Stach z Konar (Kraszewski 1879)/Tom IV/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Stach z Konar
Tom IV
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Kaźmiérza Sprawiedliwego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1879
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Dzień był pogodniejszy, słońce probowało przebijać się przez chmury; z za nich wiosny obietnicami, pasami sinemi niebo oczyszczone przeglądało.
Skowronek nad rolą mokrą podnosił się do góry i śpiewał na owo nabożeństwo życia jakby dzwonek na mszę świętą.
Bociany leciały górą, mówiono, ale od Tatrów smagało jeszcze mrozem i śnieg powracał uparty. Między jedną a drugą wiuhą, co się uciszyło to ludzie spoglądali ku niebu. — Już wiosna?
Sypnęły potém krupy — znowu zima.
Młodzi mówili, tylko co zieleni nie widać, starzy prorokowali, że jeszcze śnieg powróci.
W mieście wymiatano śmiecia zimowe precz, ażeby je wiosenne wody z sobą wzięły, a spoglądano ku zamkowi, bo się tam działy rzeczy dziwne. Gdy książę wyjeżdżał, zamek stał otworem pusty, teraz wojewoda gotował go jakby do wojny. Lud pędzono do środka, żywność zwożono jak na oblężenie, ruch był, gwar i krzątanina. Spieszono dniem i nocami. Robiło się niektórym trwożno, drudzy śmieli się wołając, że obawiać się nie ma czego. Tak dnie mijały.
Aż jednego rana ziemianie z okolic zbrojni wielkiemi tłumami poczęli wjeżdżać do miasta, a wprost się na zamek kierować. Tam znaleźli wrota zaparte, wojewoda Mikołaj czuwał. Rynek stał już pełen koni i ludzi, między przybyłemi na czele dwóch braci było z Tęczyna; dwu braci z Koziegłów i Sreniawa z Proszowic.
Zobaczywszy ich mieszczanie pomiarkowali zaraz, że nie dla Kaźmierza przybywali, ale przeciw niemu. Nie spieszyli do zamku, gdy go zobaczyli zawartym, czekali. Coraz to nowe zawołanie, nowa chorągiew, nowy znak, nowe hasło wciągało do miasta. Ludzie się powoływali wedle obyczaju. Starża! Sreniawa! Koziegłowy! różnemi wrotami wchodzili Bogorye niektórzy, Różyce i inni tak, że z zamku patrząc naliczono siedemdziesiąt znaków. Niektóre z nich były szczupłemi garstkami i rycerstwo to nie miało zbroi dobrych, oprócz przedniejszych co świecili, reszta po małych, ubogich dworach zebrana być musiała.
Jechało to naprzód długo, bezładnie. Kupiło się, aż kilku konnych nadbiegło z okrzykiem.
— Idą! idą!
Ruch stał się wielki. — Idą!...
Ulicami poczęły już wciągać wojska Mieszkowe, które po odzieży i znakach łatwo odróżnić było. Na czele pierwszych jechał młody Bolko syn Mieczysława, chłopak dzielny, wesół i rycerskiéj postawy, przy nim krępy Kietlicz z twarzą czerwoną. Tuż u jego konia znalazł się już Juchim, jakby z pod ziemi wyrósł.
Trząsł się stary żyd z radości, za kolana obejmując to Kietlicza, to Bolka, a oczy mu się śmiały, a ręce podnosił, rzucał się, oglądał, tryumfował.
Na zamku cicho stało, jak mak siał. W dole krzyczano: żyw nam niech będzie książe nasz Mieszek... Kaźmierz nie żyje!
— Kaźmierz nie żyje! — wołali nasadzeni. — Struli go miodem na uczcie Rusini! Na zamek! na zamek. Kaźmierz nie żyje!
Po mieście odgłos ten — Kaźmierz nie żyje! — poszedł jak piorun z ust do ust. Po twarzach ludzi widać było wielką żałość i trwogę. Łkać niektórzy poczynali jakby ojca utracili.
Ziemianie się oglądali tylko — wołając — na zamek!
Wszystek tłum z Bolkiem i Kietliczem, posypał się żywo, tłocząc, cisnąc ku zamkowi.
Juchim szedł przy koniu namiestnika, nie opuszczając go powtarzając: — Nie mają się czém bronić! muszą się zdać!
Spytał Kietlicz o Mierzwę, a żyd oznajmił, że na zamku był więziony, ale nic mu się nie stało.
Na wałach zamkowych widać było zdala ludu dosyć, nie tak pusto, jak się spodziewano. Spokojnie stali patrzając, gdy z dołu ku nim wykrzykiwać Mieszka zaczęli i wołać, że Kaźmierz zmarł, że nie ma go już na świecie.
