Stach z Konar (Kraszewski 1879)/Tom I/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Stach z Konar
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Kaźmiérza Sprawiedliwego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1879
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Stoją wieki mury jedne, ni z nich cegła wypadnie, ni kamień do nich przyrośnie, przeżyją ludzi nieruchome, niezmienione, ale z niemi jako z gniazdem, w które się co wiosnę inny ptak wnosi. Z nowym panem i gniazdo zaraz wygląda inaczéj. Tak do ogrodu gdy nowy wnijdzie gość, wszystko się zda zmienione.
Na owym grodzie Wawelskim mało kto co pod te czasy budował, przystawiał i lepił, przecie za każdym nowym panem zdawał się on innym. Mrówił się inny lud, występowało życie odmienne, różne odzywały głosy, inaczéj ludzie patrzali na mury i mury na ludzi.
Wiele już razy odmieniał się ów lud od Szczodrego. Za Kędzierzawego roiło się dosyć rycersko i ludno, a luźno nieco, wrzawliwie i nie smutno. Gdy ten zmarł żonę i synka schorzałego przekazując Kaźmierzowi, a Mieszko potem zajechał na stolicę, zaraz się wszystko zmieniło.
Pan był wcale inny, do braci swéj mało podobny; jeszcze za młodu Starym zwany, poważny, surowy, mało mówny, stateczny, swoje państwo noszący tak dumnie jakby na króla był stworzony. Miłości u ludzi nie miał on wiele, ale się go obawiali wszyscy, począwszy od żony i dzieci.
Spojrzawszy nań poznał zaraz każdy człowieka, któremu o pozyskanie serc ludzkich, nie wiele chodziło.
Z namarszczoném czołem, z długiemi napuszczonemi na nie włosami chodził, patrząc z wysoka i nie rad się z nikim szeroko rozprawiać. — Słuchał cierpliwie, a wysłuchawszy gdy swoje słowo rzekł, drugiego już nie miał. Co powiedział stać się musiało. — Prosić go i jednać było próżno.
Gdy na stolicę swą wjeżdżał, ziemiaństwo Krakowskie, które naówczas na cały kraj najbutniéjsze było, zbiegło się go witać z pokłonami. Postrzegli zaraz w pierwszéj chwili, że z tym panem nowym nie łatwa będzie sprawa. Hołdy przyjmował jako należne sobie, ale odpłacać za nie ani myślał. Rozkazywał nie troszcząc się czy miłe będą rozkazy.
Wszystko co po Kędzierzawym tu zastał nie w smak mu szło, potrząsał głową, przebąkując.
— U mnie tu inaczéj być musi. — Rozprzęgło się, nie ścierpię tego!
Gdy rządzić począł, poznano że nadaremno nie mówił. Duchowieństwo nawykłe stawać na równi z książęty wystąpiło śmiało do boku mu się cisnąć, przyjął je chłodno. Biskupi poczuli że ich chciał mieć pod sobą nie przy sobie. Szanował je ale się z niém nie bratał.
Zmarł wkrótce jeden z pasterzy, nim drugiego obrano i zamianowano w Rzymie, książe dobra biskupie zajechać kazał, zajął i trzymał je, mimo wielkiego wrzasku i nacisku, póki z Rzymu potwierdzenie nie przyszło.
Ani się myślał z tego tłumaczyć. — Popłoch poszedł po wszystkich, i duchowni pierwsi na gwałt wołać poczęli.
Z Mieszkiem przybywał Kietlicz, którego on z pacholęcia sobie na ślepego wykonawcę sposobił, prowadził go tak po stopniach, probując, puszczając, strzymując, podnosząc, dając mu coraz szersze pole, aż pewnym go będąc zrobił zeń rękę prawą. Poczęły się na zamku sądy surowe, napaści na ludzi bezlitośne, srogość nikomu nieprzebaczająca. Milczenie głuche zaległo do koła.
Ziemianie się ode dworu precz ruszać zaczęli i zchodzić z oczów księcia. Myśleli że weźmie to do serca, aliści nie pokazał aby go to obeszło. Swoich zastąpił obcemi, ci jeszcze lepiéj słuchali.
Poczęły się rozjazdy wielkie po wszech gościńcach pańskich urzędników, chwytali podwody, ludzi, koni, kmieciów objadali; na skargę próżno iść było, bo kto z żałobą przyszedł, odchodził z karą.
Na zamku téż teraz choć nie było pusto, bo pański i liczny dwór otaczał księcia — cicho wyglądało i grobowo. Mieszek się mało okazywał, zabawy nie lubił, na łowy jeździł sam, do rozmowy z sobą nikogo nie wołał. Przybył doń z Biskupów który, sadził go poczestnie, słuchał obojętnie, zbywał pół słowem.
Ani go było rozgniewać ni zmiękczyć.
