Stały pacyent

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Stały pacyent
Pochodzenie Pamiętniki Holmsa, słynnego ajenta londyńskiego : Tom I
Wydawca Skład główny w księgarni M. Borkowskiego
Data wyd. 1905
Druk J. Bruś i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. The Adventure of the Resident Patient
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


Stały pacyent.

Był dżdżysty dzień wrześniowy. Sztory w naszym pokoju były do połowy spuszczone. Holms leżał zwinięty na kanapie i po raz, nie wiem już który, odczytywał list, który otrzymał ranną pocztą. Od upału prawie omdlewał. Ja czułem się znacznie rzeźwiejszy, a to dzięki mej kilkoletniej służbie w Indyach, która mnie przyzwyczaiła do znacznie większych upałów. Gazeta, którą-m czytał, nie była ciekawą. Parlament święcił ferye. Znajomi się rozjechali, a i mnie ciągnęło gdzieś do lasu, czy na brzeg morski. Atoli warunki pieniężne tak się złożyły, że urzeczywistnienie tego marzenia musiałem odłożyć na jakiś czas dłuższy. Co się tycze mego towarzysza, nie nęciły go ani las, ani woda; lubił leżeć u siebie w domu, czuć się pośród gwarnej pięciomilionowej ludności i rozwiązywać jakieś tajemnicze, zagmatwane sprawy. Umiłowanie przyrody było dlań rzeczą obcą; miasto porzucał tylko wtedy, kiedy złoczyńca, jako teren działania, przełożył wieś nad mury miejskie.
Widząc, że Holms nie kwapi się do rozmowy, odrzuciłem natrętną gazetę, wtuliłem się głębiej w fotel i dałem folgę mym myślom. Naraz obudził mnie z zadumy głos mego druha.
— Masz racyę, Watsonie, — rzekł mi, — w ten sposób załatwiać sprawy jest rzeczą zgoła nierozsądną.
— Zgoła nierozsądną! — zawołałem i ażem powstał z podziwu, bowiem temi słowy wypowiadał głośno to, com myślał w tej chwili pocichu.
— Cóż to takiego, mój drogi? Wiesz, to już przechodzi wszelkie granice rozpoznawcze!
Holms roześmiał się, widząc moje zdumienie.
— Czy pamiętasz? — rzekł mi, — niedawno czytałem ci jeden z utworów Poe’go, w którym subtelny spostrzegacz i myśliciel śledzi ruch myśli swego towarzysza, chociaż ów nie wypowiada ich na głos. Śmiałeś się wtedy z tego i nazywałeś to fantazyą literacką. A gdym ci oświadczył, iż zazwyczaj trzymam się tej samej zasady obserwacyjnej, zwątpiłeś w słuszność słów moich.
— Co znowu!
— Tak jest, Watsonie! Nie powiedziałeś mi tego otwarcie, lecz wyczytałem to wyraźnie z twoich oczu. Gdym spostrzegł obecnie, żeś odrzucił gazetę i pogrążył się w dumaniu, byłem rad wielce, że mogę śledzić bieg twoich myśli i uwagą w porę dać ci dowód, żem się nie chełpił zbytecznie.
Atoli to oświadczenie ogólne nie zadowoliło mnie całkowicie.
— W utworze, który mi wówczas czytałeś, — rzekłem, — spostrzegacz wyprowadził wnioski z czynności człowieka, którego obserwował; o ile pamiętam, ów potknął się o kupę kamieni, spojrzał do góry w gwiazdy i t. p. Ja zaś siedziałem całkiem bez ruchu w fotelu i, zdaje się, niczem nie nastręczyłem się twojej obserwacyi.
— Jesteś niesprawiedliwy względem siebie. Rysy twarzy wybornie zdradzają myśli człowieka, a ty pod tym względem jesteś okazem doskonałym.
— Chcesz przez to powiedzieć, żeś wyśledził ruch moich myśli z rysów i wyrazu mej twarzy?
— Nie inaczej; osobliwie zaś z wyrazu twych oczu. Prawdopodobnie sam już nie pamiętasz, o czem myślałeś na początku?
— Nie pamiętam, rzeczywiście.
— A więc ja ci powiem. Odrzuciwszy gazetę, — a ruch ten, muszę ci powiedzieć, zwrócił moję uwagę i popchnął do obserwacyi, — siedziałeś z pół minuty, nie myśląc o niczem. Następnie oczy twe zatrzymały się na wizerunku generała Gordona, którego niedawno oprawiłeś w ramkę, i wtedy spostrzegłem z twoich oczu, że począł się bieg myśli. Nie na długo jednakże. Oczy twe przeniosły się wkrótce na wizerunek Henryka Beechera, który bez ramki stoi na książkach. Potem spojrzałeś na ścianę i wyraźną była myśl, która błysnęła ci w głowie; pomyślałeś, że gdyby wizerunek Beechera był w ramce, doskonale pasował by na ścianie, jako odpowiednik do wizerunku generała Gordona.
— Nadzwyczajne! — wykrzyknąłem, — dotychczas nie chybiłeś ani na jotę.