Do wrót ani Bolko, ani Kietlicz nie śmieli się zbliżać bardzo, posłali przodem pułkowódzcę Serba Muchę, który począł wykrzykiwać, aby mu otwierano.
Krzyknął raz i drugi napróżno, z za wrót nie odzywał się nikt, choć na wałach stał dokoła lud zbrojny. Zaczęli więc we wrota żelazem kute tłuc i bić, aż na okół jęczenia ich słychać było — i na to nic nie odpowiedziano. Trwało to dobrych kilka pacierzy, gdy na wyżki do wązkiego okna wyszedł ktoś i zagrzmiał głos.
— Precz od wrót, bo się kamienie posypią!
Pierzchnęli ci co stali bliżéj i zatrzymawszy się naradzali z sobą, wyszedł znowu Serb Mucha, wielkim głosem jakby na sądy wołał, albo wolę książęcą opowiadał — krzycząc:
— Książe Kaźmierz nie żyje, zamek trzeba poddać na Mieszka. Miasto otworzono — wrota dawać! Nie chcecieli szturmu i rzezi, posłuszni bądźcie. — Otwierać!
— Miasto całe nasze! — wołał Kietlicz.
— Ziemia nasza! — dodał Bolko zdala.
Patrzący z góry, zobaczyli w téj chwili człowieka, któremu zdawna nie wiele dawano wiary i nie wielką téż miał wagę, choć miejsce znaczne zajmował. Był to starosta grodzki Warsz, pokorny sługa wojewody, biskupa, wszystkich zgoła, ale lis szczwany, który tu został na starostwie z czasów Mieszka, a teraz znowu z nim szedł, wprzódy się o to zmówiwszy.
Warsza tego, Pełka z bratem byliby dawno wygnali precz, a innego na jego miejscu osadzili, ale się obu im kłaniał, pochlebiał, zaklinał się, iż pana miłował nad życie tak, że go nad miastem od roku do roku zostawiano.
Sprawdziło się co Stach powiadał.
Warsza wypchnięto naprzód dając mu znać, aby mówił i począł ku wrotom wołać.
— Miasto się poddało, bo Kaźmierz pan nasz nie żyje. W Bożéj mocy żywot człowieka. Otruli pana Rusini, przyszli ludzie z obozu płacząc. — Starszy brat zajmuje ziemię...
Około Kietlicza i Bolka kilkanaście głosów wtórować poczęło, że Kaźmierz nie żyje!
— Zamek zdawać! domagano się. Czekali na odpowiedź, gdy z okna odezwało się.
— Rozmowy z wami nie ma — zdala od wrót! nie chce się li wam trupa widzieć! Won zdrajcy, a nie, to strzały polecą!
Wysunęła się pięść ściśnięta przez okno, i w tém głaz ogromny z góry ciśnięty stoczył się na stojących tak, że Kietlicz ledwie miał czas uskoczyć, bo koniowi jego nogi potłukł. Głos ponury, groźny powtórzył Kietliczowi znaną mu przepowiednię nieboszczyka Gedki biskupa, o któréj wiedzieli wszyscy, do kogo się stosowała.
— „W obcy cię kraj zawiodą jako koguta, co cudze pisklęta chce zagarniać, matkę z gniazda wyganiając.“
Kietlicz posłyszawszy, zapienił się i pięść do góry podniósł ku murom.
Nastała cisza krótka, z orszaku Bolka młodzież zaczęła znowu się odgrażać. Niechno książe nadciągnie! weźmiemy to osie gniazdo, z życiem nie ujdzie nikt!
— W pień! w pień! — krzyczeli Kietliczowi.
Na zamkowych zdało się to nic nie działać, a że na razie do zdobywania nagłego nie można było przystąpić, nahałasowawszy i nagroziwszy, postawili mocną straż, dokoła obesłali górę oddziałami, co jéj z oka spuszczać nie miały, poczém Bolko, Kietlicz, Warsz i ziemian starsi pociągnęli do miasta.
Gród, w którym Warsz przez swych sotników i dziesiętników ład utrzymywał i poddał go, wprzódy się o to zmówiwszy — pomimo, że się nie bronił i wrota otworzył, nie okazywał wcale radości z nowego pana. Twarze były zasępione, a ci co uwierzyli otruciu i śmierci Kaźmierza, płakali po nim.
Kietlicz posłał zaraz do dworca biskupiego, ale tam krom kilku starych duchownych, których tykać nie śmiano, nie znaleźli nikogo. Nie zamierzano też poczynać od gwałtów. Scholastyk Lambert, który często na zamku gościł, mąż surowy i nie obawiający się mówić prawdy, stanął przed Kietliczem z obojętnością dumną, nie obiecującą, aby na nim co wymódz było można.
