Sprawa kryminalna/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sprawa kryminalna
Podtytuł powiastka
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1885
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


SPRAWA KRYMINALNA
POWIASTKA
PRZEZ
J. I. KRASZEWSKIEGO.


WARSZAWA.
NAKŁADEM MICHAŁA GLÜCKSBERGA.

1885.



Дозволено Цензурою.
Варшава, 12 Іюля 1885 года.




Warszawa. — W Drukarni S. Orgelbranda Synów, Bednarska Nr. 26.







Jak najstarszych ludzi pamięć sięgała, nigdy jeszcze nic podobnego nie trafiło się na kilkadziesiąt mil w około.
Bywały historye straszne, dziwne, jakichby się nikt spodziewać nie mógł wśród dworów spokojnych obywateli; — kilka panien nader przyzwoitych i dobrze urodzonych dało się wykraść, ale natychmiast błogosławieństwo kościelne wybryk ten rozgrzeszyło: kłócili się ze sobą bracia aż do porywania na siebie i odgróżek, ale sąd polubowny zaraz zgodę ułatwił: sędzia poróżnił się raz z żoną tak, iż od niego do klasztoru Brygidek uszła — ano na drugi tydzień przebłagał, powróciła i żyli jak najzgodniej. W Zohorowie pokazywał się duch i łomotało na strychu, a po kilku pobożnych ofertach zupełnie straszyć przestało...
Takiej jednak przygody, jaka w Orygowcach zaszła ostatnich dni Sierpnia 182.. roku, nie było przykładu od wieków. Nikt sobie tego wytłumaczyć nie mógł i nie umiał, ludzie głowy łamali napróżno.
Na kilkadziesiąt mil w około też o niczem innem nie mówiono, tylko o tej historyi orygowieckiej. — W Dubnie i w Łucku ktokolwiek zajechał do gospody, pierwsza rzecz, z jaką go gospodarz i faktor spotykał, było opowiadanie o wypadku w Orygowcach... Nawet na traktach po małych karczemkach, po wsiach, w chatach, we dworach, na plebaniach o niczem nie mówiono tylko o tem. Bryczki spotykały się na trakcie, wysiadali z nich znajomi i godzinę stali, nie mogąc się o tem nagadać. Listy, posłance, biedki z żydami latały i do późna spać się ludzie nie kładli, różne powtarzając wersye, dodając domysły, znosząc plotki.
A trwało to nie dni kilka i nie jeden tydzień, bo we wrześniu jeszcze tak się tem żywo zajmowano, jakby dopiero wczoraj wypadek miał miejsce. — Każdy opowiadał inaczej, każdy coś miał do dodania, do objaśnienia, każdy rozumiał to na swój sposób; to pewna, że wszyscy razem nie rozumieli nic i że tak ludzie prywatni, jak urzędnicy nawet, dalsi i bliżsi łamali głowy nad zagadkową przygodą...
W końcu zwykle rozmowę o tym przedmiocie zamykać musiano pocieszającym aksiomatem...
— Czas odkryje! czas wyświeci!
Zestawiając opowiadania różnych osób a szczególniej tych, które w chwili wypadku albo na miejscu być mogły lub od znajdujących się tam dokładnie o wszystkich okolicznościach uwiadomione były — mniej więcej głośne to i niezrozumiale zdarzenie — w następujący sposób, zgodnie prawie — opisywano...
Wieś Orygowce leży, jak wiadomo, w okolicy między Dubnem a Łuckiem. Była ona niegdyś gniazdem dosyć zamożnej rodziny Prawdziców Orygowskich. W ostatnich czasach familia ta, podupadając powoli, zeszła na jedną tylko spadkobierczynią mienia i imienia, pannę Lucynę Orygowską. Ta odziedziczyła już same długi i zaległe podatki tak, że była zmuszoną wieś dziedziczną sprzedać, sama (lat mając czterdzieści kilka) zamieszkawszy przy klasztorze. Z sąsiadów nikt jakoś do kupna się nie zgłaszał, nawet z tych, co mieli sumy na Orygowcach oparte. Wioska była długim nierządem wielce zniszczona. — Budowle ledwie się trzymały, lasy były wycięte ze szczętem, pola pozapuszczane i zajałowiałe, dwór do połowy stał pustką, wyglądało to licho, a włościanie najbiedniejsi byli w okolicy i rozpojeni przez arędarzy okrutnie.
