Srebrna łania/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Antoni Lange
Tytuł Srebrna łania
Pochodzenie Nowy Tarzan.
Opowiadania wesołe i niewesołe
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Druk Zakłady Graficzne Straszewiczów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Całe opowiadanie
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III

Zmarłą Sertorjusz pochował dostojnie. Dziewięćdziesiąt dziewięć najpiękniejszych pinij kazał zrąbać i ułożyć z nich stos, na którym spłonęło ciało jego kochanki. Urnę z jej popiołami umieścił w cinerarium na cmentarzu rodzinnym.
Bogini Dianie, która była opiekunką Adonizji, ofiarował posążek złoty, wyobrażający jej osobę.
Tymczasem z Rzymu nadchodziły straszne wieści. Wszystkich Marjuszów i jego przyjaciół Sulla skazał na śmierć. Nawet powszechnie ukochany Marius Gratidianus został ścięty. Codzień nowe listy proskryptów wisiały na wrotach senatu. Setki i tysiące najzacniejszych mężów musiały opuścić Rzym i pójść na wygnanie. Szli w świat, jako nędzarze, bo wszystko ich mienie było skonfiskowane i sprzedane ludziom nieuczciwym.
Cóż w takim stanie rzeczy w republice miał czynić Sertorjusz?
— Jedźmy w świat szukać wysp Szczęśliwych.
Arystodema namówił i pojechali razem. Udali się naprzód do Partenopy i siedli na okręt, który płynął do Mauretanji.
Sertorjusz był smutny — i choć przypominał sobie nauki Zenona, to jednak trudno było mu zwalczyć gorycz, co mu serce przepełniała.
Gdy go znów Arystodem chciał pocieszać, mówił mu owdowiały Sertorjusz:
— Nie wspominaj mi o Adonizji. Niech ona wrośnie w moją duszę: ona jest zawsze ze mną, ale ona kocha milczenie. Mam teraz inne troski. Cnota zamiera na ziemi. Konsulowie czuwać przestali, by republika jakiej krzywdy nie doznała. Nie wiem, którą iść drogą, bo Rzym przestał być Rzymem. W dawnym Rzymie żołnierz był żołnierzem republiki. Dziś jest on żołnierzem swego dowódcy: są żołnierze Marjusza i żołnierze Sulli. Ja stanąłem po stronie Marjusza, bo Sulla — to wróg ludu i republiki. Ale kiedy zwyciężył Marjusz — więcej wyciął obywateli rzymskich, niż ktokolwiek z wrogów Rzymu. Teraz zaś, kiedy Sulla powrócił, jeszcze okropniejszą rzezią krwawi własną matkę. Czyli weźmiesz sprzedajny senat, czy lud rzymski, żądny darmowego chleba i krwawych widowisk, jednakie bratobójstwo i jednaką masz zbrodniczość. Opuszczam Italję — nowy Rzym chcę stworzyć, taki Rzym, jaki był za naszych wielkich praojców, kiedy panowała cnota. Jeżeli ja stworzę armję, to nie będzie to armja Sertorjusza, ale armja republiki rzymskiej. Powiedz mi, Arystodemie, coby uczynił Sokrates na mojem miejscu: czyby poszedł za Marjuszem, czy za Sullą?
— Mędrzec wszędzie znajdzie spokój, bo świat mędrca jest w jego duszy. Ale ty chcesz działać: pożądasz czynu, a człowiek czynu nie może być nigdy samotny. Do swego czynu powołać chcesz jeno ludzi prawych. Sokrates był przeciwny temu, by mędrzec oddawał się polityce; tak mówi w swej apologji. Bo niewielu znajdziesz ludzi prawych — i kto wie, jaki człowiek bezecny cię opęta, gdy mu zaufasz? Chcesz stworzyć nowy świat — i sądzisz, że ten nowy świat będzie tam, gdzie ty się znajdziesz.
— Takbym przynajmniej pragnął.