— Gdzie biskup? — pytał Serb.
— Tam gdzie jego miejsce, przy swym kościele — odparł Lambert — przy księżnéj pani, na straży dzieci pańskich.
— Kaźmierz otruty, nie żyje, Mieszek z prawa opiekun, miasto mu się zdało, zamek powinien się też zdać!
Lambert ruszył ramionami.
— Z obozu nie było poselstwa ani wieści, nie wiemy nic.
— A nam wiary nie dajecie? — zapytał Kietlicz.
— To nie moja sprawa — rzekł zimno Scholastyk — jam tu dla kościoła zostawiony, nie dla was i księcia waszego.
Kietlicz odgrażać się począł, ale to najmniejszego nie uczyniło wrażenia.
— Idźcie na zamek do biskupa — dodał Serb — abyście ocalili się, póki czas. Czekamy tylko na przybycie księcia, potem szturm przypuścimy i noga nie ujdzie... Niech żywotów swych bronią...
Żołnierz rozsierdzony sukni nie patrzy.
Scholastyk nie miał ochoty posługiwać Mieszkowi, namyślał się jednak, nie wiedząc, czy wiadomość na nieszczęście prawdziwą nie była.
— Jakiż dowód śmierci księcia Kaźmierza? — spytał.
— Posły były z obozu — krzyknął Kietlicz...
— Dajcież mi ich, abym z sobą na zamek poprowadził — rzekł scholastyk — naówczas pójdę.
Serb naprzód łajać i huczeć począł na zuchwalstwo polskie, potém złagodniał i prosił, wreście scholastyk zgodził się do biskupa udać. Wziąwszy kleryka z sobą i na wierzch sukni białą komżę włożywszy, aby żołdactwo duchownego w nim znało, z przewodem od Kietlicza, poszedł scholastyk na zamek. Nierychło mu wrota otworzono, poznawszy go, bo się obawiano zdrady. Dopiero gdy się straże Kietliczowe oddaliły, furtę trochę przemknięto i wpuszczono ks. Lamberta z klerykiem. Straż, która z nim przybyła, pozostała oczekując powrotu.
Na zamku znalazł scholastyk lud w gotowości, rozstawiony po wałach do koła, bo się lękano, aby z któréjkolwiek słabszéj strony nie kuszono się wtargnąć znienacka. Sam wojewoda Mikołaj we zbroi z toporkiem w ręku ustawiał i porządek czynił. Zobaczywszy Lamberta, podszedł ku niemu, domyślając się z czém przychodził.
— Idźcie do biskupa — rzekł — ja zamku poddawać nie myślę do ostatku. W śmierć Kaźmierzową nie wierzę, zdradą ona jest i łżą. Warsz łotr, przechera miasto poddał, my bronić się będziemy.
Jakoż przygotowania widać było ogromne. Znoszono i ściągano na wały kamienie, drzewo, koły i co gdzie było na zamku dawniéj przysposobionego na obronę, wideł, głazów, kół zębatych, narzędzi różnych i ciężarów. Ludu wojennego było mało, ale do obrony pod kilku dowódzcami, każdy się nadawał, kto ręce miał. Wojewoda wcale się nie uląkł, a zajadłością największą pałał przeciwko zdrajcom, szczególniéj Warszowi.
— Gdy da Bóg, książe wróci, ten mi głowę da! — wykrzykiwał.
W samą porę jeszcze Stach się też na zamek był schronił, boby go w mieście zemsta nie minęła.
Jakoż zaraz po otwarciu bram, Juchim, który się go obawiał, na dworek jego naprowadził ludzi. Przetrzęśli go, po wyżkach, na strychach, w lochach szukając i nie znaleźli nic, oprócz czeladzi, która o niczém nie wiedziała.
Grabić też niewiele co było.
Stach tymczasem na zamku był prawą ręką Mikołaja, i kaftan a zbroję przywdziawszy, biegał po wałach nieznużony. Znając Mierzwę i przebiegłość jego, obawiał się nie bez przyczyny aby zły człek, którego na zamku trzymano, stróżów, co z nim mieli styczność, nie namawiał do zdrady. Mogli się znaleść tacy, co uląkłszy się Mieszka potęgi, a uwierzywszy w śmierć Kaźmierza, zamekby wziąć dopomogli. W czas tego więźnia przypomniawszy, Stach zaprowadzić go kazał do ciemnicy, do któréj jedzenie otworem podawano, a Żegciowi swemu pilność nad nim zlecił.
Gdy sam z tém do Mierzwy przyszedł, chytrym wzrokiem zmierzył go sędzia, w którym się jakaś otucha przebijała. Sądził, iż go może do poselstwa i układów użyją, i dopiero postrzegłszy, że go pod strażą wiodą, uląkł się losu, jaki mu był zgotowany. Schylił się do kolan Stachowi, o życie prosząc.