Kamiennym go zwali, chciał takim być i nie zmienił się. Skarżono mu się na Kietlicza, słuchał, a potém jego nagradzał i wywyższał, a płaczącym odprawę dawał, podniosłszy do góry czoło chmurne.
— Z mojego rozkazania to czynił — nie winien nic — tak ja chcę, tak ma być.
Od biskupich dworów popłoch popadł na ziemiańskie.
— W niewolę nas myśli zakuwać! — wołano — a no, nie damy się. Ziemianie sobie pana wybierać mogą, starszeństwo dla nas nie wiele waży. Poszedł ci Władysław ztąd gdy nam krzyw był, może i ten pójść gdy dokuczy.
Tak mówiono po dworach, na zamku nie troszczono się wcale o pogróżki. Mieszek miał możnych zięciów i powinowatych, patrzał się na niemców i u siebie inaczéj mieć nie chciał tylko aby mu kto żył posłuch dawał.
Na grodzie codzień sądy się odbywały, żałób bywało mnóstwo, a i z ramienia książęcego do nich ciągano nieustannie, grzywnami okładając za najmniéjsze przewinienia.
Chciał pan grozy, wysadzeni sędziowie umieli ją siać, nie było człowieka coby z pod ich sądu wyszedł czystym.
Najwyższym sędzią na grodzie był podówczas człek co się do dojadania ludziom jakby narodził umyślnie. Zwał się Gabryk Mierzwa; mówiono jakoby z ubogich ziemian na Szlązku pochodził. Dali go byli za młodu do szkoły biskupiéj, na księdza chcąc kierować, uczył się lepiéj od innych, ale dokazywał téż lepiéj niż wszyscy i w suknię kleszą odziać go nie było sposobu, bo nim święceń dostał, dzieci miał kilkoro w domu i bab tyle na karku że go biskup o to chciał wyklinać. Właśnie surowsze były dla duchowieństwa nastały prawa, wzbraniające ożenienia i wszelkiego zgorszenia. Mierzwa wcale na nic nie patrzał. W kości téż grał tak że się do ostatniéj koszuli zgrywał, a kiedy pił to go na rękach potém do łóżka zanosić musiano. Z tém wszystkiém głowę miał taką, że mu żaden duchowny nie sprostał w kanonach, a żaden prawnik w kodeksach i dekretach. Jakim sposobem dostał się ów pół-klecha do Rzymu i Bononij, nikt nie wiedział, dość że tam lat parę przebywszy, nauczył się u tych co Rudobrodemu prawa układali takiéj mądrości, iż gdy z nią do kraju wrócił, musiano go szanować i nim się posługiwać. Umiał na pamięć wszystkie rzymskie zakony, a gdy je po swojemu subtelnie wykładać zaczął, wywodzić, naciągać, robił jak chciał z czarnego białe a z białego czarne.
Na śmiech, gdy sobie podochocił, a podobało mu się z rozumem popisać, dowiódłszy raz cokolwiek bądź, wnet sprawę na nice obracał i jak począł mędrować, kręcić okazał że co wczora było prawdą, jutro fałszem być musiało.
Sumienia w tym człeku wcale nie było, ale rozumu dostatek i frymarczył nim aby zań grosz zyskać. Zarobiwszy grosz jeszcze ciepły w świat puszczał, potrzebował wiele, marnował dużo, więc na wszelaką podłość gotów był, aby tylko zarobek.
Przed księciem Mieczysławem, do którego Kietlicz go pierwszy zalecił, Mierzwa przybierał postawę człowieka surowego, spokojnego, pokornego, jakby postami i wstrzemięźliwością wysuszonego.
Słuszny był Mierzwa, chudy, nieco w lewo pochylony od młodu, bo łopatkę jedną miał niższą, głowę spiczastą, twarz bladą wygoloną, po któréj miał zwyczaj ręką gładzić ciągle gdy o jakiéj wielkiéj podłości zamyślał.. Oczu nigdy nie pokazywał nikomu, zerkał niemi tak, aby w nie nie mógł zajrzeć nikt. Rozpusta go zniszczyła i zjadła ale tak jakoś dziwnie że na anachoretę wyglądał, co mu bardzo było na rękę. Świętego mógł udawać wyśmienicie.
Gdy do zamku na sądy szedł postawę przybiérał mniszą, oczy spuszczał, ręce składał, zginał grzbiet, głowę na piersi zwieszał, litość brała nań patrzeć.
U sądów téż, choć ludzi żywcem jadł, zawsze ich kąsał tak słodko, tak miłosiernie zabijał, tak karał serdecznie, jakby mu dusza się wzdrygała nad wymiarem sprawiedliwości. Nie nazwał nigdy nikogo inaczéj jak dzieckiem swém, kochaną istotą, bratem, ojcem, ale gdy go ujął w szpony, wyssał ostatnią krwi kropelkę. Czy się tam było kłaniać, prosić czy bronić lub gniewać, napróżno; słodki a dobry Mierzwa nie uląkł się, nie zmiękł, westchnął, czasem zapłakał, ale świętéj sprawiedliwości domierzył.
