Staś emigrant/Rozdział 7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Staś emigrant
Wydawca Dom Książki Polskiej[1]
Data wyd. 1930
Druk Zakłady Graficzne „Polska Zjednoczona“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział 7.
NA ŚCIEŻCE WOJENNEJ.

Całe trzy lata już prowadził swoje biuro adwokat Stanisław Basiewicz w Indjanopolisie wraz z ojcem, zasiadając też wśród ławników tego miasta.
Pokój i ład panował w szybko rosnącem mieście.
Zakłócił go niespodziewanie pewien wypadek, który, być może, nie miałby tak groźnych następstw, gdyby nie zdarzył się na ziemi, należącej do wolnych Indjan.
Do fabrykanta porcelany Smitha przyjechał brataniec jego Hiram, zapalony myśliwy i tęgi pijak.
Był to człowiek, obdarzony fenomenalną siłą, brutalny i szorstki.
Pewnego razu, włócząc się z karabinem po kniei za Czerwonemi Skałami, spotkał Irokeza, który zwrócił się do niego z takiemi słowy:
— Biały człowiek nie pójdzie dalej!
— A to dlaczego czerwony wieprzu? — spytał urągliwie Anglik.
Indjanin zgrzytnął zębami na tak obraźliwe odezwanie się myśliwego, lecz, hamując gniew, odparł:
— Istnieje przepis, zabraniający łowów w tej części puszczy.
Hiram, niewiele myśląc, uderzeniem pięści obalił Irokeza i poszedł dalej.
Na każdym kroku spotykał tu zwierzynę, więc z łatwością upolował dwa jelenie i trzy sarny, poczem rozpalił ognisko i pozostał w puszczy na nocleg.
Tymczasem poturbowany przez niego Indjanin przybiegł do osady Czarnego Sępa i, stanąwszy przed obliczem wodza, opowiedział mu o zajściu i pogwałceniu prawa przez Hirama Smitha.
Czarny Sęp podług obyczaju zwołał wiec starców szczepu.
Po wysłuchaniu pobitego rodaka, wśród Irokezów zapadło głębokie i złowrogie milczenie. Starcy rozważali sprawę i namyślali się nad nią poważnie.
Zapewne, znaleźliby jakieś wyjście, gdyby raptownie nie przybył na wiec stary czarownik Maranba.
Z pianą na wargach, wymachując rękami, jął natychmiast buntować obecnych, krzycząc cienkim, wściekłym głosem:
— Zemsta i śmierć bladym twarzom, Irokezowie! Nie dajcie się namówić przez Czarnego Sępa i Uangarona, którzy są zaprzedani białym przybyszom, jak zasługujący na pogardę wódz Delawarów Chyży Orzeł! Przypomnijcie sobie, że serce naszej puszczy oddaliśmy cieniom zmarłych przodków, aby mogły tam w ciszy i spokoju uprawiać łowy! Tam wśród starych sosen i dębów błąkają się widma Mocarnego Niedźwiedzia, Celnego Oka, Twardej Ręki, Krzemiennego Serca, naszych najsławniejszych wodzów! Blada twarz zbeszcześciła to miejsce, blada twarz powinna zginąć! Śmierć białym najeźdźcom i gwałcicielom!
Czarny Sęp zrozumiał, że czarownik zamierza podnieść bunt przeciwko niemu i pchnąć Irokezów na niebezpieczną drogę samowolnej zemsty, musiał więc zgodzić się na pewne ustępstwa, aby nie stracić wpływu i posłuchu wśród swoich.
Uciszywszy zebranych na wiecu i podbudzonych przez Maranbę rodaków, zawołał:
— Postanawiam schwytać białego człowieka i ukarać go chłostą! Syn mój Uangaron niech go odnajdzie i przyprowadzi tu, na sąd starców!
Młody Irokez natychmiast skoczył na siodło i, zwoławszy kilku towarzyszy, ruszył wskok.
W godzinę później związanego Hirama Smitha wprowadzono do koła starców.
Anglik krzyknął groźnie:
— Pozbawiliście wolności obywatela Jej Królewskiej i Cesarskiej Mości królowej Wielkiej Brytanji! Zapłacicie za to ciężkiemi karami, czerwone, dzikie poczwary!
Czarny Sęp wyciągnął rękę i rzekł poważnym głosem:
— Milcz i nie miotaj nowych obelg! Proponujemy ci za nieuszanowanie prawa, podpisanego w imieniu cesarzowej Wielkiej Brytanji zapłacić grzywnę — sto dolarów na szpital w Indjanopolisie.
— Nigdy! — wrzasnął Hiram, tupiąc nogą.