— Życia ci nateraz nie odbiorą — odparł Stach — ale to wiedz, że jeśli się wyrwać będziesz probował, a wezmą cię, ubić kazałem w miejscu.
Mierzwa ręce podniósł do góry, mówić chciał, nielitościwy Żegieć za kark go ująwszy, pchnął i do ciemnicy popędził.
Czuwano na wałach dzień i noc. Mikołaj ani siadł spoczywać. Biskup pocieszał księżnę płaczącą i strwożoną i jakby nie było nic, do kościoła dzwonić kazał, nabożeństwo odprawując uroczyste. On też wcale o poddaniu się nie myślał. Goworek, któremu pani i dzieci zdane były, zbroję też wdział, ale w niéj najwięcéj u proga Teremu i mieszkania Heleny stał, bo z wojewodą w nieprzyjaźni będąc, stronił od niego. Zdawna się oni z sobą o znaczenie i pierwszeństwo spierali, bo wojewoda równym go sobie nie chciał znać, a Goworek ulegać mu się wzdragał.
Niewiasty, które powybiegały strwożone ku wałom, gdy się wojska zbliżały, posłyszawszy, że książe Kaźmierz nie żyje, zaniosły wieść tę do pani, która padła zemdlona. Nierychło dopiero potrafił ją tém uspokoić Goworek, iż jawne kłamstwo zmyślone, aby zamek pochwycić, bo z obozu świadka nie było. W niepewności i obawie o los swój i dzieci, księżna już gotową była zamek poddawać, sama się pod opiekę Mieszka udać, byle jéj Sandomierz powrócono. Zaklinała o to, lecz biskup ręczył za bezpieczeństwo i mówić o tém nie dopuszczał.
Księżna zmieniała tak postanowienie co chwila, sama zostawszy poddać się żądała, gdy Pełka wlał w nią otuchę, chciała się bronić i zachęcała drugich do walki. Trwoga wszakże przemagała, bo szturm i zdobycie jéj i dzieciom groziło śmiercią. W niepokoju ciągłym powoływała do siebie to Goworka, to wojewodę, to duchownych, modliła się, narzekała, płakała i na chwilę jéj saméj nie można było zostawić.
Gdy się to działo na zamku, Jagna wziąwszy męzkie ubranie, kaftan, łuk, mieczyki, obuszek, razem z Hreczynem i kilku czeladzi puściła się w lasy, najmniejszéj nieokazując trwogi. Przy dworze pustym służby mało co zostało. Wyjechawszy, popatrzyła na Wawel i głową skinąwszy pognała lasami, szukając sobie bezpiecznéj przeprawy przez Wisłę i schronienia.
Dorota, nie spodziewająca się napaści, niewiedząc o niczém, do ostatka zabawiała się z przyjaciołmi, albo ze starą Czechną na naradach przesiadywała. Nie przeczuwała wcale niebezpieczeństwa do ostatniéj godziny. Dopiero gdy z wojskiem Mieszka bracia jéj weszli do miasta i już się na rynku pokazali, sługa przybiegł dając jéj znać, że Dobrogosta i Sędziwoja zobaczył. Wpadła w rozpacz i trwogę taką, iż zrazu przytomność straciła, sądząc się zgubioną; potem w ulicę zbiegłszy jak stała, w sukni jednéj pognała do swéj powiernicy Czechny, u niéj spodziewając się znaleść przytułek.
Czechna nie była ladajaką babą czarownicą. Miała dworek na przedmieściu piękny, ogrodu kawał i pola, a że się jéj wszyscy radzili, bogaci i ubodzy, mężczyźni i niewiasty, bo uchodziła za przemądrą lekarkę i czarodziejkę — działo się jéj dobrze.
Miano ją nawet za bardzo bogatą, a ona sama nie taiła się z tém, że jéj na niczém nie zbywało. Owszem, gdy do kościoła się wybrała, a chodziła doń często, aby ją duchowni za czary nie prześladowali, stroiła się w futra i łańcuchy, jak najdostatniejsza kupcowa. Ze strachu aby uroku jakiego nie rzuciła, zapraszano ją na wesela, chrzciny i pogrzeby; na nie też wybierając się, stroiła bardzo wytwornie. A choć lat przeszło pięćdziesiąt miała i dwu mężów pogrzebła, po których jéj dzieci nie zostało, mówiono, iż radaby się była jeszcze za mąż wydała. Na weselach podpiwszy sobie, bo rada do kubka zaglądała, młodych i przystojnych chłopców wabiła mowami i słówkami takiemi, że się inne niewiasty rumienić musiały i oczy sobie zakrywać.