— Zapewne Rzym nie jest tem, czem powinien być. Bo on miał przygarnąć ludy jak ojciec, a tymczasem wysysa je, niby upiór. My, Grecy, mieliśmy zawsze małe państewka, i to była nasza słabość. Aleksander umarł zbyt młodo. Potrzebny byłby taki ośrodek świata, któryby w sobie połączył wszystkie narody: takim miał być Rzym. Ale Rzym omdlał w sile — w tej sile dobroczynnej, jaką mieć powinien. Rzym niema dziś dokoła siebie żadnej potęgi. Ostatnią była Kartagina. Teraz Rzym wszędzie napotyka tylko słabość — i zaraża się tą słabością. Podbija wszystko i ogromnieje, lecz słabnie. Nie jest najpotężniejszy, ale najmniej słaby. I to jest Fatum Rzymu. Powiadają o Sulli, że zwyciężył Fatum, ale on sam jest od Fatum groźniejszy.
Tak rozważali sobie sprawy świata dwaj ci ludzie, a statek powoli się toczył po spokojnych falach morza Śródziemnego, aż po trzech tygodniach dotarł do Kartenny, przystani w prowincji mauretańskiej.
Na statku, którym płynął Sertorjusz, wielu jeszcze było zbiegów rzymskich. Za nimi zaś inne płynęły statki, również pełne zwolenników Marjusza i Cynny. Niemało ich też napotkali w Kartennie.
W porcie były liczne okręty handlowe, a żeglarze ich różne widywali ziemie. Sertorjusz, skoro tylko znalazł kwaterę dla siebie i dla Arystodema, zapoznał się z żeglarzami i chętnie szukał ich towarzystwa.
Częstował ich obficie winem i rozpytywał ciekawie, czy wiedzą co o wyspach Szczęśliwych. Niektórzy słyszeli o tych wyspach, choć żaden na nich nie był. Leżą one poza słupami Herkulesa, opodal brzegów Afryki. Kraj to cudny — i wieczna tam panuje wiosna. Ziemia sama przez się rodzi wszystko, jak to było za wieku złotego, a lud gościnny jest i łagodny. Z opisu żeglarzy, lud ten przypominał Feaków, u których, jak to prawi Homer, gościł Ulisses. Jakże tam dojechać? Oni mu drogę opisywali, podług tego, co im inni mówili. Najlepiej przez Mauretanję i Tingitanę iść poza góry Atlas, a stamtąd rzeką Asamą do brzegów morza Oceanu.
Sertorjusz gotów był każdej chwili wyruszyć i poszukiwał śmiałków do tej wyprawy. Ale plemiona tamtejsze, choć nibyto będące pod władzą i opieką Rzymu, prowadziły z sobą zaciekłą wojnę: Mauretanja walczyła z Tingitaną. Przedostać się przez ten kraj, który się pławił w nieustającej wojnie, było niepodobieństwem.
Sertorjusza na nowo smutek ogarnął. Chyba już nigdy nie dotrze do Atlantydy?
Kiedy większość Rzymian, co się tu znalazła na wygnaniu, oddawała się pijaństwu, miłostkom i grze w kości — Sertorjusz w samotnych wędrówkach po okolicy szukał pocieszenia. Były zaś tam głębokie puszcze cedrowe, gęsto przesiane dębem i pinją.
Tu błądził Sertorjusz, nie zapominając wziąć z sobą łuku i pocisków, na wypadek spotkania z jaką bestją. Nieraz siadał na pniu zwalonym i rozmyślał o swoich zamierzeniach, które urzeczywistnić tak trudno.
Pewnego razu, gdy tak siedział zadumany, nagle z ciemnej głębi lasu — niewiadomo skąd, ale tak, jakby od strony zachodniej — ukazała się łania przedziwna.
Była rosła jak duże cielę sześciotygodniowe, ale kształtna, wysmukła i nader wdzięcznej postaci.
Szerść miała białą jak srebro, z poblaskiem jakby księżycowym, a tu i owdzie przeświecały kępki włosów złotych. Nigdy jeszcze nie widziano takiej łani.
Stanęła naprzeciw Sertorjusza — i długo stała jak posąg nieruchoma, przypatrując mu się uważnie. Nieswojo było Sertorjuszowi wobec tego zjawiska, jakby coś niesamowitego działo się w tej chwili. Aby zażegnać niepokój, co w nim przebudził się nagle z przyczyny niezrozumiałej, kiwnął do niej ręką przyjaźnie, choć nie przypuszczał, że to leśne zwierzę ruch taki zrozumie.
A jednak właśnie natychmiast ruszyła z miejsca i poszła wprost do zadumanego wygnańca. Przybliżyła się tuż, tuż i spoglądała na niego swem przenikliwem, ciemnoorzechowem okiem.