— Jeżeli nie zapłacisz, wyrokiem Sądu naszego będziesz ukarany chłostą! — zagroził mu wódz.
— Śmierć bladej twarzy! — ryknął czarownik.
— Nie ośmielicie się wykonać swego głupiego wyroku! — drwił brutalny Smith.
Pomylił się jednak, bo za chwilę leżał już na ziemi, a dwóch młodych Irokezów sumiennie wygarbowało mu skórę.
— Dość! — zawołał wódz. — Zdjąć z niego pęta i odprowadzić do Czerwonych Skał, karabin zaś zatrzymać, oddamy go sędziemu.
Na tem, zdawało się, wszystko zostało wyczerpane.
Indjanie ani słówkiem nie zdradzili wymierzonej Hiramowi kary, lecz mściwy Anglik sprawy tak nie pozostawił.
Wstydząc się skarżyć Irokezów przed sądem, gdzie mogła była się wydać hańbiąca i ośmieszająca go kara, obmyślił zemstę na własną rękę, zmówiwszy się z kilkoma przyjaciółmi, takimi, jak sam, birbantami i brutalami.
Urządzili oni zasadzkę na Uangarona, jadącego do sądu z odebranym Hiramowi karabinem. Napadniętego przez tłum napastników Irokeza obito i w walce postrzelono w rękę. Związawszy go, Hiram kazał zawiesić na drzewie.
Indjanie znaleźli Uangarona i przywieźli go do obozu wodza.
Cały dzień następny Irokezowie spędzili na przygotowaniach: malowali sobie twarze, ostrzyli noże i tomahawki, czyścili strzelby, a wieczorem, starym obyczajem, rozpaliwszy ognisko, wykonali taniec wojenny. W parę dni potem czerwonoskórzy w liczbie pięćdziesięciu, jak huragan, spadli na fabrykę Smithów, wtargnęli do ich domu, poszukując Hirama. Wywiązała się strzelanina, podczas której kilku białych otrzymało rany, a trzech Indjan poległo od kul rewolwerowych.
W sprawę wmieszał się sędzia angielski i zażądał przysłania do Indjanopolisu oddziału konnej policji.
Hiram nie czekał już dalszych zarządzeń władz.
Skrzyknąwszy młodych ludzi, zawsze ochoczych do przygód i bójki, o świcie napadł na Irokezianę i podpalił ją z trzech stron.
W płomieniach zginęła połowa miasteczka, gdzie mieściły się dwie szkoły, kościółek misjonarzy anglikańskich, budynek poczty i ambulatorjum.
W odpowiedzi na ten czyn wszyscy Irokezowie i Delawarowie, pracujący w fabrykach i pełniący obowiązki służby domowej, porzucili pracę i zamknęli się w domach.
Wszystkie fabryki, za wyjątkiem należących do Indjan tartaku, cegielni i cementowni, stanęły.
Oddział policji, przysłany z Winnipeg, a dowodzony przez młodego, niedoświadczonego oficera, popełnił wielki błąd.
Żołnierze wdarli się do domów Indjan i siłą zmuszali do pracy w fabrykach prywatnych właścicieli. Próżno Stanisław Basiewicz tłumaczył sędziemu, że te zarządzenia spowodują bunt Indjan. Nikt z Anglików nie chciał go słuchać.
Oburzony adwokat opuścił więc gabinet sędziego, powiedziawszy:
— Zwróci się pan do mnie jeszcze, lecz będzie już za późno!
W ciągu jednej nocy wszyscy Indjanie wraz z rodzinami opuścili miasto.
Idima wpadła do pani Wandy i szepnęła jej w tajemnicy.
— Bądźcie ostrożni! Irokezowie i Delawarowie weszli obecnie na ścieżkę wojenną!
Basiewiczowie wiedzieli już, że Indjanie zamierzają wypowiedzieć wojnę ludziom białym.
Ze strachem i troską oczekiwali dalszych wypadków.
Sędzia i dowódca oddziału dowiedzieli się też o tem od kupców i wysłali telegram do Winnipeg z żądaniem posiłków.
Przez cały dzień nie było jednak żadnej odpowiedzi.
Zaczęto sprawdzać linję telegraficzną, a wtedy okazało się, że w różnych miejscach została uszkodzona.
Wysłano partję ochotników i techników dla naprawy telegrafu.
Nikt z tych ludzi nie powrócił.
W nocy sędzia został obudzony brzękiem stłuczonej szyby.
Podbiegłszy do okna, ujrzał leżący na podłodze kamień, owinięty w szmatę.
Znajdował się w niej arkusz papieru, zawierający formalne wypowiedzenie wojny.
Indjanie pisali:

„Rada starców Delawarów i Irokezów uchwaliła wojnę przeciwko bladym twarzom, gwałcącym prawo. Śmierć bladym twarzom! Oddział ochotników waszych dostał się do niewoli. Do miasta nikt się nie przedostanie i nikt się z niego nie przekradnie. Chcieliście wojny, będziecie ją mieli. Przypomnimy bladym twarzom krwawe dni Atabaski!
Czarny Sęp. Chyży Orzeł“.

Sędzia postanowił jednak sprowadzić wojsko i w tym celu pchnął konnego gońca, przebranego za Indjanina.
Koń powrócił przed wieczorem, przywożąc uwiązanego mu do grzbietu gońca z przestrzeloną głową.
Oficer, dowodzący policją, postanowił zaatakować osadę Czarnego Sępa i ruszył, wziąwszy sobie do pomocy stu młodych kolonistów.
W obozie nikogo nie znaleziono.
Osada została opuszczona. Tam i sam błąkały się pozostawione psy i koty.
Ludność znikła bez śladu.
Oficer ruszył śladami zbiegów przez puszczę, lecz natrafił na zasadzkę, która okryła się natychmiast dymem strzelb i rozkwieciła błyskami ogni.
Koloniści, nie wytrzymawszy ognia Indjan, pierzchli w nieładzie i popłochu, oficer, straciwszy ośmiu policjantów, zmuszony był do odwrotu.
Cofał się, ostrzeliwując, a, wyszedłszy na płaskowyż za Czerwonemi Skałami, ujrzał straszny obraz.
Cała równina usiana była trupami młodych ochotników.
Oficer zrozumiał, że dostał się do pułapki i, że lada chwila niewidzialni wrogowie wypadną z krzaków i zaatakują jego oddziałek.
Indjanie jednak, którym udało się rozbić kolonistów, nie pokazywali się tego dnia.
Stary Smith, właściciel fabryki porcelany, znalazł na swem biurku list wodza Delawarów. Rambas groził spaleniem Indjanopolisu i wymordowaniem wszystkich białych, jeżeli nie zechcą im wydać Hirama i uczestników pierwszego napadu na miasteczko Czarnego Sępa i na Uangarona.
Chyży Orzeł oznajmiał, że każdy kolonista, który wystąpi zbrojnie przeciwko Indjanom, zostanie natychmiast ukarany śmiercią.
Fabrykanci i kupcy zgromadzili się na naradę i postanowili spełnić żądanie Rambasa, lecz zjawienie się sędziego i gorące przemówienie oficera zmieniło ten nastrój.
Anglicy wystawili kilkudziesięciu ochotników, którzy patrolowali dokoła miasta. Nad ranem znaleziono jedenastu z nich, leżących w kałuży krwi.
Znowu zaczęli się naradzać biali przybysze i, nie mogąc dojść do żadnej stanowczej decyzji, zaprosili Stanisława Basiewicza.
Młody adwokat stawał się natychmiast i oznajmił głosem stanowczym:
— Wina ciąży na białych ludziach, panowie. Musicie więc przyjąć warunki Rambasa, bo innego wyjścia nie macie.
Usłyszawszy tę radę Stanisława, oficer skoczył ku niemu z pięściami i zawołał:
— Każę aresztować pana, jako zdrajcę i cudzoziemca, sprzyjającego buntownikom!
Adwokat z godnością i spokojem odparł:
— Za to słowo „zdrajca“, jako za oszczerstwo, pociągnę pana do odpowiedzialności, co zaś do nazwania mnie cudzoziemcem, pan porucznik grubo się myli. Jestem obywatelem Wielkiej Brytanji w jej dominjum kanadyjskiem!
Oficer zmieszał się, lecz usiłował nadrabiać miną i pogróżkami.
Tegoż dnia dowiedziano się, że sędzia zniknął nagle.
Daremnie szukano go wszędzie. Domyślano się, że został porwany przez Indjan. Domysły te sprawdziły się najzupełniej.
Przed wieczorem na placu spostrzeżono konia, wbiegającego całym pędem.
Z siodła zwisała deska z napisem:

„Sędzia zostanie rozstrzelany, jeżeli dziś o północy na Czerwonych Skałach nie znajdziemy Hirama Smitha i jego towarzyszy.
Rada Irokezów Czarnych“.

Zgromadzenie mieszkańców Indjanopolisu zażądało od Smithów wydania prawdziwych winowajców wojny.
— Ha, posyłacie nas na śmierć! — krzyknął Hiram i zaklął ohydnie.
Zgromadzenie milczało, rozumiejąc niebezpieczeństwo, grożące kilku białym obywatelom Indjanopolisu. Nikt jednak nie wystąpił w ich obronie.
Hiram z towarzyszami wsiedli do łodzi i ruszyli ku Czerwonym Skałom.
Gdy czółna ich minęły granicę miasta, z brzegu rozległ się przeraźliwy świst, po którym z krzaków wyjechał konny Indjanin i uczynił ręką znak, aby łodzie przybiły do piaszczystej łachy.
Zakładnicy spełnili rozkaz i wyszli na brzeg. Tłum Irokezów otoczył ich natychmiast i, związawszy ręce, uprowadził do lasu.
Hiram Smith poznał wśród Indjan Uangorona, noszącego rękę na opasce.
— Poderżniecie nam gardła i zdejmiecie skalpy... — mruknął z pogardą i nienawiścią Anglik.
Młody wódz spojrzał na niego bacznie i przenikliwie, lecz nic nie odpowiedział.
Tymczasem oficer, przypuszczając, że Indjanie zgromadzeni są w obozie Czarnego Sępa, postanowił przedrzeć się przez osłabione posterunki czerwonoskórych wojowników.
Z bronią, gotową do strzału, posuwali się leśną drogą, biegnącą w stronę najbliższej stacji kolejowej. Przed oddziałkiem jechało kilku wywiadowców, którzy szczęśliwie minęli linję zastaw, której wczoraj jeszcze nie mógłby przekroczyć żaden biały kolonista.
Na jednym z odcinków lasu patrol skrył się za załamaniem drogi.
Uspokojony oficer, paląc fajkę, jechał już pewny, że wymknie się buntownikom.
Nagle stało się coś nieprzewidzianego.
Z gęstych zarośli wikliny, przesadzając krzaki, wypadł na drogę łaciasty koń. Siedzący na nim Irokez z białemi piórami na głowie, postawiwszy rumaka bokiem, zatarasował wąską drogę i przemówił:
— Nie chcemy przelewu krwi. Żądamy jedynie sprawiedliwości i dotrzymania umów, istniejących pomiędzy rządem Kanady, a nami. Wymagamy, aby biali wojownicy powrócili do Indjanopolisu...
— Jak śmiesz… — wrzasnął porucznik, chwytając za rewolwer, lecz urwał nagle i opuścił rękę.
Z krzaków wynurzył się oddział Irokezów i, trzymając strzelby przy ramieniu, w jednej chwili otoczył policjantów, patrząc na nich ponuro i groźnie.
— Powracam... — wyjąkał oficer.
Indjanie rozstąpili się natychmiast i przepuścili oddział, który skierował się ku miastu; za nim osobną grupką wlókł się schwytany przez Indjan niefortunny patrol policyjny.









  1. Przypis własny Wikiźródeł W oparciu o informacje zawarte w innych książkach z tej serii





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.