— Dotychczas trudno by nawet chybić. Myśli twe następnie zwróciły się ku Beecherowi; wpatrzyłeś się uporczywie w jego wizerunek, jakby studyując te rysy; potem się zamyśliłeś. Przypomniałeś sobie szczegóły z jego czynnego życia. Byłem pewny, że nie możesz przytem pominąć tej misyi, jaką wziął na siebie ów mąż podczas Wojny Cywilnej. Potem zauważyłem, żeś przestał patrzeć na wizerunek; miałem cię w podejrzeniu, żeś się zamyślił o losach tej wojny, a gdym zauważył, że usta twe zacisnęły się i oczy rozbłysły, byłem już pewny, żeś pomyślał o męstwie, jakie obie strony okazały w tej walce rozpacznej. Potem atoli twarz twoja posmutniała, pokiwałeś głową, przyszła ci na myśl cała bezużyteczność tych strat siły i energii. Ręka twa mimowoli spoczęła na twej ranie dawnej, a uśmiech ledwie dostrzegalny zakwitł w kątach ust twoich; dało mi to powód do myślenia, że ten sposób załatwiania spraw międzynarodowych wydał ci się zgoła nierozsądnym. Nie mogłem nie zgodzić się na to z tobą; rad jestem, że moje spostrzeżenia sprawdziły się w rzeczy samej.
— Od a do z — najzupełniej słuszne, — rzekłem na to, — i ja teraz muszę wyznać otwarcie, że jestem wprost zbity z tropu twem jasnowidzeniem.
— Cóż znowu! to — drobiazg — i nie byłbym nawet zwracał twej uwagi na to, gdybyś parę dni temu nie oświadczył się przeciw tej zasadzie. No, ale zdaje się, że się nieco ochłodziło. Możebyśmy się przeszli trochę?
Sprzykrzyło mi się siedzieć w domu i dla tego chętnie zgodziłem się na przechadzkę.
Chodziliśmy blizko trzy godziny po mieście, podczas których dowcipne uwagi Holmsa i jego dar spostrzegawczy rzeczy nowych i ciekawych budziły we mnie zachwyt niekłamany.
Wróciliśmy do domu koło dziesiątej wieczorem. Przed domem naszym stał powóz.
— Aha! widocznie jakiś doktór, — zauważył Holms, — praktyka nie dawna, lecz dosyć liczna. Przyjechał, zdaje się, na poradę do nas; dobrze, żeśmy na czas wrócili.
Byłem już dostatecznie obznajmiony ze „sposobami“ Holmsa, bym mógł wyśledzić bieg jego myśli, to też obejrzawszy uważnie wnętrze karety, dostrzegłem w niem pudełko z narzędziami, na które padał blask latarni; dało to najwidoczniej Holmsowi podstawę do jego twierdzeń doraźnych. To zaś, że okna nasze na górze były oświetlone, upewniło go odrazu o wizycie, jaka nam przypadła w udziale. Z najżywszem zaciekawieniem, co mogło sprowadzać o tak późnej porze nieznajomego kolegę, szedłem po wschodach wraz z Holmsem.
Gdyśmy weszli, podszedł ku nam jegomość blady, wysokiego wzrostu i z jasnym zarostem. Mógł mieć lat trzydzieści z czemś, chorowita atoli cera i wygląd sfatygowany wskazywały wyraźnie, iż młodość musiał spędzić burzliwie. Ruchy i zachowanie się były skromne, a wązka biała ręka, którą złożył na kominku, zdradzała raczej artystę, niźli brata-lekarza. Ubrany był skromnie, lecz wykwintnie; jedynie krawat urozmaicał barwną plamą czarną całość ubrania.
— Witam doktora, — rzekł Holms uprzejmie, — rad jestem, że nie długo czekał na nas doktór.
— Pytałeś pan o to stangreta? — zapytał zdziwiony.
— Zkąd znowu! Poznałem to po świecy, która stoi na stole. Proszę, niech dóktor siada i powie, czem mu możemy służyć.
— Pozwolicie panowie, że się im przedstawię: jestem doktor Percy Trevellan, mieszkam na Brook Street, № 403.
— Czy to pan jesteś, doktorze, autorem broszury o roli nerwów przy zranieniach? — zapytałem.
Blada twarz jego spłonęła radością na wieść, że znam jego broszurę.
— Tak rzadko zdarza mi się coś usłyszeć o mojej pracy, — rzekł; wydawca zapewnia mnie, że książka całkiem nie idzie. Zapewne pan sam jesteś lekarzem?
— Tak. Jestem dymisyonowanym lekarzem wojskowym.
— Choroby nerwowe były zawsze moją specyalnością. Niestety! w życiu zazwyczaj najtrudniej poświęcić się temu, do czego się ma ochotę szczególną. Nie stosuje się to jednak do rzeczy, a wiem to dobrze, mister Holms, że czas pański drogi. Chodzi tedy o to, że w domu moim na Brook Street dzieją się rzeczy nader dziwne i dzisiaj do tego stopnia zmieniły się na gorsze, żem postanowił udać się do panów po radę.
Holms usadowił się i zapalił fajkę.
— Słucham pana, — rzekł, — proszę, niech pan opowie ze wszystkiemi szczegółami, co sprawia panu niepokój.
— Mam właśnie pewne skrupuły, — rzekł doktor Travellan, — że niektóre fakty są nadto małoznaczne, tak że mi nawet wstyd je przytaczać; ponieważ jednak cała sprawa przybrała nadto dziwny obrót i całkiem jest dla mnie niepojętą, nie będę się wahał wyłożyć najdrobniejszych szczegółów, z których sam pan snadnie dociecze, co jest ważne, a co bez znaczenia.