Sertorjusza na widok tego oka przeniknął dreszcz do szpiku kości; to było oko Adonizji: ta sama barwa, ta sama oprawa, to samo wejrzenie. Toć on zawsze mówił, że dziewczyna miała oczy sarnie!
I jeszcze jeden krok dalej zrobiła. Dotychczas stała wyprostowana, z szyją wzniesioną ku górze, z nogami jakby w ziemię wrosłemi. Naraz uklękła przy nim i położyła mu głowę na kolanach, pełna zaufania i życzliwości. Gładzić ją zaczął i ucałował.
Zrozumiał teraz wszystko: ta łania, jakiej nigdy dotychczas nikt nie widział — to wcielenie Adonizji. Te same oczy i ten sam włos srebrny, z kępkami złotych promion.
Ruszył do miasta zpowrotem, a srebrna łania poszła za nim. Miał to sobie za dobrą wróżbę — i poweselał na duszy.
Srebrna łania nadzwyczajne wrażenie zrobiła w mieście. Rzymianie uznali ją za wysłanniczkę bogini Diany, a ci, co czytali tragików greckich, byli przekonani, że to jest ta sama łania, którą niegdyś bogini pomieściła na ołtarzu zamiast Ifigenji.
Ludzie miejscowi uczcili ją, jako nieznajome nowe bóstwo, a żeglarze upewniali, że nie skąd inąd przybywa ona, tylko z Atlantydy, bo nigdzie tu w Afryce niema istoty podobnej.
Powróciwszy na kwaterę, Sertorjusz zażądał posiłku dla siebie i dla łani — i siadł w ogrodzie koło swego domu, a łania przy nim uklękła na ziemi.
W kilka chwil potem zbliżył się do niego niewolnik i zawiadomił, że jacyś cudzoziemcy pragną z nim pomówić.
Byli to posłowie z Hiszpanji, przedstawiciele plemienia Luzów.
Chcieli pozdrowić Sertorjusza, ale łanię ujrzawszy, naprzód jej się pokłonili.
Przywódca ich, nazwiskiem Seneka, tak mówił:
— Bądź pozdrowiona, wysłanniczko Artemidy! Bądź pozdrowiona bogini! Zjawienie twoje wróży nam, że się pragnienia nasze urzeczywistnią. A oto nasze pragnienia. Z za dalekich mórz przybywamy tu, Sertorjuszu, aby znaleźć ciebie. Poszukujemy Rzymianina prawego, a choć w naszej ziemi teraz niemało jest Rzymian wygnańców, ale ciebie znamy najlepiej, gdyż pamiętamy, jakoś zarządzał naszą ziemią mądrze i sprawiedliwie. Niemasz takiego prokonsula, jako ty: i chcemy, abyś nam dalej był prokonsulem, ale na inny sposób, niż niegdyś. Chcemy, aby ten prokonsul, co dziś nami rządzi, opuścił nas. Gnębi nas i uciska, ostatnią skórę z nas zdziera. Zboże i len, wino i oliwę, krowy i owce, pieniądze i skarby — wszystko nam zabiera. Przeto powstaliśmy przeciw Rzymowi i chcemy rządzić sami sobą. Wiadomo nam, żeś wygnany przez Sullę i że chciałbyś z nim walczyć: dlatego cię prosimy, abyś został naszym dowódcą i razem z nami walczył przeciw senatowi rzymskiemu, a gdy się ze szponów ucisku wyzwolimy, jesteśmy twoi słudzy — prowadź nas na Rzym — jak drugi Hannibal — razem z tobą przejdziemy Alpy. Nie odpychaj nas!
Sertorjusz słuchał ich uważnie i zaczął się wahać. Jakże to, on, rzymianin, będzie walczył z Rzymem?
I mimowoli spojrzał w oczy srebrnej łani. Ta spoglądała na niego bacznie i przenikliwie — jakby rozumiała całą tę rozmowę. Sertorjusz czytał w jej oczach: — Jak sądzisz, Adonizjo? I przeczytał:
— Jedź z nimi. To nie walka z Rzymem — to walka z Sullą. Tam nowy Rzym założysz.
Posłuchał jej wskazania. Postanowił jechać — w tej jeszcze nadziei, że z Mauretanji będzie łatwiej dostać się na Wyspy Szczęśliwe.
Arystodem pojechał z nim razem. Również i liczni z proskryptów, co przebywali w Kartennie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Antoni Lange.