Na cztery oczy gdy go datkiem zmiękczyć usiłowano udawał zadumanego, nie bronił się, co mu dano do kieszeni schował, ale nie zmieniało to wcale jego postępowania, darł ze skóry tego co go przekupił, tak samo lub gorzéj jak tych co nic nie dali.
Spraw do sądu książęcego było zawsze co niemiara, niekiedy sam Mieczysław siadał je rozstrzygać. Naówczas z innemi dworu urzędnikami stał u boku jego Mierzwa dla parady, częściéj się jednak trafiało że na niego samego spadało rozstrzyganie spraw i wydawanie wyroków.
Obok Mierzwy w drugiéj izbie tuż zasiadał Skarbny książęcy, który kary pieniężne odbierał od osądzonych, a do pomocy przy nim byli pachołkowie, aby kto zapłacić nie mógł zaraz do więzienia pociągnąć.
Całe jedno na zamku skrzydło izby te sądowe zajmowały, do których przez kryte chodniki, gdy chciał przystęp miał Mieszko. Oprócz tego izba dlań była tak urządzona, że mógł z za gęstéj kraty drewnianéj, okrytéj zasłoną, gdy chciał siadłszy u niéj słuchać co się na sądach działo i patrzeć na obwinionych. Mierzwa niby nigdy nie wiedział kiedy miał pana za sobą, ale bystry człek, chwytał szelest najmniejszy, lada drgnienie zasłony nie uszło z ukosa rzuconego wejrzenia, a miał téż ludzi co skinąć umieli; aby wiedział gdy książę był przytomny.
Naówczas Sędzia stawał się jeszcze troskliwszym, pilniejszym w wymiarze sprawiedliwości, wiedząc jak do smaku pańskiego przygotować potrawę.
Następnego dnia rano, nad zdobyczą Kietlicza można się było spodziewać sądów i rozpraw ciekawych, bo ciemnice i szopy pełne były ludzi, którzy wszyscy stawieni być mieli.
Zawczasu téż w podwórcu zamkowym ukazał się Mierzwa, w długiéj sukni czarnéj nakształt kleszéj skrojonéj, tylko bez kaptura, pasem rzemiennym podpasany, u którego miał wiszący kałamarz i pochwę, a w niéj zamknięty przyrząd do pisania. Wysoką szczególnego kształtu czapką, podobną do zawoju czarnego, nakrytą miał głowę, ręce w szerokie rękawy pozasuwane, a chłopak za nim z krótko ostrzyżoną głową na ramieniu dźwigał księgę ogromną w drewnianych okładzinach, z klamrami mosiężnemi.
Strasznemu temu ramieniu sprawiedliwości wszyscy ustępowali z drogi, obchodząc go z daleka, bał się go bowiem każdy, nikt nie mogąc być pewnym ażeby nie popadł w jego ręce. Ten i ów kłaniał mu się zdala i uchodził.
W izbach sądowych wszystko już było pogotowiu na przyjęcie, wymieciono je i posypano podłogę kosaćcem, bo ludzie zawsze tyle błota i pyłu ponanosili iż po skończonych sądach kupy śmiecia wyprzątać było potrzeba. Smutne to były izby, nizkie, ciemne, ławami do koła otoczone, a dla zaduchy w nich i przykréj woni drzwi i okiennice ciągle stać musiały otworem. W pierwszéj izbie trzymano obwinionych i skarżących się. Tu czasem tłum bywał taki że się przecisnąć było trudno. Ztąd po jednemu, po dwu, gdy świadkowie byli potrzebni przyprowadzano ich do trybunału.
W samym sądzie nieco pokaźniéj wyglądało. W głębi na przypadek przybycia samego księcia stało zawsze wysoko na stopniach podniesione siedzenie, obite suknem szkarłatném, a po za niem ławy dla dworu. Niżéj dopiero stała ława z poręczami dla Mierzwy i dla tych których czasami do boku swego przybierał. Przed nią był stół wielki, a na nim krzyż czarny w pośrodku. Tu składano ową księgę praw przynoszoną przez chłopca i ewangelię dla przysięgi. Wielkiego owego kodexu Sędzia czasem się niby radził w razach trudniejszych, ale to była gra tylko, gdyż z pamięci tak dobrze kłamał i prawił jak z księgi.
Obok leżały długie zwitki pozszywanego z wązkich pasków pargaminu, na których kleryk chudzina, służący przy zamkowéj kaplicy, dekreta w kilku słowach zapisywał znaczniejsze.