Nabywca nie tylko zapłacić musiał za wioskę, ale niemal drugie tyle w nią włożyć zaraz, aby podźwignąć z okropnego upadku.
U nas zaś powszechnym obyczajem jest i było, gdy kto ma sto, nabywać za dwakroć, chociaż zdrowy rozum radziłby kupować za pięćdziesiąt. Nikomu się nie chciało znacznych pieniędzy, jakich wymagało nabycie, wkładać w majątek niewielki i opuszczony... Już miał pono nawet iść na licytacyą, bo rządowych zaległości było wiele, gdy żyd, Josiel Maruda zwany, z Dubna, przywiózł dla obejrzenia miejscowości niejakiego pana Daniela Tremmera.
Był to człowiek obcy, opowiadał się obywatelem z Królestwa, gdzie miał na Mazowszu mały ziemi kawałek. Tu nikt a nikt go nie znał. Wyglądał dostatnio ale skromnie. Nie miał z sobą własnego nawet powozu i przybył na pocztowej bryczce. Cały dzień jeden i część następnego poranku strawił na rozpatrywaniu się w Orygowcach, objeżdżając pola, łąki, lasy, obchodząc budynki, dowiadując się o granice. Nawet z włościanami zgromadzonymi w karczmie dużo i długo mówił. Człek wydawał się bardzo stateczny, rozważny, powolny, małomówny, skromny. Naówczas młodym się mógł nazwać, bo nie miał nad lat dwadzieścia kilka do trzydziestu, ale dojrzalszym był nad swój wiek. Ci z miejscowych ludzi, którym nieład był na rękę i coby anarchią radzi byli przeciągnąć, starali się wszelkiemi sposobami zrazić przybysza, opowiadając mu, ile to tu kłopotów mieć będzie na karku, ile zajść, ile wydatków. Przybyły wcale się jednak nie zniechęcił — i owszem badał, rozpatrywał, notował, a gdy drugiego dnia do Dubna powrócił, rozeszła się zaraz wieść, że wioskę kupuje.
Nabycie takich Orygowiec wcale nie było łatwem. Gdyby się ludzie dowiedzieli, że jest ktoś zgłaszający się do nich z pieniędzmi, posypałoby się zadawnionych, odwiecznych różnych pretensyi takie mnóstwo, że sobie z niemi radyby dać nie było można. Człowiek wszakże chłodny, rozważny, cierpliwy, jak siadł przybrawszy sobie prawnika do pomocy, jak rozpoczął układać się — w kilka tygodni tabele długów i pretensyi ułożył i ostatecznie wieś kupił.
Panna Lucyna Orygowska dostała tysiąc złotych dożywotniej pensyi, małą ordynaryą w dodatku i po najdłuższem życiu miała do rozporządzenia jeszcze na wiosce sumkę dziesięciu tysięcy złotych...
O nabyciu tem naówczas sąsiedzi, podkomorzy Trzeciak, panowie Hornowscy i inni bardzo rozmaicie sądzili. Były o to spory i zakłady. Podkomorzy przysięgał, że pójdzie przybłęda z torbami, Hornowscy utrzymywali, że się doskonale obliczył, nabył tanio i zrobi majątek...
Jak tylko transakcya podpisaną została, nowy nabywca przybył na grunt i wieś objął.
Musimy sięgnąć tych dziejów starożytnych, które o lat kilka wypadek, o jakim się ma mówić poprzedziły, gdyż inaczej jeszcze był on mnie zrozumiałym.
Życie nowego dziedzica, pana Daniela Tremmera było szczególnego rodzaju. Każdy przybywający w nieznany kraj i świat stara się zwykle zawierać pewne stosunki, poznać i zyskać życzliwość sąsiadów. Pan Daniel zakopał się całkowicie w domu i poświęcił cały dźwignięciu z ruin nieszczęśliwej wioski.
