Staś emigrant/Rozdział 8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Staś emigrant
Wydawca Dom Książki Polskiej[1]
Data wyd. 1930
Druk Zakłady Graficzne „Polska Zjednoczona“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział 8.
PRZY OGNISKU STANISŁAWA.

W mieszkaniu Basiewiczów cała rodzina siedziała w saloniku. Troska i niepokój malowały się na twarzach pana Mieczysława i Stanisława, pani Wanda miała zapłakane oczy.
— Co uczyni Czarny Sęp ze swymi jeńcami? — spytał stary Basiewicz.
Młody wzruszył ramionami i odparł smutnym głosem:
— Czy ja wiem! Gdy Rambas odjeżdżał, doradzałem mu, jak mają postępować. Nie wiem jednak, czy nasz przyjaciel zdoła przekonać surowego i mściwego wodza Irokezów, szczególnie teraz, gdy mu postrzelono Uangarona... Boję się nowych i jeszcze większych powikłań, które mogą drogo kosztować Indjan!
— Oj, tak, tak! — westchnął ojciec. — Aż mi włosy dęba stają, gdy myślę, że w ich ręce dostał się nasz sędzia, a teraz Hiram Smith ze swymi kompanami.
Stanisław nic nie odpowiedział i zaczął chodzić po saloniku w głębokiej zadumie. Wreszcie powziął jakieś postanowienie, bo strzepnął palcami i mruknął:
— Pójdę konia osiodłać, ojcze...
— Jedziesz? — szepnął pan Mieczysław.
Stanisław spojrzał na ojca i bez słowa kiwnął głową.
Ojciec utkwił w nim pytający wzrok, lecz widocznie zrozumiał wszystko, bo cichym głosem wyrzekł:
— Tak będzie najlepiej...
Stanisław nie słyszał już tych słów, bo wybiegł z pokoju, dążąc do stajni.
W półgodziny potem miał długą rozmowę z oficerem, dowodzącym oddziałem policji, i wraz z nim opuścił miasto.
Porucznik miał zafrasowany i niespokojny wyraz twarzy. Jechał bezbronny, trzymając się boku adwokata.
Obaj czuli, że są śledzeni na każdym kroku i, że dziesiątki oczu spoczywają na nich.
Jechali przez wytrzebioną puszczę ku Czerwonym Skałom.
Dotarłszy do płaskowyża, Stanisław zeskoczył z konia i, puściwszy go na łąkę, jął układać duży stos z suchych gałęzi.
Gdy płomienie buchnęły, ogarniając smolne łuczywo, a dym w nieruchomem powietrzu, jak słup, wzbijał się ku górze, usiedli obaj przed ogniskiem, nieruchomi i milczący.
Z haszczy jeden po drugim wychodzili Irokezowie i Delawarowie.
Była to starszyzna, która siadała na ziemi i, utkwiwszy oczy w ogień, milczała.
Wyczuwało się oczekiwanie i trwoga.
Po pewnym czasie zjawili się obaj wodzowie, prowadząc pod ręce stuletniego starca Arunguna, który był otoczony czcią przez wszystkich Indjan, a słowo jego ważyło bodaj więcej, niż najsurowszy rozkaz Czarnego Sępa.
Usadowiwszy starca na skórze wilczej, wódz Irokezów zakreślił w powietrzu szerokie koło i zawołał:
— Radźcie, wojownicy mego szczepu!
Pierwszy zaczął przemawiać czarownik. Mówił, jak zwykle z wściekłością w głosie, wymachując rękami:
— Wpierw chcemy wiedzieć, z czem przyszły tu blade twarze, które, widać, zapomniały, że jesteśmy na „ścieżce wojennej“?
Czarny Sęp spojrzał na Stanisława i mruknął:
— Mów, bo musimy wiedzieć wszystko...
Młody adwokat chciał jednak zbadać myśli i zamiary Indjan, aby przemówić do nich najbardziej przekonywająco.
Wstał i spokojnym głosem oznajmił:
— Słyszałem głos czcigodnego Maranby... Nazwał mnie „bladą twarzą“, chociaż w dzieciństwie niejedną noc spędziłem pod jego strzechą, a matka moja uzdrowiła Wiggit, córkę Maranby. Przed chwilą w głosie starego druha słyszałem gniew... Niech objaśni, dlaczego nazwał mnie, jak wroga swego, bladą twarzą?
