijał. Cóż dziwnego że wściekłe bestje na owce się rzuciły? Albo to nowa i niezwykła rzecz? Dowodów innych niema, oprócz tego prawdopodobieństwa, prawo więc nakazuje na niém się opierać. Owa baśń o gonieniu za wilkami pachnie wykrętem. Prawdę rzekłszy pasierb winien nie pastuch i on matce swéj czy macosze trzodę nagrodzić powinien, on! on, nie kto inny! Sprawiedliwość tego wymaga!
Znowu książę odwrócił się do swoich, a Mierzwa z rękami do nieba wzniesionemi, z twarzą rozpromienioną, wielbiąc rozum pański, zawołał.
— O niezrównana mądrości pana naszego!
Inni za nim pomrukując, sławić ją poczęli.
Z twarzą wyzywająco szyderczą książe się zwrócił ku Biskupowi, jakby go do wypowiedzenia zdania wyzywał, gdyż Gedko milczący dotąd, oprócz urazy że był zapomniany i lekceważony, nie dał znaku ani przeciwieństwa ani zgody.
— Cóż wy na to ojcze? — spytał.
Gedko twarz przyoblókł powagą wielką, zmieniła się ona, rozpromieniła natchnieniem razem i obrażoną dumą — odwrócił się do księcia powoli.
— Miłościwy panie — rzekł poważnie — istnie Bóg sam mnie tu dziś sprowadził na tę sprawę, która jakby umyślnie dziś się właśnie przygodziła, abym ja z niéj dla Was samych prawdę pożyteczną wydobył.
Dałeś wyrok sprawiedliwy, miłościwy panie, ale na samego siebie.
Pomyślno, nie jestli ta niewiasta jakoby ziemią krakowską, a ty zaprzeczyć nie możesz iż do pasierba tego jesteś podobny. — Ona cię synem zwie, inni mogą pasierbem mianować, a trzoda owiec nie jestli to lud twój wszystek, który powierzyłeś pono nie skotarzom wiernym, ale takim obcym najemnym pastuchom, którzy z niego skórę, wełnę i mleko chciwie dla siebie chwytają.
Tu ręka Biskupa wyciągnięta jakby mimowolnie Kietlicza wskazała.
— Postąpiłeś z tą ziemią nie jak z matką a z macochą nie litując się jéj nędzy. Wściekłe psy są to twoi urzędnicy żądni krwi i okrutni, których ty na wodzy nie trzymasz a pastwić się im dajesz nad trzodą własną.
Bezkarności pewni rzucają się rozjuszeni na trzodkę twą i szarpią, a krew jéj chłepcą.
Wyrok twój, panie, na cię samego pada, tyś winien tak jako ten pasierb wdowy! Świątobliwy król Dawid, choć ludu swojego ciemiężyć nie dawał, a tylko policzyć go kazał, przecie popadł za to w niełaskę u Boga i pokutę musiał sprawiać aby mu grzech jego był odpuszczonym. — Powiedz więc panie — zgrzeszyłem, a kajaj się aby cię ręka Boża nie dotknęła.
Śmiałe to wystąpienie Biskupa, jak piorunem raziło księcia, nie chciał zrazu wierzyć uszom swym, zbladł, rzucił się z krzesła jakby na Gedkę chciał porwać, ledwie zdołał gniew swój poskromić.
Niezłomna ta odwaga Biskupa, przeraziła więcéj jeszcze dwór pański, który stał oniemiały i struchlały. Kietlicz czerwienił się — bladł trupio i radby był pójść wskróś ziemi. Mierzwa skrył się za innych, widać go nie było. O sprawie, wdowie, parobkach zapomnieli wszyscy, a niektórym się zdało że nasadzona była rzecz umyślnie przez Gedkę, aby mu do jego wystąpienia posłużyła. W izbie całéj popłoch się stał jakby w oczekiwaniu wielkiego jakiegoś wypadku.
Tymczasem Gedko zwolna podniósł się z siedzenia ostatnich słów domawiając, rzucił wzrokiem dumnym, surowym, spokojnym na księcia, który oczy musiał spuścić i, dawszy znak prałatom swym, wolnym krokiem tłum rozstępujący mu się przerzynając, izbę sądową opuścił.
Co było jeszcze ludzi z żałobami, straże na znak gniewny Kietlicza wnet precz wyganiać poczęły, wdowę naprzód, syna jéj, parobków i innych na sądy oczekujących. Mieszek, który téż się podniósł z siedzenia z twarzą bladą, ale straszliwy gniew tłumiony wyrażającą, rzuciwszy okiem po swoich, do drzwi się bocznych skierował.
W chwilę potém izba była pusta, a na zamku zapanowało złowrogie jakieś tajemnicze milczenie.
Książe wprost ztąd, zamiast do komnat żony i izb w których ze dworem do stołu siadał, poszedł do swéj sypialni. Skinął na Kietlicza, który się wlókł za nim posłuszny. W dwu słowach dany już był rozkaz załodze zamkowéj, aby stała w gotowości, aby się nikt ze dworu oddalać nie śmiał.