Było to widowisko dla starych, osiadłych tu od dawna gospodarzy bardzo zajmujące, jak ten człowiek, nie znający stosunków, warunków, nie pytający nikogo, odosobniony, dawał sobie radę. Nie mówiono po dworach o czem innem. Komedya była bezpłatna, bo się bez omyłek i strat nie obeszło. Jeździli sąsiedzi jeden do drugiego na wista, opowiadając o przygotowaniach pana Daniela i śmieli się z niego, aż boki zrywali.
— Dobrze mu tak — mówił podkomorzy do swoich — niechaj płaci za naukę, kiedy ludzi radzić się nie chce...
Ciekawość była rozbudzoną do najwyższego stopnia — zaglądano, jeżdżono umyślnie na Orygowce, nadkładając nawet drogi, stawano w karczemce, rozpytując arędarza. Arędarz, który już tylko starego kontraktu dotrzymywał a miał przed sobą zapowiedzianą rumacyą, w gniewie na nowego dziedzica bajki o nim siał i dziwolągi opowiadał.
Od niego to dowiedziano się i o tem, że pan Daniel Tremmer był wyznania ewangielickiego a nie katolik, jak reszta okolicznego obywatelstwa. To także nie mówiło za nim, koso nań spoglądano.
Po roku jednak wszyscy, nie wyjmując podkomorzego Trzeciaka, musieli nolens volens przyznać, że wcale nie był tak niezdarny i tak nieopatrzny, jak się zrazu zdawało. Orygowców już poznać nie było można. Budowle gospodarskie znacznym kosztem wznosiły się bardzo porządne, nawet z muru — o co w okolicy było trudno; grunta pomierzono i podzielono na nowo, włościanom dano zapomogi, pijaństwa się przez pilny dozór ujęło.
Tylko — przeciw powszechnemu obyczajowi, bo kto inny byłby naprzód swój dwór paradny postawił, pan Daniel natomiast dom mieszkalny stary jako tako przesypał, połatał, pokrył, obmazał, wyreperował, zmniejszył i został w bardzo skromnym na dalej.
— Z tego to tam nigdy sąsiedztwa, pociechy nie będzie, cicho mówił podkomorzy, to człek nie naszego autoramentu i temperamentu... a no — wola jego, niechaj sobie żyje, jak chce...
Utwierdzono się wkrótce i w tem przekonaniu, że musiał być, mimo bardzo skromnego życia, człowiek majętny. Pieniędzy wydawał bardzo wiele i gotówką wszystko płacił.
Pan Roch Zmulski śmiał się tylko, odpowiadając:
— Żebym tyle grosza miał, tobym klucz nabył nie taką nędzną wioszczynę, a to głupi człek — pakuje w taki folwarczek kapitały, które mu się nigdy nie wrócą.
Tak to się ciągnęło dalej.
Pan Daniel nie szukał znajomości, lecz dzikim nie był, we wielu razach okazał się uczynnym, a do kogokolwiek wypadkiem się zbliżył, uprzejmym był i grzeczny. Stosunków nie szukał, to prawda, ale od nich nie stronił.
Ciekawość, jak oto ten sam wspomniany p. Roch pod pozorem najęcia sianożęci, których Orygowce miały do zbytku i dawniej je najmowały, pojechał do p. Daniela, a opowiadał, iż przyjął go bardzo uczciwie — nakarmił i napoił i konie do stajni wziąść kazał, chociaż sianożęci nie najął, oświadczywszy, że robotnika przynajmie a sam je pokosi, bo siano na gruncie powinno być skonsumowane, aby majątek nie niszczał. W domu, jak mówił p. Roch od komina do komina... powtarzając go wszędzie, przyjmowany z wielką ciekawością, bo ten Tremmer był dla wszystkich zagadką.
Przecież wszystko na świecie spowszednieje, w końcu, oswojono się z p. Danielem, a do zamilczenia o nim, przyczyniło się to szczególniej, że mu się nadzwyczaj wiodło. Wszyscy ci, którzy prorokowali klęski i ruinę, woleli teraz nie wiedzieć o nim i nie mówić, niż przyznać się, że się grubo omylili. — Wymyślano różne dziwaczne rzeczy na przybysza... śmiano po trosze i na tem się skończyło.