Gdy księcia nie było a sądy się przeciągały, Mierzwa znużywszy się wychodził czasami do trzeciéj izby Skarbnego, do któréj w rogu wiodły drzwiczki. Tu balasami drewnianemi oddzielony od ludzi zasiadał człek stary, z siwą rzadką bródką i głową zawsze czarną czapeczką okrytą, z nosem kobuzim, oczkami maleńkiemi, jakby w głowie wyświdrowanemi. Zwał się Joachim, a że imie to niezbyt było powszednie, częściej go na Juchima przerabiano. Ludzie mówili że Skarbny był pochodzenia judzkiego, ale mu z tego nie czyniono winy, ani w głos zadawano, gdyż u księcia był w wielkich łaskach i u niego wszystek pieniądz był pod kluczem. Podskarbim był Niemir, zacny pan, ale ten pono tylko dla popisu czasem przed księciem stawał z workiem, bo Juchim w rękach trzymał wszystko.
Mówiono téż że Skarbny bardzo się był już zbogacił, ale tego po nim cale widać nie było, chodził ubogo, dominę miał lichą, żył w niéj na rygle zamknięty, sam i oprócz księcia, Podskarbnego, Kietlicza i Mierzwy z nikim się nie bratał.
Sam przez się wszystko był zwykł robić, dla tego téż na sądy przychodził, aby grzywny do rąk pobierać, nie spuszczając się na nikogo. Z Mierzwą jawnych a ścisłych stosunków nie mieli, prawiono jednak że po nocach do siebie chadzali i długo jeden u drugiego przesiadywali. Gdy Mierzwa w sądzie się znużył gadaniem, bo mówić musiał wiele, dawał sobie czasem chwilę wypoczynku i wysuwał się do Skarbnego. Postrzegali ludzie iż od niego powracając twarz zwykle bladą miewał czasem zarumienioną mocno i usta ocierał rękawem. Domyślano się iż Juchim pod płaszczem flaszki nosił dla pokrzepienia siebie z których po bratersku Mierzwie kapka się jakaś czasem dostała.
W sądzie wszystko się z nader surowym odbywało obrzędem. Gdy Mierzwa przybył na swe miejsce, księgi, kałamarze, pargamin i kleryk także, gdy pierwsza komora wypełniła się ludźmi oczekującemi lub z więzień posprowadzanemi, Mierzwa naprzód klękał przykładnie, ręce składał i przeżegnawszy się modlitwy do ducha Świętego i Veni creator odmawiał, przy czém kleryk i pacholę responsoria dawali.
Potém dopiero zasiadł w pośrodku ławy blady mąż, oczyma rzucał w około, suknię pociągał, rękawy zarzucał, brodę potarł i dawał znak że sądy się rozpoczynać miały. Było zaś we zwyczaju że naprzód powoływano tych, których książe chciał mieć sądzonych, dopiero po nich szli, którzy przynosili żałoby i domagali się sprawiedliwości.
Dnia tego właśnie obłów Kietlicza, spędzony do pierwszéj izby na powoływanie po kolei oczekiwał. Sam Kietlicz i Bereza namiestnik jego, jako świadkowie w izbie się sądowéj znajdowali.
Pierwszy z nich zasiadał na górnéj ławie za tronem u ściany w któréj była krata przysłonięta, aby Mieszko mógł każdego czasu słuchać przez nią, drugi stał w kącie u drzwi wchodowych.
Kleryk blady i mizerny z długą szyją obnażoną, w rogu stołu pilnował oprócz pargaminu i piaskowego zégaru, który czas mierzył. Gdy się z niego ostatki dosypywały, przewracał go natychmiast.
Gdy Mierzwa zasiadł, Kietlicz z górnéj ławy dał znak, wprowadzono naprzód kmiecia który niedźwiedzia ubił u siebie.
Człek był odziany jak do lasu, bo go niespodzianie pochwycono, trochę już wylękły, pomięszany, jednak nie tracący ducha, bo ufał że mu się nic stać nie może.
Sprawa była jawna.
Mierzwa, naprzód uwiadomiony, jakby na szyderstwo przybrał postawę słodziuchną, usta mu się uśmiechały łagodnie, kazał się przybliżyć do stołu.
— Miły człecze, kmieciu mój — odezwał się głosem miękkim, cóżeście to takiego się dopuścili że was tu przed sobą widzę?
Człekiem mi się wydajecie statecznym i spokojnym! Miałyżby mylić pozory?
Kmieć jeszcze nie zebrał się na odpowiedź, gdy z górnéj ławy zabrzmiał głos Kietlicza, na swój sposób opowiadający przygodę. Mierzwa zwrócony ku mówiącemu słuchał z natężoną uwagą, dając oznaki podziwienia, przestrachu, grozy, litości. Ręce łamał, głową trząsł, ramionami poruszał, oczy ku niebu wznosił.
— Miły Boże! możeż to być! — zawołał gdy Kietlicz dokończył — możeż to być, abyście się wy tak strasznéj dopuścili zbrodni?
Kmieć, (zwał się Ladra) słuchając ruszył ramionami.