Nasamprzód muszę zacząć od własnych losów. Skończyłem uniwersytet w Londynie i — sądzę, że nie weźmiecie mi tego panowie za przechwałkę, gdy powiem, że profesorowie pokładali we mnie ogromne nadzieje. Po skończeniu nauk poświęciłem się licznym badaniom i mogę powiedzieć z czystem sumieniem, że dzieło moje o patologii katalepsyi obudziło w świecie naukowem wiele żywego zainteresowania. Do tej epoki zalicza się i moja praca z dziedziny nerwów, o której wspomniał kolega. Wróżyli mi wszyscy świetną przyszłość.
Na nieszczęście stanęła na drodze niezwalczona przeszkoda pod postacią pustego worka. Wiecie o tem panowie, że specyalista, pragnący zdobyć rozgłos i praktykę, musi się odpowiednio „urządzić“, t. j. zamieszkać w dzielnicy arystokratycznej, najdroższej, sprawić meble, trzymać służbę etc. etc. Musi mieć także powóz i konie, nadto zasób pieniężny na pierwsze początki, zanim rozgłos pozyska. Na to wszystko nie miałem zgoła funduszów i mogłem liczyć na nie zaledwie po latach dziesięciu wielkich dności. Naraz niespodzianie odkryły się przedemną całkiem nowe widoki.
Stało się to w sposób następujący. Pewnego dnia zgłosił się do mnie pewien jegomość, którego przedtem nie znałem, a który przedstawił mi się, jako Blessington. Wszedłszy do mieszkania, odrazu przystąpił do rzeczy.
— Czy pan jesteś panem Percy Travellan’em, który otrzymał niedawno wielką nagrodę konkursową za swoję pracę? — zapytał.
Skłoniłem się w odpowiedzi.
— Powiedz mi pan otwarcie, — ciągnął dalej, — bowiem to leży w pańskim interesie, — czy pan jesteś równie taktowny, jak uczony, by stworzyć sobie karyerę?
Nie mogłem nie roześmiać się na to dziwne pytanie.
— Przypuszczam, żem w tym względzie niegorszy od innych, — odrzekłem.
— No, a co się tycze wypitki, jakże tam?
— Ależ, panie! — oburzyłem się.
— Niech się pan nie gniewa! To potrzebne do moich wiadomości. No, i powiedz pan: wobec takich zalet siedzisz pan bez praktyki?
Wzruszyłem ramionami.
— No, no, — rzekł mój gość tonem uspakajającym. — Stara historya, wiemy o tem. Masz pan więcej w głowie, niż w kieszeni, oto wszystko, nieprawdaż? Co byś pan jednak powiedział, gdybym dopomógł panu do urządzenia się, jak należy, chociaż by tu, na Brook Street?
Patrzałem na niego ze zdumieniem.
— O! robię to jedynie dla swojej korzyści, nie dla pańskiej, — rzekł. — Będę z panem zupełnie otwarty — i jeżeli się pan zgodzi na moją propozycyę, wyjdę na tem niezawodnie dobrze. Mam kilka setek zbywających, dla czegóż nie miał bym ich użyć korzystnie?
— Lecz jakim sposobem?
— Oto wydał bym je na pana, by potem odzyskać z procentem; jest to spekulacya, jak każda inna, przytem niewątpliwie pewna.
— Cóż ja jednak mam czynić w tej sprawie?
— Otóż powiem panu, posłuchaj! Najmę lokal, umebluję go, najmę służbę i będę łożył na wszystkie pana potrzeby. Pan jedynie będzie przyjmował chorych, nic więcej. Będę nawet dawał panu na pańskie przyjemności. A za to wszystko pan mi będzie oddawał trzy czwarte całego zarobku, jednę czwartę pozostawiając dla siebie.
Oto jakiego rodzaju propozycyę zrobił mi ów pan Blessington. Nie będę utrudzał panów opisem naszych pertraktacyj i umów, powiem jedynie, że ostatecznym ich rezultatem było przeniesienie się moje nazajutrz do nowego lokalu, gdzie wszystko, tak jak rzekł, zostało urządzone. Sam też zamieszkał ze mną w charakterze „stałego pacyenta“. Miał wadę serca i widocznie potrzebował stałego dozoru lekarskiego. Zajął dwa najlepsze pokoje w lokalu, jeden na sypialnię, drugi — na salon dla siebie. Życie wiódł nadzwyczaj dziwaczne, unikał ludzi i nigdzie nie wychodził; co do jednego tylko, był niezmiernie akuratny: każdego wieczoru, o tej samej porze, zjawiał się w moim gabinecie, przeglądał książkę rachunkową, oddawał mi czwartą część każdej gwinei, a resztę zanosił do swego pokoju i chował do kasy ogniotrwałej.
Z całą pewnością rzec mogę, iż nie wypadło mu żałować tej afery, jaką na mej osobie założył. Od samego początku zyskałem powodzenie. Kilka wypadków szczęśliwych — i rozgłos, jaki im towarzyszył, wysunął mnie odrazu na czoło; w ciągu ostatnich dwóch lat, dzięki mnie, stał się człowiekiem bogatym.
— Opowiedziałem już panom całą moję przeszłość i stosunek mój do mister Blessingtona. Obecnie pozostaje mi do wyjaśnienia, dla czego zgłosiłem się dziś do pana, mister Holms.