Przerażeni wszyscy, czegoś strasznego oczekując, chodzili niespokojni, losy Szczodrego przychodziły na pamięć. Tak samo Stanisław ze Szczepanowa napominał go publicznie.
Izba do któréj wszedł Mieszek z Kietliczem, była zwykłą do narad i rozkazów potajemnych przeznaczoną.
Nie było w niéj przepychu, ale wygoda wszelka i niemieckich wymysłów sprzęt nie tak okazały jak do spoczynku i pracy najpodatniéjszy. Znać było tu pana który dla oka w domu czynił mało, dla dogodności wiele. A że w tych czasach zawsze się musiał każdy mieć pogotowiu do obrony, był téż oręż i broń różna po ścianach i kątach.
Tu zwykle Kanclerz spisywał przywileje przy świadkach, więc i do pisania przybory na stole leżały i pulpit do rozkładania ksiąg, gdyby się ich radzić przyszło. Choć Mieszek prawa obcego ani żadnego bardzo szanować nie chciał, wolę swą mieniąc prawem jedynem, przecie czasem się radzić było trzeba pisma.
Wszedłszy Mieszek padł na siedzenie, kubek wody wychylił, długo nieruchomy trwał nie mówiąc słowa. Kietlicz stojący u proga patrzał nań, odzywać się nie śmiejąc, nogi pod nim dygotały, pot z czoła padał kroplami — oddychał ciężko.
Upłynął dobry czasu kawał, książe dwa czy trzy razy usta otwierał i milkł nie mogąc się zdobyć na słowo; ręka która leżała na stole konwulsyjnie drżała. Spojrzał na Kietlicza, ani go odpędzał, ani powoływał. Dumał z sobą. Naostatek, jakby bój stoczywszy i zwyciężywszy, Mieszek powstał, kołpak który miał na głowie poprawił zrazu, a potém na stół go zrzucił. Stanął naprzeciw Kietlicza, brew mu się ściągnęła, usta drgały..
Odzyskał już był męztwo i władzę nad sobą.
— Mów, — odezwał się głosem zmienionym — którzy są co z Biskupem trzymają?
Kietlicz zawahał się z odpowiedzią.
— Miłościwy panie, — rzekł, — ledwieby nie przyszło pytać dziś, którzy z nim nie trzymają i przeciw własnemu panu nie są? Na pewno wiemy że Wojewoda Szczepan, krewny jego, należy doń cały. Leszczyc co nocy zbiera u siebie narady, knuje zmowy. Wczoraj ich podsłuchano że już na zwiady wysyłać mieli do Kaźmierza. — Posłańca schwytanego trzymam w więzieniu.
Biskupi wszyscy z Gedką trzymać będą, księża pójdą za niemi, ziemiaństwo nie odstąpi ich.
— Więc na nim piérwszym — odezwał się Mieszek, na buntowniku jawnym przykład uczynić trzeba.
Zuchwały klecha wyzywał mnie sądząc że się porwę nań i uczynię go męczennikiem?! Nie! księdzem jest, nie tknę go, z Rzymem się zadzierać nie chcę. Dziś, nocą, stu ludzi weźmie go z dworca, niech mu włos nie spadnie z głowy, ale zuchwalca co nic nie szanuje, precz za granicę kraju wyrzucić. — Powiedzieć mu, jeśli się wrócić ośmieli, głowę mu kto zdjąć może. Znajdzie się taki co to uczyni.
Ręką rzucił Mieszek.
— Miłościwy panie, — chciał przerwać Kietlicz.
— Milcz z radą swą — odparł książe — rady nie potrzebuję, posłuszeństwa.
Przeszedł się po izbie, wodę pijąc i uspokajając.
— Wojewodę, gdy do swéj miłośnicy jechać będzie, bracia jéj mogą ubić na drodze, albo u niéj w domu. Nie będzie im za to nic, można powiedzieć. Stary łotr, winien dać gardło: sprzeniewierzył mi się.
Znowu chodząc dumał Mieszek.
— Leszczyca, Bogorjów, Cholewę, gdy się znijdą pobrać na gród i posadzić. Sądzić ich sam będę, winni zdrady. Kto życiem nie przypłaci, oczyma lub ręką. — Nadto byłem powolnym, nie znają mnie jeszcze — krwi potrzeba aby postrach był.
— Miłościwy panie — przerwał raz jeszcze Kietlicz, — ziemiaństwo nastraszyć dość, a lepiéj go nie drażnić. Silni są.
— I jam nie słaby — odparł książe odwracając się do niego. Nie straszyć ich próżno ale wydziesiątkować trzeba. Biskupa jednego stanie aby reszta milczała, ziemian pobrać więcéj. — Ha! słali już do Kaźmierza, — dodał uśmiechając się gniewnie. — Do Kaźmierza! Nie juści w niego ufają i za jego przyzwoleniem to czynią? Nie — nie.