— Miłościwy sędzio a panie — rzekł — cożem ja to tak strasznego uczynił? Broniłem mojej własności. Świadczę się wszystkiemi co w pobliżu mieszkają iż niedźwiedź mi barcie ze szczętem popsował, i gdyby na sobie dziesięć skór miał, nie zapłaciłyby one dziesiątéj części szkody mojéj.
Mierzwa, ręce załamawszy, głowę z ramienia na ramię przechylał.
— Miły, kochany kmieciu mój — odezwał się. — Nie przeczę że czułeś się pokrzywdzonym — niebożątko! — barcie wiele warte, pole téż trudu kosztuje dużo — słuszna bardzo jęła cię chęć powetowania szkody swojéj.
Niedźwiedź winowajcą był, łupieżcą — zgoda! a ty — sędzią we własnej sprawie i sprawcą. Aleś tu się grubo omylił, kochanie moje! A możesz kto być sędzią we sprawie własnéj! Hę? A kto ci miły, kochany człecze, niebożątko moje, dał one najwyższe prawo sądu i miecza?? A wiesz że ty, dziecko moje, że targnąłeś się przez to i przywłaszczyłeś sobie władzę, którą sam Bóg daje w ręce książąt, że przez to stałeś się tak winnym, tak winnym, jakbyś nie na niedźwiedzia ale na samego się porwał księcia! Dziwujesz się! Toć jak na dłoni!
Kmieć stał osłupiały. — Subtelna ta argumentacja siły umysłu jego przechodziła, z usty otwartemi, drżący, słuchał, bronić się już nieumiejąc. Brzmiało mu jeszcze w uszach oskarżenie niepojęte dlań iż na niedźwiedzia się porwawszy, księcia samego znieważył i dotknął.
Mierzwa się uśmiechał zwycięzko.
— Przecie to jasne jak słońce — dodał. — Nie przysługiwało ci prawo karania bo nie jesteś księciem, miłe dziecię moje, sędzią téż nie jesteś; stałeś się więc buntownikiem, znieważona powaga prawa wymaga surowego sprawiedliwości wymiaru. Serce boli, ale zbrodnia tak straszna bezkarnie ujść nie może. Występek twój równa się zbrodni obrażonego majestatu.
Tu głowę spuścił ku księdze.
— Bez wątpienia, surowym chcąc być, skazać by cię można na ścięcie, powieszenie, rozszarpanie końmi, bicie kołem, postradanie ręki lub kopanie kruszców życie całe — ale musiemy mieć miłosierdzie nad nieświadomością twoją, litując się nad tobą, dziecię miłe, nie możemy mniejszéj ci kary naznaczyć nad siedemdziesiątą!
Kmieć jęknął. — Siedemdziesiąt grzywien! Z kąd miał wziąć tyle pieniędzy, załamał ręce rzucił się na kolana. Bereza usta zatulając śmiać się począł. — Nie chciano już nawet słuchać winowajcy dłużéj, pachołkowie chwyciwszy pod ręce natychmiast go do izby Skarbnego poprowadzili, a że z sobą ani siedmiu grzywien nie miał i niewiedział na razie zkąd ma wziąć summę tak znaczną, wkrótce go téż pod strażą zaprowadzono do więzienia.
Mierzwa otarł pot z czoła, spójrzał ku Kietliczowi, a we wzroku jego można było niemal przeczytać pytanie — A cóż! albom nie dobrze usłużył?
Kmiecia wypychano już za drzwi, gdy drugiego ciągnął Bereza. Za nim z tyłu szedł parobczak krępy, nizki, z głową wielką, na nogach grubych jak kłody, w siermiężkę dziwną przyodziany, bosy, w spodniach zgrzebnych u dołu sznurkami słomianemi poprzywiązywanych.
Kmieć idący przodem zamożnego i śmiałego miał postawę. Odzież na nim sukienna szykownie leżała, gzło pod nią widać było białe na guz świecący zapięte pod szyją. U pasa kaleta wisiała skórzana, w ręku trzymał kołpak z lisa. Kmieć widać do swobody lasów swoich nawykły, wśród których sam był panem, rozglądał się tu ździwiony swéj niewoli i temu prawu co go nagle dało w niewolę. Mierzwa przypatrywał mu się bardzo bacznie, jakby badał z któréj go ma zajść strony, i jak doń zaśpiewać.
Zuchwała postawa dawała mu do myślenia. Człek był już widać na wszystko gotów, byle go raz do jego lasów zwolniono. Szedł przed stół niecierpliwie, gdy Kietlicz z ławy mówić począł.
— Ten winien jest więcéj jeszcze! O! kmieć zuchwały! ludzi sobie w niewolę zabiera! Patrzajcie, wina jawna. Parobka oto tego który tu stoi wziął na służbę — hę? jakiem prawem? bez prawa, bez pozwolenia, — gwałtem!