Kilka dni temu zjawił się u mnie Blessington wieczorem, niezmiernie wzburzony i poirytowany. Opowiedział mi o rabunku, jakiego dopuszczono się w Westendzie, i ile sobie przypomnieć mogę, ogromnie był tem przerażony; twierdził że zaraz nazajutrz każe sporządzić podwójne zasuwy do drzwi i do okien naszego mieszkania. Przez cały tydzień był silnie podniecony, wciąż wyglądał przez okno, jakby kogoś z obawą wypatrując, i nawet przestał wychodzić na zwykły spacer codzienny, który odbywał przed obiadem. Widząc jego wzburzenie, wywnioskowałem, że czegoś lub kogoś się boi, kiedy jednak zagadnąłem go o to, tak się rozgniewał, że musiałem dalszych pytań zaniechać. Powoli dopiero, w miarę jak czas upływał, rozdrażnienie jego mijało, aż wreszcie wrócił do trybu zwykłego. Naraz stał się wypadek, który go pogrążył całkowicie w ten stan rozpaczny, w którym się teraz znajduje.
A było tak: Dwa dni temu otrzymuję list, który zaraz panom odczytam. List jest bez daty i bez podpisu. Brzmi, jak następuje:
„Szlachcic-Rosyanin, mieszkający czasowo w Anglii, pragnie zasięgnąć porady doktora Travellana, cierpi bowiem od wielu lat na ataki kataleptyczne, co, jak wiadomo, stanowi wybitną specyalność naukową doktora Travellana. Jeżeli nie zrobi to różnicy szanownemu doktorowi, pacyent zgłosi się jutro kwadrans na siódmą wieczorem“.
List ten zaciekawił mnie bardzo, główny bowiem skrupuł co do badania tej choroby polega na tem, że nie często się ona zdarza. Dla tego też, jak to panowie słusznie przypuszczacie, o oznaczonej porze byłem w domu, czekając na pacyenta.
Był to niemłody już jegomość, szczupły, wysoki, wyglądu całkiem pospolitego. Natomiast towarzysz jego poprostu olśnił mnie swą powierzchownością. Proszę sobie wyobrazić młodzieńca, z niezmiernie piękną twarzą i z ciałem Herkulesa. Podtrzymywał chorego i pomógł mu dojść do krzesła, okazywał przytem tyle tkliwości i słodyczy, że aż nie licowało to z jego męzką postawą.
— Niech pan wybaczy nam nasze najście, doktorze! — rzekł po angielsku z ledwie dostrzegalnym obcym akcentem, — ale to mój ojciec i niepokoję się wielce stanem jego zdrowia.
Byłem wprost wzruszony jego czułością synowską.
— Może pan zechce być obecnym przy naszej konsultacyi? — zapytałem go.
— Za nic na świecie! — wykrzyknął przestraszony. — Za wiele by mnie to kosztowało. Gdybym zobaczył kiedy mego ojca w chwili ataku, ręczę, że bym tego nie przeżył. Moje nerwy i tak już są stargane. Jeżeli doktór pozwoli, zaczekam w poczekalni, zanim się skończy zbadanie.
Zgodziłem się na to, rzecz prosta, i młodzieniec wyszedł z pokoju. Zająłem się szczegółowem badaniem chorego, robiąc notatki w książce. Nie odznaczał się wielką inteligencyą i dawał czasami odpowiedzi niejasne, niedokładne, com zresztą kładł na karb jego nieznajomości języka.
Naraz przestał odpowiadać na moje pytania, wyprężył się na krześle i utkwił we mnie nieruchomy wzrok szklany. Oczywiście, zaczął się atak choroby.
Pierwszem mem uczuciem był przestrach i litość, drugiem już — satysfakcya, jako człowieka fachu. Zanotowałem tętno i ciepłotę chorego, zbadałem skostniałe jego kończyny i wypróbowałem ich sprawność pod względem odruchów. W tym razie było wszystko tak samo, jak w innych, których byłem świadkiem. Stosowałem zawsze jeden środek, który działał znakomicie. Ponieważ butelka z lekarstwem była w mej pracowni na dole, zostawiłem chorego i zbiegłem na dół. Nie mogłem jej znaleźć na razie, tak że upłynęło parę minut, zanim wróciłem na górę. Proszę sobie wyobrazić moje zdziwienie, kiedy wszedłszy do gabinetu, nie znalazłem w nim chorego. Pokój był pusty.
Oczywiście, natychmiast wpadłem do poczekalni. Syn także zniknął. Drzwi do przedpokoju były przymknięte, lecz nie zatrzaśnięte. Lokaj, który usługiwał, był niedawno przyjęty i nie odznaczał się sprytem bynajmniej. Siedział zazwyczaj na dole i tylko na mój dzwonek przybywał, by odprowadzić chorego. Tym razem nic, jak powiada, nie słyszał — i wypadek pozostał zagadka. Mister Blessington powrócił wkrótce z przechadzki, nic mu atoli nie wspominałem o tem tajemniczem zdarzeniu, a to prawdę rzekłszy, dla tego, że ostatniemi czasy starałem się mieć z nim jaknajmniej do czynienia.
Myślałem, rzecz prosta, że już nigdy nie ujrzę mego pacyenta, ani jego syna, to też proszę sobie wyobrazić moje zdumienie, gdym dzisiaj o tej samej porze ujrzał ich obydwóch, wchodzących do mego gabinetu.
— Muszę przeprosić pana bardzo, doktorze, za to raptowne zniknięcie, — rozpoczął ojciec.
— Istotnie, wyznaję, żem był bardzo zdziwiony, — powiedziałem.
— Cała rzecz w tem, że kiedy powracam po ataku do przytomności, to nic a nic nie pamiętam z tego, co przedtem było. Ocknąłem się naraz w nieznanym mi pokoju, jak we śnie wyszedłem z domu i znalazłem się, sam nie wiedząc kiedy, na ulicy.