Czechnie wszystko było wolno, bo się jéj lękał każdy, okupywali się wszyscy od jéj czarów, płacili za lekarstwa i zamawiania. Czasu rzadko miała chwilę wolną, tak ją sobie rozrywano.
We dworku jéj, w izbie, w któréj przyjmowała ludzi, wielkiego dostatku widać nie było. Leżały w niéj zioła różne, inne wisiały u pułapu, schły na drążkach wianki, wiązki korzonków i pęki nasion; stały w garnkach nalewki, w słoikach i bańkach maście. A choć tego była moc wielka, Czechna od razu szła i sięgała po to, co komu potrzeba było dać. Oko miała tak bystre, iż często nim człek gębę otworzył, wiedziała co mu było potrzeba, zgadywała cudownie, czy jéj dla siebie, czy dla kogo potrzebował, i co mu było. Babieniem się też parała, a ludzie utrzymywali, iż do dzieci takie szczęście miała, że któremu ona pierwszą kąpiel przyrządziła, pewnie żyw i zdrów miał być.
Wdowa różnemi czasy sama do niéj chadzać musiała, bo Czechna do dworu nie bardzo lubiła iść, aby jéj tam nie widywano. Znała więc drogę do dworku, a teraz stracił ją tak pędził, że wprost pominąwszy tylko wojsko wciągające do miasta, przez ogrody i ciasne zaułki, poleciała do niéj. Na przedmieściach podtenczas pusto było, bo lud wszystek się zbiegał, gdzie tłum widział. Gdy zdyszana, blada, w sukni obłoconéj, rozpuszczonéj na pół obnażona przybiegła Dorota do Czechny, zastała ją samą jedną w progu, przysłuchującą się oddalonemu gwarowi. Nie widać po niéj było trwogi ni pomięszania. Zobaczywszy wdowę, namarszczyła się i w chude, pomarszczone ręce plasnęła.
— Na Boga miłego, Czechno, matko ty moja, ratuj! — zawołała Dorota. — Bracia mnie pochwycą, jam zginiona.
Nic nie mówiąc, głową wahając, Czechna ją do izby wprowadziła.
— Czy ty im teraz w głowie? — odezwała się (bo wszystkim ty mówiła). — Nierychło mieć będą czas gonić za tobą!
— Ukryć mnie musisz!
— Gdzie? tu? u mnie? — odparła śmiejąc się Czechna — a toć to targowica? drzwi się nie zamykają. Wszyscy przecie wiedzą, że Czechna wam posługiwała, to gdzież, jeśli nie tu szukać cię będą!
Dorota zanosiła się z jęków i płaczu; stara patrzała obojętnie, dając się jéj wyszlochać.
— Oni mnie zamkną w ciemnicy! oni głodem zamorzą! — wołała Dorota — co chcesz dam, ratuj!
Upadła przed nią na kolana, ręce złożyła i powtarzała — ratuj!
Czechna wciąż potrząsała głową. Namarszczona myślała tak długo, w końcu nic nie mówiąc, z kąta chustę wzięła ogromną, którą się zwykła była wychodząc okrywać i skinęła na Dorotę. Ze dworku ścieżyna wydeptana prowadziła kręto między wiśniowe krzaki i drzewa, nie widać było dokąd. Czechna szła przodem milcząca, Dorota oglądając się trwożnie za siebie, bo wrzaski z miasta aż tu dochodziły, biegła potrącając ją, nagląc, chcąc przyspieszyć pochód zbyt powolny. Nie zważając na to, stara się wlokła po swojemu.
W gąszczach zarośli widać już było dach, jakby bez ścian, wysoki i spiczasty, chatę ubogą, która w ziemię wrosła. Przed nią kałuża stała sięgająca aż do progu, którą po zgniłéj kładce przebywać musiały. Czechna otworzyła drzwi nizkie i weszła, Dorota wcisnęła się za nią.
W środku dymu pełno było, który oczy wyjadał. Nikogo tu nie zobaczyły, dopiero gdy się Czechna odezwała: — Bywaj! — wyszła niewiasta chuda, oszarpana, wyżółkła, schorzała, nędzną okryta odzieżą. Stara poszeptała jéj coś na ucho. Z izby drabina prowadziła na wyżki, które wdowie wskazano. Gnana strachem wdrapała się na nie. Czechna popatrzała na spinającą się do góry, zdyszaną Dorotę, coś zagadała jeszcze i nazad powróciła do domu.
W sam czas uciekła z domu wdowa, gdyż ledwie dobiegała do Czechny, a bracia już dwór jéj ludźmi otaczali. Spodziewali się ją wziąć na pewno. Wtargnęli zaraz Dobrogost z Sędziwojem do środka, ale zamiast siostry zastali tylko czeladź spłoszoną, rozbiegającą się po domu.