— Jako żywo! miłościwy sędzio — począł kmieć oburzony — parobek tu oto jest, niech świadczy sam. Przyszedł do mnie na służbę się prosząc, wziąłem go.
Powołany parobczak zaczął wprawdzie coś bełkotać, ale językiem takim i tak niewyraźnie że nikt go zrozumieć nie mógł. Widać jednak było że do swojego gospodarza żadnego żalu nie miał.
Mierzwa nastawił ucha, kiwał głową i udawał że chwyta znaczenie bełkotu parobka; uderzył ręką o stół i pogroził kmieciowi łagodnie.
— Miły, kochany człeczku! dziecko moje, — odezwał się — złą, ej! złą wybraliście się drogą! Ta was nie zaprowadzi gdzie myślicie! A godzisz się to targać na najdroższą człowiekowi swobodę! Toć kary najgodniejsza zbrodnia! Powiecie mi może iż on wolnym nie był.? Tém ci gorzéj, kochanie moje, a więc miał pana do którego należał! Pytaliżcie go? Nie. Targnęliście się więc na własność cudzą!
Hę? widzicie, darmo się wykręcać, nie wyjdziecie z tego. Wzięliście wolnego, zbrodnia, zabraliście cudzego poddanego, rabunek. — Źle i źle, ani wynijść z tego.
— Miłościwy sędzio — począł kmieć któremu krew na twarz wystąpiła.
— Miły kmieciu, ostrożnie — przerwał Mierzwa nie dopuszczając tłumaczenia — ostrożnie! Przez miłosierdzie nad wami mówię to, patrzcie abyście jakiém słowem nieopatrzném sprawy sobie nie pogorszyli. Możecie popaść głęboko! Litość mając nad wami, po ojcowsku was tylko grzywnami siedemdziesięcią obłożę. Winniście za to księciu, którego jesteście sługą maluczkim do nóg upaść i podziękować, bo pismo powiada, prawo głosi, zakon wymaga, oko za oko, ząb za ząb. Cóż z tego wynika? oto, że wy coście tego nieboraczka, chudzinę chcieli niewolnikiem uczynić, sami winniście za to pójść w niewolę?
Tak ci jest!
Kmieć zamilkł pomięszany. Nie dano mu już ust otworzyć i popchnięto do izby Juchima, który przez drzwi otwarte ciekawie się przysłuchiwał sprawie. Siedział z głową na rękach spartą, poglądając ku roztwartéj skrzyni, która przed nim stała, jak zwierz zaczajony na przesmyku.
Gdy kmiecia doń wprowadzono, drzwi się zamknęły.
Mierzwa odpoczywając po drugim wyroku, rozłożył wielką księgę i cały się w niéj zatopił, czekając aż mu nowego winowajcę przyprowadzą.
Bogaty kmieć który już musiał zawczasu los swój przewidywać i co rychléj chciał się z więzów wydobyć, miał już gotowych grzywien siedemdziesiąt spełna, w wypchanéj kalecie, która u pasa wisiała.
Na widok zbliżającego się — Juchim łokcie ze stołu usunął, i zmierzywszy go oczyma, chrypliwym, zgasłym głosem zapytał pachołków wiodących go.
— Siedem dziesiętna?
Kmieć na Skarbnego popatrzywszy, westchnął ciężko, kaletę odpiął, garść w niéj utopił i dobywając srebrne pieniążki liczyć je począł.
Lecz zaledwie się one ukazały na stole, Juchim porywając się za głowę, wykrzyknął głośno:
— Gwałtu! gwałtu!!
Kmieć osłupiał, nierozumiejąc co się stało i oglądając dokoła.
— Co to jest? — począł Skarbny — a toć fałszérz pieniędzy?
Pochwycił kilka z nich, popatrzał na nie i cisnął spluwając pogardliwie.
— Cóż to? czy to są pieniądze? cha! cha! to plewy nie pieniądze! to skorupy z garnków potłuczonych! Takiemi to pieniądzmi chcecie płacić panu swojemu?
— Na miłego Boga! — zawołał kmieć strwożony — czegóż wy chcecie odemnie! Toć są pieniądze któremi wszyscy płacą i każdy je przyjmuje.
— Ale ja ich nie przyjmę! — krzyknął żyd — to plewy, to śmiecie! to drzazgi nie pieniądze! Patrz! gdzie na nich pieczęć państwa? gdzie znaki?
— Toć nie moja wina ale tych co je bili! — zawołał kmieć zrozpaczony.
— Aha! aha! — zawołał Juchim — tu się dopiero odkrywa całe niepoczciwe zuchwalstwo wasze! Obwiniacie menniczych a to są z ramienia pańskiego urzędnicy! Ho! ho! Sprawa nowa, będziecie za to odpowiadali. Kto urzędników pańskich obwinia, pana obwinia! Hej!
Skinął na pachołków.