— Ja zaś, — wtrącił syn, — widząc że ojciec wychodzi od pana, mniemałem, że konsultacya skończona; pojechaliśmy tedy do domu i tam dopiero wyjaśniło się to nieporozumienie.
— No, nic się złego nie stało, — rzekłem śmiejąc się, — chociaż wyznaję panom, żem był wielce zdziwiony. Jeżeli pan życzy sobie, możemy obecnie nawiązać naszą konferencyę, która się wtedy tak niefortunnie przerwała.
Dobre pół godziny egzaminowałem chorego aż wreszcie zapisałem mu lekarstwa i oddałem go pod opiekę syna; wyszli obadwaj, trzymając się pod ręce.
Mówiłem już panom, że o tej porze Blessington wychodził zawsze na przechadzkę. Wkrótce po wyjściu tej pary powrócił i udał się do siebie na górę. Po minucie już atoli posłyszałem, że jak waryat pędzi po wschodach wprost ku mnie.
— Kto był w moim pokoju? — krzyczał, odchodząc prawie od zmysłów.
— Nikt, — odrzekłem.
— Fałsz! Idź pan i zobacz!
Nie zwracałem uwagi na jego ton obelżywy, widziałem bowiem, że jest zgoła niepoczytalny. Gdyśmy weszli na górę, pokazał mi czyjeś ślady na dywanie.
— To moje ślady — podług pana? — wrzeszczał, jak opętany.
Istotnie, nie mogły to być jego ślady; były na to za duże i za świeże. Jak panom wiadomo, dziś padał deszcz — i oprócz tego chorego z synem nikt nie przychodził. Najwidoczniej młodzieniec ów, oczekujący w poczekalni, z niewiadomych mi powodów udawał się na górę, gdym z jego ojcem obcował. Nic nie było ruszone, wszystko stało na swem miejscu, atoli pobyt obcej osoby był niezaprzeczony.
Mister Blessington tak był tem wzburzony, że aż w kłopot mnie wprawiał, chociaż, prawdę rzekłszy, każdy by się tem przejął. Siedział w fotelu i płakał spazmatycznie, tak że z trudem udało mi się uspokoić go. Na jego nalegania przyszedłem do panów po radę, chociaż, mówiąc otwarcie, jestem zdania, że zanadto powiększa znaczenie tego wypadku. Jeżeli panowie udacie się wraz ze mną, przynajmniej uspokoicie go nieco, bowiem wątpię, czy się wam uda wyjaśnić to zagadkowe zdarzenie.
Holms całego tego opowiadania słuchał z tak natężoną uwagą, że odrazu spostrzegłem, iż rzecz ta dla niego ma wagę niezwykłą. Twarz jego, jak zawsze, była obojętna, powieki tylko opadły głębiej na oczy, a z fajki dym coraz gęstszy się kłębił. Gdy gość nasz skończył, Holms powstał milcząc, wziął swój kapelusz, podał mi mój i za doktorem Travellanem skierował się ku drzwiom.
Po kwadransie jazdy stanęliśmy przed domem na Brook-Street, gdzie mieszkał doktór. Wpuścił nas chłopiec-lokaj i po wschodach, zasłanych kobiercami, udaliśmy się na górę.
W pół drogi atoli zatrzymała nas raptowna przeszkoda. Światło na górze zgasło niespodzianie i w ciemności rozległ się głos drżący:
— Rewolwer! mam rewolwer! — zawodził ów głos, — daję słowo, że strzelę, jeżeli się kto zbliży!
— No! tego już za wiele, mister Blessington, — zawołał Trevellan.
— Ach, to pan jesteś, doktorze? — rzekł głos z ulgą widoczną, — ci jednak panowie, którzy są z panem, kim się mianują? kim?
Czuliśmy, że w ciemności ktoś nas bacznie rozgląda.
— Tak! teraz wszystko w porządku, — ciągnął głos dalej, — proszę panów, bardzo proszę! i przepraszam za tak niegościnne przyjęcie.
Zapalił gaz na wschodach — i ujrzeliśmy przed sobą człowieka, który widocznie był wielce zgryziony tem wszystkiem, co zaszło. Był bardzo otyły i prawdopodobnie przedtem był jeszcze większej tuszy, lecz opadł z ciała, gdyż skóra zwisała na policzkach, cera była chorobliwie i wstrętnie żółta, a rzadkie rude włosy jeżyły się na głowie ze strachu. W ręku trzymał rewolwer; na widok nasz atoli schował go do kieszeni.
— Dobry wieczór, mister Holms, — rzekł, — jestem panu niezmiernie obowiązany, żeś pan raczył przybyć na moje wezwanie. Potrzebna mi pańska rada niezbędnie. Doktór Travellan mówił już zapewne panom o tajemniczem najściu do mego pokoju?
— A jakże! mówił, — odrzekł Holms. — Któż są ci dwaj panowie, mister Blessington, i dla czego tak dokuczają panu?
— A czy ja wiem! — odrzekł Blessington wzburzony.
— Chcesz pan powiedzieć, że nie znasz racyi, dla której pana niepokoją?
— Oto proszę, niech panowie wejdą, — i z temi słowy wprowadził nas do swej sypialni, wielkiego i ładnie umeblowanego pokoju.