Szukanie nic nie odkryło. W izbie, w któréj siadywała, przekonać się tylko mogli, iż niedawno w niéj była jeszcze. Sami więc w pogoń się puścili i ludzi rozesłali.
Około zamku nazajutrz rano, gdy na nowe wzywanie do poddania się odpowiedziano łajaniem, bezczeszczeniem i odgróżkami, Kietlicz z Bolkiem już tylko przybycia Starego oczekiwali, aby obleganie rozpocząć.
W południe tegoż dnia Mieszek z resztą sił swoich z Poznania nadciągnął.
Wszyscy jego pułkowódzcy, syn, Kietlicz, starosta Warsz i Juchim, który się o to napraszał, wyszli do bram miasta na jego spotkanie. Juchim, który dawno go nie widział, wzrokiem bojaźliwym mierzył księcia, chcąc poznać, czy z sobą szczęście przynosi.
Twarz była postarzała ale zawsze jedna, z któréj nikt nic nie wyczytał, — zasępiona, zastygła, niema. Taż sama do góry poddarta broda, czoło pomarszczone, usta zapadłe co dawniéj. Siwizna tylko znacznie mu włos popruszyła. Czuć w nim było człowieka co się nie poruszał chyżo, ale nie padał nigdy, nie cofał się i nie ustawał. Z powagą wielką ale nie bez pewnéj obawy, którą ukryć się starał, patrzał na otaczających. Wzrok jego naprzód padł na Warsza, a było w nim więcéj surowości, niż wdzięczności, potém na Juchima, którego długo oczyma ścigał.
Bolko tymczasem do ojca się zbliżywszy z uszanowaniem, ale twarzą wesołą i raźnością młodzieńczą szybkiemi słowy, niewyraźnie, mieszając się, tłumaczył mu co tu uczynili.
Stary mało go słuchał, skinąwszy na Kietlicza, aby się zbliżył. Stali tak we wrotach, a mieszczanie starsi bili pokłony nadaremnie, bo nowy pan ani na nich chciał spojrzeć.
Gdy Serb mu o zamku powiedział, oczy tylko ku Wawelowi skierował i nie rzekł nic. Konia spiął i daléj w miasto jechali.
Tu ziemianie, dowódzcy owych siedémdziesięciu zawołań poczęli go po drodze witając okrzykiwać panem, ale i tym mało co głową skinąwszy, do dwu tylko z Tęczyna trochę łaskawszą obrócił się twarzą.
Juchim co go z dawniejszych lat pamiętał, znalazł cięższym niż był i w słowa skąpszym jeszcze, na twarzy surowość dawna nabrała prawie wyrazu zimnego okrucieństwa. Widok téj stolicy, z której niegdyś wygnany uchodził, zdawał się go poruszać. Może w duszy pytał sam siebie, ażali znów go wyżeną, i ile razy pod te mury powróci, póki je dla siebie i dzieci zagarnie.
Wśród gwaru i opowiadań Bolka i Kietlicza jadących obok, Stary zwolna posuwał się ku zamkowi. Znał go dobrze, wiedział, iż do zdobycia nie będzie łatwym, tymczasem zaś kto wie, co się przygodzić mogło? Gdy mu doniesiono, że Pełka z Mikołajem zawczasu się na zamek schronili, z ust mu się wyrwało.
— Zdrada była!
Nie mówił już nic potem.
Wieczorem się obozem kłaść wojska zaczęły dokoła zamku. Stary milczał, Kietlicz pędził i gromił ludzi, wołając, aby się corychléj do szturmu sposobili. Do szturmu na ową srogą górę przygotowania nie było, a przyrządy do tłuczenia wrót, drabiny na wały potrzebowały czasu, nimby je pościągano i powiązano.
Gdy z zamku nie bez trwogi patrzano na to mrowisko ludu, co go oblewało dokoła, z dołu, z obozu spoglądano ku górze nie wiedząc jak i zkąd ją ująć? Siła ludu mogła zginąć nadaremnie przy walce, a poleżawszy głodem można było wziąć załogę. Tak radzili niektórzy, ale Kietlicz nie godził się na to, obawiając powrotu Kaźmierza, choć go dla drugich umarłym głoszono. Wiedział dobrze, iż na pierwszą wieść o zajęciu Krakowa rzuci się rycerstwo z Rusi dla odzyskania stolicy.