Oni go chcą wziąć, ale się im nie da. W Sandomierzu zawsze stek tych co odemnie stronią. Biskupi tam ciągną, opatów i klechów pełno — klasztor czy szkoła ten dwór jego, a w rzeczy to jaskinia łotrów.
Tylko nie zmogą Kaźmierza, bojaźliwy jest, miękki, przeciw mnie się nie ośmieli, bo zna żem nie na jego siły!
Kietlicz ani przeczył, ni potwierdzał.
— Kogo słali do Kaźmierza? — zapytał.
— Ziemianie u Leszczyca zebrani, którzy niemal co noc się tam zjeżdżają, małego człeczka wybrali. Czeladź podsłuchała i doniosła. Ten już siedzi.
— Drugiego znajdą — dodał Mieszek. — Zabrać ich wszystkich z Leszczycem, do nogi.
— Nuż się opierać zechcą? — szepnął Kietlicz — i to już może być.
Mieszek głową potrząsł pogardliwie.
— Ludzi masz dosyć!
— A jeżeli Wojewoda swoich powoła?
— Wojewoda! — parę razy powtórzył Mieszek z lekceważeniem. — Wojewodę mogą sprzątnąć ci z Tęczyna, starzec jest niedołężny. Ja Wojewodów krom ciebie nie potrzebuję, do wojny znajdę dowódzców, warchołów wymieść trzeba precz.
Znowu umilkłszy przechadzać się zaczął książe, pomrukując jakby to co myślał ciężko mu wypowiedzieć było. Stanął potém naprzeciw Kietlicza.
— O Kaźmierzu prawią między sobą — rzekł, — ja się go nie lękam, ale póki on tam siedzi za oczyma, wszystko się do niego gromadzić będzie. Słać potrzeba ażeby do mnie przybywał. Lubi mądrych ludzi, — dodał szydersko, — księdza po niego wyprawić, a jeśli o wiernego trudno, Mierzwę, który go rozmową zabawić potrafi. Niech mu powie że widzieć go chcę, sprawę mam pilną..
Raz tu go sprowadziwszy nie puszczę od siebie. Ślij po niego zaraz — dziś.. prędko.
Kietlicz stał tém mnóstwem pańskich rozkazów zmięszany nieco.
— Miłościwy panie, — odezwał się, — co rozkażecie to dla mnie święte, ale czy podołam naraz tylu sprawom? Biskup — Wojewoda, ziemianie, książe Kaźmierz.
Mieszek odwrócił się ku niemu gniewnie.
— Tak, albo naraz wszystko zrobić potrzeba, lub z wszystkiego nic nie będzie, — krzyknął ostro i zapalczywie. — Gdy popłoch się rzuci nie czas będzie ludzi łapać, bo się rozbiegą. Nie dzwonić na trwogę, a ująć razem tych co zmowy czynią. Masz ludzi, masz siłę, masz przykaz mój, czyń co chcesz.. Tak musi być.
— Cóż, trwożysz się? ty?
Kietlicz poruszył się żywo.
— Nie trwożę się — choćbym i życie miał dać! Nie pożałuję nikogo..
— Natychmiast do dzieła — dodał książe. — Biskupa wziąć i za granicę go wywieźć — jeśli chce niech skarży na mnie w Rzymie, znajdę sposób na to! Z Wojewodą rozprawią się bracia tej wszetecznicy, — daję im go na wolę.. Leszczyca dwór otoczyć i na zamek pobrać wszystkich..
Kietlicz stał jeszcze.
— Nie masz czego czekać — zakończył książe. — Idź! czyń. Nie trzeba okazywać nic, na zamku do wieczora niech się nic nie rusza. — Mierzwę ślij do Sandomierza, naglić ma by przybywał do mnie. Opierać się nie będzie — starszy brat wzywa i rozkazuje.
Idź — rób.
To mówiąc książe z ramion zrzucił płaszcz, odpasał miecz, zdjął suknię i pochwyciwszy kaftan ze skóry bawoléj, szybko wciągać go zaczął, natychmiast nań suknię wdziewając i mieczem opasując się znowu.
Kietlicz postawszy u progu chwilę, ze spuszczoną głową, odszedł powoli — ciężkie brzemię niosąc na sobie.
W komnacie w któréj się to odbywało, nie było nikogo, lecz gdy Kietlicz drzwi jéj otwierał, zdało mu się iż posłyszał szybko oddalające się kroki, jakby od progu uciekającego co żywiéj człowieka. Rzucił się za nim strwożony. Łatwo który z dworzan lub czeladzi stać mógł na podsłuchach, uląkł się by zdrady nie było. Nie dowierzał nikomu.
Pędził co sił stało, lecz ociężały i krótkonogi, nim do przedsieni dobiegł, nie znalazł śladu ni słychu. Tu chodniki kryte rozchodziły się na różne strony. Cicho było dokoła i pusto, pusto nawet w wewnętrznych dziedzińcach. Pocieszył się tém Kietlicz pot ocierając z czoła, że mu się ów szelest przysłyszał.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.