— Widzicie panowie? o tu! — rzekł, pokazując wielki czarny kufer w nogach łóżka. — Nigdy nie byłem tak bardzo bogaty, mister Holms, — może to zaświadczyć sam doktór Travellan, — lecz zarazem nigdy nie ufałem bankom. Wszystko, co mam, wyznaję to panom, mieści się w tym oto kufrze; zrozumiecie więc panowie, czem jest dla mnie przeświadczenie, że obcy człowiek podczas mej nieobecności zakradał się do pokoju!
Holms spojrzał pytająco w twarz Blessingtona i pokiwał głową.
— Radzę panu nie starać się wyprowadzać mnie w pole, — rzekł.
— Przecie panu wszystko powiedziałem.
Holms z miną niezadowoloną wykręcił się na obcasach.
— Dobrej nocy, doktorze, — rzekł.
— Jakto? nie udzieli mi pan żadnej rady? — zapytał Blessington, a głos jego zadrgał rozpacznie.
— Jednej mogę udzielić panu rady, a tą jest: mówić prawdę.
W minutę potem byliśmy już na ulicy i skierowaliśmy się ku domowi. Przeszliśmy cały Oxford Street, zanim usłyszałem słowo od mego towarzysza.
— Przepraszam cię, Watsonie, za fatygę z powodu tego cymbała, — rzekł nareszcie. — Chociaż w gruncie rzeczy sprawa ta nie pozbawiona pewnej niepowszedniości.
— Nic a nic jej nie rozumiem, — przyznałem się otwarcie.
— Chodzi o to, że dwóch czy może więcej ludzi pragnie się dla jakichś celów dostać do Blessingtona. Nie wątpię o tem, że ów piękny młodzieniec, jak pierwszym, tak i drugim razem, bawił w pokoju Blessingtona, podczas gdy rzekomy ojciec pozostawał w gabinecie doktora.
— Ależ atak?..
— Najzwyklejsze oszustwo, Watsonie, chociaż o tem nie napomknąłem naszemu specyaliście. Bardzo jest łatwo udać tę chorobę, sam nieraz to stosowałem.
— Cóż dalej?
— Traf zdarzył, że Blessingtona nie było w domu. Wybrali tę niepospolitą godzinę na poradę, żeby w poczekalni nie było nikogo prócz nich. Tymczasem tak wypadło, że godzina ta zeszła się z nieobecnością Blessingtona, o czem, naturalnie, nie wiedzieli i co wskazuje, że nie znali dokładnie trybu jego życia. Gdyby mieli na celu jedynie rabunek, uskutecznili by go niechybnie. Przytem z oczu Blessingtona odczytuję, że drży o swoję skórę. Było by rzeczą nieprawdopodobną, gdyby ów człowiek miał takich dwóch wrogów i nic o tem nie wiedział. Dla tego utrzymuję napewno, że wie, kto byli ci dwaj panowie, i że ukrywa to z powodu jakichś sprawek. Przypuszczam, że jutro będzie wymowniejszy.
— A czy nie przypuszczasz jeszcze jednego? Czy nie może tak być, że cała ta historya z chorym Rosyaninem i jego synem wymyślona przez doktora Travellana, który sam dla jakichś celów bawił w pokoju Blessingtona?
Przy blasku latarni spostrzegłem, że Holms uśmiechnął się pobłażliwie na to zapytanie.
— Mój drogi! — rzekł. — Z obowiązku myśl ta powstała najpierwej w mej głowie, wkrótce jednak przekonałem się o prawdziwości słów doktora. Młodzieniec ów pozostawił ślady zarazem i na dywanie, i na wschodach, tak że nie potrzebowałem wcale, żeby mi je pokazywano w pokoju. Ślady te są od butów z wązkiemi nosami, podczas gdy Blessington nosi buty z szerszemi nosami, buty zaś doktora o dobry cal dłuższe, tak że co do tego nie może być żadnych wątpliwości. Nie wiem, czy uda nam się dzisiaj wyspać porządnie, bowiem zdaje mi się, że jutro od rana stanie się coś na Brook Street.
Wróżba Holmsa spełniła się w sposób najbardziej dramatyczny. O pół do ósmej nazajutrz, z pierwszym brzaskiem dnia, stał już ubrany u mego łóżka.
— Czeka na nas powóz, Watsonie, — rzekł.
— O co chodzi?
— Mamy jechać na Brook Street.
— Czy się co stało?
— Stało się coś — przypuszczam — bardzo tragicznego, — rzekł, odsłaniając sztorę. — Patrz, oto kawałek papieru, a na nim te słowa ołówkiem: „Na miłość Boską, przyjeżdżaj pan czemprędzej. P. T.“ Widocznie doktór spieszył się bardzo, gdy to pisał. Jedźmy, nie tracąc czasu.
W kwadrans byliśmy już u doktora; gdy wyszedł ku nam, był blady, z twarzą przerażoną.
— Okropność! — zawołał, wstrząsając się cały.
— Co się stało?
— Blessington odebrał sobie życie.
Holms aż gwizdnął ze zdumienia.
— Powiesił się nocy dzisiejszej.
Udaliśmy się za doktorem do poczekalni.
— Nie wiem poprostu, co robić! — powiedział, wciąż jeszcze pozostając pod wrażeniem. — Policya jest już tam na górze. Wszystko to mną okropnie wstrząsnęło.
— Kiedyś się pan o tem dowiedział?
— Zanoszono mu zawsze zrana filiżankę herbaty. Gdy służąca weszła o siódmej, obaczyła go wiszącego na środku pokoju. Przywiązał sznurek do haka, na którym wisiała lampa, a potem zeskoczył z kufra, który nam wczoraj pokazywał.
Holms stał chwilę, pogrążony głęboko w dumanie.