Mieszek nie spodziewał się ich tak rychło, ażeby Ruś w pomoc miała przyjść nie wierzył, bo ona doma zajętą była. Dzień i dwa upłynęły na wahaniu, naradach i próbach. Trzeciego o świcie, Kietlicz zamek zewsząd osaczywszy, w milczeniu wielkiem ludziom pełznąć kazał na górę, a dostawszy do parkanów, rzucić na nie nagle. Rachował, iż się tam napaści spodziewać nie będą i na zaraniu na stanowiskach nie znajdą. W ciszy i mroku poszli ludzie na górę, lecz gdy się do tynów i parkanów zbliżali, sypnęły się nagle bale gwoździste, koły, kamienie, pociski.... Połowa napastników potłuczona zwaliła się w dół, pozabijana, poraniona, a reszta pierzchnęła. Strzały jak grad świsnęły za pociskami, okrzykiem ogromnym rozległa się góra i okolica.
Z miasta ludzie powybiegali patrzeć na szturm ten, zdawało się im bowiem, że się zamek nie obroni. Kietlicz zajadły, ludzi chciał prowadzić raz drugi ponawiając napaść, żołnierze mu się wzdragali. Nie chcieli ginąć nadaremnie. Kilkuset było straconych z pokaleczonemi.
Stary, który z namiotu swego wyszedłszy patrzał, wprędce nazad do niego powrócił, wyglądać już nawet nie chcąc. Bolko zły z potłuczonemi na sobie blachami powrócił do niego.
Wymyślano sposoby różne. Ogień podkładać chciał Serb pod parkany, potém miedzy mieszczany szukał takiego, coby do zamku się wśliznął i do otwarcia wrót straż przekupił. Słano do Juchima, aby nastręczył człowieka, żyd ramionami poruszał, ręce załamywał, ale nie umiał wskazać zdatnego pomocnika.
W namiocie księcia radzono bezustanku i bez skutku.
On sam sparty na stole, słuchał tylko, rzadko wtrącając jakie słowo. Serb rozgorączkowany, zły poprzysięgał, że choćby miał życiem przypłacić do zamku się dostać musi. Niecierpliwiło go, że patrzał nań a wziąć nie mógł. Słał nieustannie, chodził, ludzi ściągał, nagrody obiecywał, a wlokło się nie po myśli i Stary coraz był mocniéj zasępiony. Słowa z niego dobyć było trudno, oprócz narzekania na zdradę. Wszystko się o ten zamek rozbijało.
Szedł często przed namiot swój, stawał, na Wawel patrzał długo, jakby go temi oczyma świecącemi z pod brwi rozrosłych chciał pożréć. Wracał potém, siadał, zasępiał się, a gdy syn po młodzieńczemu sypał przed nim słowy i nadziejami żywemi, potrząsał głową pogardliwie.
Minęło tak dni dziesiątek, wiosna przychodziła ciepła i sucha, ludziom było raźniéj, lecz z obozu wykradali się do miasta, a tam wszystkiego znajdując podostatkiem więcéj myśleli o swawoli, niż o oblężeniu.
We dnie stawały kupy zbrojne naprzeciw wałów, na których ludzi nigdy nie brakło, zaczynano słowy ciskać jak kamieniami, łajać się, wyzywać i strzelać z łuków. Więcéj z tego było zabawy niż skutku.
— Nieboszczyka sługi, trupie wojsko! — wołano z dołu do góry.
— Rozbójniki! zdrajcy! — odpowiadano od zamku.
Leciał za tém bełt, padał kamień, rwano się zdala do siebie, rosła złość, ale do zamku dostąpić nie było sposobu. Gdy im głodem grożono, oblężeni ćwierci mięsa wywieszali na okaz i wory mąki staczali umyślnie, okazując, że zapasy mieli.
Mieszek po kilku tych dniach, Kietlicza wołać kazał.
— Kaźmierz może nadciągnąć i Ruś z nim — rzekł — w gołém polu obrona trudna, odejść przed niemi ze strachu, nie mogę. Na dole zamek warowny stawić i wały trzeba sypać...
Z początku na ten rozkaz pański potrząsano głowami, zamek drugi pod zamkiem wydawał się starszym niepotrzebny, wielu niebezpieczny, nazajutrz jednak powtórzył książe, iż mieć go chce; drzewo i kamienie ściągać zaczęto. Mieszek nie siedział już w namiocie, ale na pniaku, patrząc jak mu zamek budowano.
Wojsko musiało, porozrzucawszy zbroje, wziąć się do rydlów i toporów. Mała część tylko została na straży.
Z wierzchołku murów na Wawelu, Mikołaj i biskup Pełka patrzyli co się u stóp ich działo.
Gdy drzewo zwozić się zabrano, zaniepokoił się wojewoda, myśląc, że tarany do bicia bram i murów budować myślą, ale wkrótce się okazało, że tyny, parkany, szopy i dwór zakładano.
— Oni tu myślą siedzieć — rzekł wojewoda — my téż nie wyjdziemy ztąd dla strachu.