Czarownik nagle się zmieszał i nie patrzył na Stanisława.
— Mów, Maranba! — rzucił w jego stronę Czarny Sęp.
Czarownik znacznie już łagodniejszym tonem jął mówić:
— Biały brat... wiem... jest przyjacielem Irokezów... lecz biały brat pozostał z blademi twarzami w Indjanopolisie i nie wyszedł z nami na ścieżkę wojenną... Odezwała się w nim wilcza krew bladych twarzy... Nie możemy mu ufać... szczególnie teraz, gdy będziemy sądzili naszych jeńców podług naszego prawa — krew za krew!
Stanisław uśmiechnął się nieznacznie i, gdy Maranba usiadł zakłopotany, zaczął mówić:
— Nie jestem ani Irokezem, ani Delawarem, więc nie mogę wychodzić na „ścieżkę wojny“; chcę was zawrócić z tej drogi, krwawej i niebezpiecznej. Przybyłem tu, aby przypomnieć wam o tem, coście zapomnieli, wojownicy! Maranba nie ma słuszności, nawołując was, abyście sądzili jeńców i to jeszcze podług starego prawa Indjan! Ojcowie wasi wywalczyli dla swoich szczepów wolność, lecz przysięgli na Wielkiego Ducha, że Indjanie będą uznawali prawo białych ludzi. Niech potwierdzi to sędziwy Arunguna!
Starzec kiwnął siwą głową i rzekł dobitnie:
— Tak właśnie brzmiała umowa z białymi, gdy wodzowie nasi zwyciężyli nad Atabaską!
Stanisław już donioślejszym głosem ciągnął dalej:
— Jestem gotów bronić was przed władzami tego kraju, lecz mogę czynić to tylko w tym wypadku, jeżeli nie złamiecie prawa! Dotychczas zbrodniarzami są Smithowie, jego banda i policja...
Mowę adwokata przerwał zgodny okrzyk Indjan:
— Śmierć Hiramowi! Śmierć bladym twarzom!
— Wojownicy! — krzyknął Stanisław. — Opamiętajcie się. Sąd i wyrok nad zbrodniarzami nie do was należy. Winnych pokara sąd angielski, a ja postaram się, żeby był sprawiedliwy. Jeżeli zaś jeńcom choć włos spadnie z głowy, biada wam! Stracicie wolność na zawsze, a wielu z was zmarnieje po więzieniach! Przywiodłem tu dowódcę policji, aby słyszał naszą naradę i zrozumiał swój błąd.
Młody adwokat szczegółowo wyjaśnił umowę angielsko-indyjską i artykuły prawa, jej broniące, poczem zaproponował następującą rezolucję:
— Obaj wodzowie odstawią do Montrealu jeńców i porucznika policji, który dobrowolnie się poddaje, i zażądają od gubernatora sądu, na którym stanę w waszem imieniu i sprawy waszej bronić będę, ponieważ prawo jest po waszej stronie.
Zapanowało długie milczenie, a wszystkie spojrzenia skierowane były na Arungunę. Wreszcie starzec rzekł:
— Tak ma być!
Na to odezwał się Czarny Sęp:
— Biały przyjaciel mówił mądrze i sprawiedliwie!
Chyży Orzeł potwierdził:
— Należy uczynić tak, jak radził nam!
Stanisław Basiewicz powrócił w nocy do miasta, przywożąc uspokajające wieści o losie sędziego i kolonistów, poczem doręczył wachmistrzowi konnych policjantów list od ich dowódcy.
Stary policjant złapał się za głowę i wrzasnął:
— Porucznik poddał się czerwonoskórym buntownikom! Pisze, że postępowaliśmy wbrew prawu! Nic o takiem prawie nie słyszałem...
Stanisław uśmiechnął się, patrząc na zrozpaczonego wachmistrza, i mówił pojednawczym głosem:
— Nikt nie może usprawiedliwiać się nieznajomością prawa. To, o czem pisze wam porucznik, umieszczone zostało w trzeciej części konstytucji kanadyjskiej, w artykułach o rezerwatach indyjskich. Przeczytajcie to sobie w wolnych chwilach, wachmistrzu!
Policjant zgrzytnął zębami i zaklął:
— Do jasnych piorunów!...









  1. Przypis własny Wikiźródeł W oparciu o informacje zawarte w innych książkach z tej serii





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.