— Jeżeli pan pozwoli, — rzekł, — pójdę na górę i obaczę, co się święci.
Udaliśmy się obaj, prowadzeni przez doktora, do pokoju samobójcy.
Gdyśmy przestąpili próg sypialni, ujrzeliśmy straszny widok. Mówiłem już, jak niekorzystne wrażenie sprawiał Blessington swą brzydotą. Obecnie, gdy wisiał, wrażenie to stokroć było wstrętniejsze. Szyja wyciągnęła się, jak u kurczęcia, całe ciało masą wstrętną ciążyło ku dołowi. Miał na sobie jedynie nocną koszulę, z pod której zwisały spuchnięte łydki i nieforemne nogi. Obok wisielca stał szykowny policyant i zapisywał coś do notesu.
— A! mister Holms! — zawołał z uprzejmym szacunkiem, — jakże się cieszę, że widzę pana.
— Jak się masz, panie Lanner, — odrzekł Holms. — Tuszę sobie, że się nie gniewasz za moję tu obecność. Czy wiesz już pan co o wypadkach, które poprzedziły to smutne wydarzenie?
— Tak jest, słyszałem coś niecoś o tem.
— Jakież jest pańskie zdanie?
— O ile mogę wnosić, człowiek ten pozbawił się życia ze strachu. Z początku położył się do łóżka; jak pan widzi, łóżko zmięte. Następnie — wiadomo panu zapewne, że największa ilość samobójstw wypada na godzinę piątą zrana. O tej porze prawdopodobnie powiesił. się.
— Mojem zdaniem, — wtrąciłem się, — człowiek ten zmarł trzy godziny temu, sądząc z zesztywnienia członków ciała.
— Czyś pan znalazł co szczególnego w pokoju? — zapytał Holms.
— Znalazłem na umywalni kilka śrub i klucz do odkręcania. Znalazłem także na kominku cztery ogryzki od cygar. Musiał widocznie wiele palić, zanim się położył.
— Hm! — rzekł Holms, — czyś pan widział jego cygarnicę?
— Nie, nie widziałem.
— A jego portcygar?
— Widziałem, jest w kieszeni jego surduta.
Holms wziął portcygar, otworzył i powąchał cygaro, które było wewnątrz.
— To jest cygaro hawańskie, a te ogryzki są od cygar szczególnego gatunku, który Duńczycy otrzymują z kolonii indyjskich. Zawinięte są zazwyczaj w słomę, jak to panu wiadomo, i cieńsze od innych. Wziął wszystkie cztery niedopałki i obejrzał je uważnie.
— Dwa cygara były wypalone w cygarnicy i dwa — bez. Dwa były obcięte nożem dosyć tępym, dwa zaś obcięte zębami bardzo zdrowemi. To nie samobójstwo, mości Lanner, to bardzo zręcznie pomyślane i wykonane zabójstwo.
— Nie może być! — wykrzyknął ajent.
— Dla czego nie może być?
— Któżby zabijał człowieka w sposób tak nierozsądny i ambarasowny, jak powieszenie?
— Tego właśnie powinniśmy się dowiedzieć.
— Lecz jakżeż by tu weszli złoczyńcy?
— Przez drzwi frontowe.
— Dziś zrana były zamknięte.
— Zostały zatem wczoraj zamknięte już po ich tu przybyciu.
— Zkąd pan to wnosisz?
— Widziałem ich ślady. Poczekaj pan chwilkę, zaraz dam panu dalsze w tym względzie objaśnienia.
Zbliżył się do drzwi i począł z właściwą mu uwagą i sumiennością oglądać zamek. Wyjął następnie klucz, który był odwewnątrz włożony, i równie bacznie obejrzał go. W ten sam sposób obejrzał w dalszym ciągu: pościel, łóżko, krzesła, kominek, trupa i sznurek, na którym trup wisiał, aż orzekł nareszcie, że widział już wszystko, co mu było potrzeba; potem przy naszej pomocy zdjął pętlicę z wisielca i trupa ułożył na łóżku.
— No, a zkąd sznurek? zapytał.
— Odcięty od tego kawała, — rzekł doktór Travellan, wyciągając z pod łóżka długi zwój sznura. Bał się ogromnie pożaru i zawsze miał sznur przy sobie, by się po nim spuścić przez okno, gdyby wschody spłonęły.
— To im umniejszyło trudu, — rzekł Holms głosem zamyślonym. — Tak! główne fakty są pewne niewątpliwie — i nie będę sobą, jeżeli do południa nie objaśnię panom i reszty. Biorę z kominka fotografię Blessingtona, może mi się przydać przy moich poszukiwaniach.
— Ale-ć przecie nic nam pan jeszcze nie powiedział! — zawołał doktór.
— Rzecz tak się miała, — rzekł Holms. Było ich trzech, należących do tego zabójstwa: jeden młody, drugi stary i trzeci, którego jeszcze nie wiem. Dwaj pierwsi — to rzekomy Rosyanin i jego syn, to nie ulega najmniejszej wątpliwości. Wspólnik ich ułatwił im wejście do tego pokoju. Jeżeli mogę panu służyć radą, panie Lanner, to każ pan natychmiast aresztować lokaja, który, jeśli się nie mylę, służy tu od niedawna.
— Niestety! gagatek przepadł gdzieś i dotychczas nie można go znaleźć, — rzekł doktór Travellan. — Pokojowa i kucharka szukają go wszędy.
Holms wzruszył ramionami.