Kmieć przywiedziony do rozpaczy, na wszystko się już ważąc, z błagającym wzrokiem zbliżył do stołu, ale Juchim się cofnął od niego, ręce podnosząc. Gniéw objął uciśnionego.
— No, niema ratunku! — zawołał zębami zgrzytając — róbcie ze mną co chcecie, drzyjcie skórę z żywego. Mówcie? co mam czynić?
— Co? dawaj coś winien! — odparł Juchim — dawaj coś winien! ja więcéj nie chcę!
— Płacę czém mam! odrzucacie, cóż więc poradzę! Pieniądze te biorą i dają wszyscy.
Za drzwiami zamkniętemi co się już późniéj z kmieciem działo, nikt nie widział, boleśne krzyki jego i miotanie się aż w izbie sądowéj słychać było. Mierzwa i Kietlicz uśmiechali się poglądając ku izdebce Juchima, zkąd ciągle szum, wrzawa i wołanie o ratunek dochodziło. Domyślali się wszyscy że kmiecia męczono, bo kilku oprawców z powrozami i żelaznemi na ręce śrubami pobiegło do drzwi Skarbnego..
Tym czasem nowa sprawa się przed sąd wytaczała.
Z wielkiém wołaniem ukazał się w progu człek rozczochrany i odarty, lat średnich, w odzieży poszarpanéj, z nogami bosemi, zaledwie płaszczem obłoconym przysłaniając nagość swoją.
Na twarzy miał ślady świeżego pobicia.
Wpuszczony do izby, ledwie się dowlokłszy do stołu, upadł na kolana, jęcząc i szlochając.
— Zabili! zabili, rozbójnicy! patrzajcie! Spokojnego, niewinnego człowieka napadli w biały dzień, na ulicy. Aj! gwałt! zabili!
Z mowy żalącego się rozerwanéj, niewyraźnéj, szlochaniem gwałtowném przerywanéj zrozumieć nic nie było można. W tém wystąpił inny ode drzwi człek w czarnym płaszczu, z brodą długą, wzrostu słusznego, w spiczastym kapeluszu z żółtą łatą na wierzchu i ręce rozkrzyżowawszy zaczął wołać, jakie się działo pod bokiem pańskim bezprawie, iż biednego człeka żaki szkolne potłukli, nie żeby im w czém winnym był, ale że w nim żyda czuli. A książe sam i jego i innych współwyznawców gościnnie u siebie przyjmował, opieką ich swoją okrywał.
Do drzwi pachołkowie przypędzili kupę chłopaków wylękłych i postawili ich sędziemu, ci tak byli przerażeni, iż słowa nie mogli przemówić, wielu płakało. Biedactwo to było, z garnuszkami u pasa, żyjące jałmużną dla nauki, służące przy kościołach i zakrystyach, przybłędy, bezdomne sieroty.
W całéj naówczas Europie wojny krzyżowe wywoływały podobne na żydów napaści, w niemczech krwawe, bo tam Ren nieraz płynął trupami, a rynki pełne były ciał pobitych.
Tu Mieszek żydów w opiece miał, Juchim za niemi obstawał. Mierzwa téż rozsłuchawszy się w sprawie ze zgrozy uszy zatulił.
Zabitego nie było nikogo, żacy tylko z naprawy starszych, suknie na biednym żydzie poszarpały.
— Świętokradzcy są! — krzyknął Sędzia — tak jest! świętokradzcy! Albowiem kto gościa pańskiego, któremu sam książę dał opiekę i płaszczem go swoim otulił, napada i targa się nań, ten jakby na pomazańca Bożego się targnął. O zbrodni straszliwa! niewysłowiona, o pomstę do nieba wołająca! A to popełnili ci co zaledwie żywot rozpoczynają, cóż tedy uczynią gdy dorosną??
Z wielkim zapałem puścił się Sędzia w długi wywód popełnionego świętokradztwa i byłby srogi wydał wyrok, gdyby starszy ów człek, co w obronie pobitego stawał nie zmiarkował, że zbyt surowa kara za żydów domierzona, mnożąc ku nim nienawiść, na nich samych spaść może.
Cicho więc jakoś zagodzono ją i pobity nogi wlokąc za sobą, jęcząc i płacząc wysunął się razem z obrońcą, a chłopaków zabrali pachołkowie.
Znowu tedy nastąpiła chwila odpoczynku dla umęczonego Sędziego, który ku drzwiom Skarbnego się oglądał, jakby tam pragnął zajrzeć, lecz dochodzące jeszcze ztąd krzyki dowodziły, że sprawa z kmieciem upartym o pieniądze jeszcze skończoną nie była. Mierzwa ani się do niéj mięszać, ni świadkiem jej być nie chciał.