Zapasu żywności dość jeszcze było. Radzić jednak nad tém, by odsiecz przyspieszyć należało.
Choć wiedziano, że na Ruś dojdzie wieść o obleganiu, nie byli pewni, jak rychło; nużby głód ich zaskoczył nim Kaźmierz nadciągnie?
Wypadło z narady wysłać kogoś do księcia, a biskup zaraz Stacha wskazał — mówiąc — albo ten lub żaden.
Powołano go natychmiast. W izbie niewielkiéj siedział Pełka u stołu za księgą, z któréj po całych dniach modlitwy czytał dlatego, iż owo przerywane ciągle nabożeństwo, mało ważył. W tém oblężeniu ducha na chwilę nie poprzestawał się modlić, aby ciągle nim być na straży. Wśród dwu rozmów, wśród dwu myśli, odmawiał wiersz psalmu, lub wysyłał westchnienie do Boga.
Oba z bratem nie tracili nadziei, że się obronią, lecz dzień każdy troski pomnażał.
— Ciężkie na was włożę znów brzemię — rzekł.
— Bylem mu podołał — odparł Stach.
— Widzicie co się dzieje, zamek sobie budują, jakby nam grozić chcieli, że ten zniszczą, a zawczasu inny przysposabiają. Kto wie, czy Kaźmierz zna położenie nasze i jak rychło powróci! Trzeba słać do niego.
A po chwili dodał. — Jedźcie wy!
Stach stęknął. — Nie proszę o zwolnienie ani się wzdragam — rzekł — ale jakże ja mogę stanąć przed obliczem pana? Wiecie ktom jest, że się mu ukazywać nie wolno mi, bom ja żywym dlań — policzkiem!
Biskup wysłuchał.
— Nie potrzebujecie z tém iść do samego księcia — odpowiedział — złożycie się chorobą, poślecie mu pisanie odemnie. Zwierzyć tego nie mogę innemu. Czyniliście już wiele dla okupienia grzechu młodości, zróbcie i to jeszcze, zasłużycie się panu, nam, królestwu...
Nie zapytano go nawet, jak się zdoła wydobyć z zamku dokoła osaczonego, jak przez miasto przeniknie się niepoznany, jak z niego wymknie. Biskup wiedział, że nie niniejszych już dokazywał spraw, snując się po Szlązku i Wielkopolsce, a życia swego nie żałował.
Wojewoda Mikołaj mniéj mu ufał, i obawiał się, aby go z listami nie wzięto. Zarzucano go pytaniami, biskup zachęcał. Mikołaj rad nie skąpił w ostatku spytano, czy się podejmuje. Milczał długo, ważył wreście westchnienie mu się wyrwało i rzekł.
— Bóg łaskaw, pójdę!
Wojewoda po ramieniu go uderzył.
— Tak — dodał — będziesz miał opiekę Bożą nad sobą, bo dobréj sprawie usłużysz. Bierz do pomocy co ci trzeba, opatrz się w pieniądze i spiesz!
Biskup dodał. — Dam ci kartkę z pieczęcią moją, do pierwszego probostwa dojechawszy, konie sobie dawać każ. Od dzwonnicy do dzwonnicy niech cię odwożą, a pospieszaj!
Stachowi twarz poweselała.
— O to tylko proszę miłości waszéj — odezwał się do biskupa, abyście, jeżeli zginę, byli mi świadkiem, żem moją pokutę do końca życia doprowadził, a za duszę grzeszną mszę odprawili.
Pocałował w rękę biskupa, który błogosławił rozrzewniony.
Wyprawiono Stacha nim wieczór nadszedł. Pierwsza z zamku ucieczka z Żegciem, przydała się teraz im, gdyż to samo miejsce mogło posłużyć do wyśliźnięcia się. Gdy zciemniało, poczęli od strony Wisły się spuszczać. W obozie wszystko leżało uśpione. Udało im się niepostrzeżonym dostać do stóp góry, a tu, choćby się z kim zetknęli, za należących do wojska uchodzić mogli. Nikt wszakże nie stanął im na drodze. Do brzegów rzeki dopadli pocichu, pominąwszy straże niedbałe, które u ognisk się skupiały. Stach znowu na czółen rachował, jak przy dawniejszéj ucieczce i pierwszy, który się im nastręczyło, pochwycił. Skoczyli już weń, gdy rybak na sieciach śpiący w nim, narobił wrzawy zerwawszy się. Żegieć chwycił go za barki i do wody cisnął, aby z obozu ludzi wrzaskiem swym nie ściągnął, odepchnąwszy się od brzegu, wypłynęli na środek, gdzie już po nocy ani ich dojrzeć, ani pochwycić nikt nie mógł.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.