— W całej tej przygodzie grał on rolę niepoślednią, — rzekł. — Wszyscy trzej wchodzili na palcach po wschodach: najpierw stary, potem młody, a na końcu ów trzeci.
— A to zkąd wiesz? — zawołałem.
— Ależ to przecie głupstwo — rozróżnić ich ślady. Jeszcze wczoraj wieczorem wystudyowałem je, jak należy. Weszli tedy na wschody i zbliżyli się do sypialni Blessingtona. Drzwi były zamknięte. Przy pomocy dłótka wyłamali zamek. Wszedłszy do pokoju, pierwsze, co zrobili, to prawdopodobnie związali Blessingtona. On lub spał lub tak został rażony przestrachem, że nie krzyknął. Ściany te są grube, więc krzyku jego, być może, i tak by nie było słychać.
Kiedy go już związali, wtedy widocznie zrobili coś w rodzaju narady. Być może był to swego rodzaju sąd. Ciągnął zaś się dosyć długo, gdyż przez ten czas wypalili te cztery cygara. Młody siedział, o, tam — i otrząsał popiół o róg komody; ów trzeci chodził tam i napowrót po pokoju. Blessington siedział prawdopodobnie w łóżku, chociaż tego napewno utrzymywać nie mogę.
Skończyło się na tem, że go wywlekli z łóżka i powiesili. Widocznie zaopatrzyli się na wszelki wypadek w rodzaj bloka czy w coś podobnego, żeby módz urządzić szubienicę, przytem śruby i klucz do wkręcania miały służyć, jako narzędzia; obaczywszy jednak hak, poprzestali na tem radzi. Zrobiwszy swoje, wyszli pocichu, a wspólnik ich zamknął drzwi za niemi.
Z wielką uwagą wysłuchaliśmy wszyscy tej twórczej osnowy Holmsa co do zachowania się złoczyńców podczas tej nocy, osnowy, z tak drobnych włókien powziętej, że kiedy nawet je wskazał, ledwie że można było je pochwycić. Policyant tej że chwili udał się na poszukiwanie lokaja, a Holms wraz ze mną powrócił na Beker Street, żeby zjeść śniadanie.
— Powrócę na trzecią, — rzekł, kiedyśmy już wstali od stołu. — Lanner i doktór mają mnie o tej porze oczekiwać tutaj; mam nadzieję, że uda mi się wyświetlić i resztę, która jeszcze nie jest jasną.
O trzeciej punktualnie stawili się doktór i Lanner, Holms jednakże przyszedł dopiero kwadrans później. Z wyrazu jego twarzy domyśliłem się, że sprawa poszła świetnie.
— Cóż tam nowego, panie Lanner?
— Złapaliśmy lokaja.
— Wybornie! a ja złapałem jego wspólników.
— Jakto? przyłapałeś pan? — wykrzyknęliśmy wszyscy razem.
— Tak jest, a przynajmniej dowiedziałem się, kim są. Ten, co się nazywał Blessington, jest dobrze znany tajnej policyi, zarówno jak i jego zabójcy. Nazywają się wszyscy trzej: Biddl, Gejdord i Maffat.
— Co? — wykrzyknął Lanner: — słynna szajka Wortingtońska?
— We własnych osobach, — odrzekł Holms.
— Zatem Blessington — nikt inny, jak Sutton?
— Jak byś pan wiedział, — potwierdził Holms.
— Ha! teraz wszystko już rozumiem, — rzekł Lanner.
Travellan i ja słuchaliśmy, nic nie rozumiejąc z tych kronik.
— Pamiętacie prawdopodobnie panowie głośną sprawę Wortingtońskiego banku, — począł Holms, — do której należało pięciu złoczyńców; piąty zwał się Kartrajt. Zabity został szwajcar Tabin, i szajka owa uniosła siedm tysięcy funtów. To było w roku 1875. Aresztowano wszystkich pięciu, lecz dowodów wyraźnych nie można było przedstawić. Blessington czy Sutton, jak chcecie, najpodlejszy z całej szajki, zdradził wtedy kolegów. Dzięki jemu Kartrajt został powieszony, a trzej pozostali skazani na piętnaście lat ciężkich robót. Gdy już odzyskali wolność, poczęli natychmiast poszukiwania zdrajcy; znalazłszy go, pomścili śmierć przyjaciela. Dwa razy próba chybiła, za trzecim razem dokonali, co zamierzyli. Może pan jeszcze pragnie jakich wyjaśnień, doktorze?
— Zdaje się, że już wszystko wyjaśnił nam pan tak znakomicie, — rzekł doktór, — iż nic nie pozostaje do życzenia. Prawdopodobnie tego dnia, kiedy był tak wzburzony, musiał przeczytać o uwolnieniu trzech druhów?
— Najniezawodniej, a obawa rabunku była głupstwem wierutnem.
— Dla czego jednak nie powiedział panu całej prawdy?
— Nie chciał zdradzić swego prawdziwego nazwiska. Tajemnica jego była tak haniebna, że nie miał mocy jej wyjawić.
Oto są przygody, złączone z osobą „stałego pacyenta“ i doktora z Brook Street. Od tego czasu nikt nic nie słyszał o zabójcach Suttona; jest jednak pewna racya przypuszczać, że to oni byli pasażerami statku „Nora Krejn“, który zginął u brzegów Portugalii kilka mil na północ od Oporto.

Co się tycze lokaja, to ponieważ poszlaki przeciw niemu były niedostateczne, w krótkim czasie został wypuszczony na wolność.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: anonimowy.