Po chwili wypoczynku wprowadzono człeczka dobrze odzianego, z twarzą okrągłą i spasłą, który od tego począł że zdala siedzącemu Kietliczowi pokłonił się nizko, potém Mierzwie nie mniéj głęboki złożywszy pokłon, niepominął w poszanowaniu nawet kleryka. Ten do odbierania pokłonów niezwykły, dłonią usta zatulając uśmiechnął się widząc się tak uczczonym.
Raźna mina wchodzącego, który tak pięknie kłaniał się na wsze strony, kazała się domyślać że chyba obwinionym nie był. Kietlicz téż spoglądał nań bardzo łaskawie. Mierzwa trąc brodę uśmiechał mu się i okiem pomrugiwał. Tuż za nim wciągnięto opierającego się, związanego, bez czapki, z rozczochranemi cudzemi rękami włosy, człeka który stękał i jęczał.
— O Boże mój miłościwy! o święci pańscy! ratujcie!
Usłyszawszy to Mierzwa ulitował się niby wielce, ręce złożył.
— Biedny człeczku! — zawołał — a cóż to ci jest! a czegoż to tak jęczysz nieboże! Mów a prędko, aby prawica książęca domierzyła ci sprawiedliwości, jeżeli jesteś pokrzywdzonym. Na to ja tu jestem wysadzony, na to władza książętom dana od Boga aby zakon trzymali. Mów, kochanie, nie sromaj się, rozkryj serce, otwórz usta i ulżyj uciskowi swemu..
Jęczący człek miał się już odezwać, gdy pierwszy, który był wszedł przed nim, uśmiechnięty i kłaniający się, nie dał mówić i sam podchwycił.
— Miłościwy panie (tu wskazał na związanego obu rękami) toć zbój jest, złodziéj jawny! Krów mi moich dwie z cielętami skradł i w swoim chlewie zamknął. Nieszczęśliwy, pokrzywdzony tracąc ostatnią chudobę, rozpaczałem! Myślałem że wilcy rozszarpali żywicielki moje, że mi z głodu przyjdzie zdychać z drobnemi dziatkami, gdy mi dano znać że moje krówki u tego złodzieja w chlewie. Odkryło się złoczyństwo!
Związany człek słuchając oskarżenia wzdrygnął się.
— A niechże cię kłamco bezwstydny, niech cię pomsta dotknie Boża! — zakrzyknął.
— Człecze dobry! nie unoś się nie klnij, proszę! — odezwał się Mierzwa.
— Jakże się tu wstrzymać, gdy tak jawna krzywda się dzieje — zawołał związany. — Nie skradłem mu nic, jawnie, w biały dzień zająłem mu krowy, które moje zboże spasły, na polu własném. Było żyta na pięć kop, nie zostanie go i na dwie. Bydło zająłem w szkodzie.
Obwiniony, spasły człek uśmiechnął się pogardliwie i ruszył ramionami.
Mierzwa przerwał.
— O źle, źle, kochanie moje! radzisz sobie nie ładnie! Do występku swojego dodajesz gorsze może nadeń kłamstwo. Gdzież świadkowie? Niema? widzisz!! Bydło skradzione znaleziono w twojéj oborze, rzecz jawna. Kajaj że się i sromaj niepoczciwéj sprawy twéj.
— Miłościwy panie — zawołał w piersi się bijąc związany — przysięgnę!
— O! o! zgroza! okropność!! krzywoprzysięztwo! — zakrzyknął Mierzwa. — Tego już nadto! A toć staje i świadczy przeciwko tobie człowiek nam znany, który nigdy obwinionym nie był, wierny sługa zamkowy, panu swojemu miły. I wy śmiecie — —
— Panie! — głosem rozpaczliwym odezwał się obwiniony.
— Bereza! — przerwał Kietlicz z góry — końca nie będzie temu, pysk mu kneblem zabić, niech nie bluzga!
Nim się spełniło rozkazanie, nieszczęśliwemu głowa na piersi opadła, złożył ręce, na kolana się rzucił, zdawał modlić do Boga, u ludzi nie znalazłszy sprawiedliwości.
Mierzwa tym czasem mówił z uroczystością wielką.
— Cóż by to z tobą się stało, nieszczęsny winowajco, gdyby obok sprawiedliwości nie zasiadało miłosierdzie? Głową byś przypłacić musiał, albo by cię na kopanie soli i kruszców na cały żywot dać musiał książę, abyś więcéj światła słonecznego, którego oglądać nie jesteś godzien, nie widział. Złodziéj, potwarca, kłamca, krzywoprzysiężca! zbrodzień wielokrotny! Miłosierdzie tylko pańskie zwalnia ci karę na siedemdziesiąt!
Domawiał tych wyrazów, gdy w izbie wchodowéj wrzawa głośna się słyszeć dała. Kietlicz się namarszczył, ruszył i Berezie dał znak. Tym czasem dwu sporzących, z przed stołu popchnięto ku Juchimowi. Drzwi się otwarły i Stach wszedł a za nim dziesięciu młodych ziemian krakowskich, z Bogorią na czele.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.