Powoli nawet porobiły się znajomości. Z Orygowcami graniczyły Murawce pana prezesa Boromińskiego; — na przestrzeni pół mili schodziły się z sobą te dwa majątki. Były stare spory o worywanie się w grunta, o cypel lasu, o używalności i t. p.
Stary pan Boromiński był człek wielkiej powagi i statysta szanowany powszechnie, — surowego obyczaju, skąpy, rzędny, pracowity, a przy tem laudator temporis acti, nowych ludzi i rzeczy nie lubił. Nie podobało mu się zrazu sąsiedztwo przybysza, ze zaświata, nieznanego w powiecie, kto wie, jakiego tam szlachcica, protestanta... przybłędy.
Strasznie na to narzekał, że się na Orygowce między obywatelami kupiec nie znalazł. — Po czasie zaczął mówić, iż samby był kupił, gdyby mu byli Lubomirscy w porę kapitał oddali. — Wśród tych głośnych oświadczeń przeciwko p. Danielowi jednego dnia, gdy się jak najmniej spodziewano, zajechał przed dwór w Murawcu nowy sąsiad. Zrazu była nawet kwestya, czy go przyjąć; stary Boromiński czmychał, prychał, w ostatku wyszedł do niego.
Wyobrażał go sobie wcale inaczej. Znalazł młodego jeszcze, bardzo przyzwoicie i poważnie wyglądającego człowieka, który pomimo dosyć z razu kwaskowatego przyjęcia umiał się znaleźć: z uszanowaniem począł rozmowę, jasno przedstawił potrzebę załatwienia wszelkich kwestyi granicznych, ofiarował się z gotowością ze swej strony poświęcenia nawet temu pewnych pretensyi i — w parę godzin prezesa zupełnie sobie zjednać potrafił. Stało się to tak jakoś nieznacznie, stary się rozruszał, rozgadał, poczuł doń sympatyą, zaprosił nawet na obiad i niemal do wieczora zatrzymał.
Do obiadu wyszła panna Leokadya Boromińska, córka jedyna prezesa, z ciotką swoją panią Wychlińską, wdową po rejencie łuckim. Z wielkiem zdziwieniem swem ojciec się dowiedział, że pan Daniel znał jego córkę z czasów, gdy była na pensyi w Warszawie i że się tam ta młodzież na lekcyach tańców widywała.
To nie bardzo w smak poszło Boromińskiemu, ale że pan Daniel wcale mu się z mocy tej znajomości do córki nie zbliżał, więc puścił płazem. — Ciocia Wychlińska najwięcej prowadziła rozmowę.
Po tej pierwszej bytności, mimo gotowości do układów gdy się zaczęły rozpatrywania map, komportacya dokumentów, prowadzenie nowych duktów, sypanie kopców, panu Danielowi wypadło kilkanaście razy być w Morawcu. — Prezes, ścisły przestrzegacz etykiety, oddał mu swoje odwiedziny w Orygowcach a powróciwszy ztamtąd odchwalić się nie mógł, jak to tam wszystko na korzyść się zmieniło, jaki był ład, porządek i czystość... Byłby nawet przystał zupełnie do p. Daniela, bo mu się człowiek podobał bardzo — gdyby nie to, że naprzód odstręczało go wyznanie obce, a prezes był katolik gorliwy bardzo, powtóre — jak on sam mówił — origo!
Nie robił z tego tajemnicy p. Tremmer, że dziad jego był fabrykantem powozów w Warszawie, że się zbogacił pracą i że czasu owego sejmu, gdy nobilitacyami sypano łatwo bankierom i kupcom, gdy Tepperowie, Szulc, Kalryt, Blanc, Dangiel i wielu innych pobrali szlachectwa, Tremmer także dostał nobilitacyą. Wówczas to, ponieważ do roku nowy szlachcic musiał majątek ziemski nabyć najmniej za pięćdziesiąt tysięcy — kupił wioseczkę na Mazowszu.
Tego pochodzenia p. Daniel nie ukrywał ani się z niem taił... Rozeszło się to po sąsiedztwie i przezywali go to kowalem, to lakiernikiem, to stelmachem, ale mu to na zdrowiu nie szkodziło.
Stary Boromiński, choć czmychał na Daniela, lubił go... przyjmował, sam jeździł do Orygowiec i miał widoczną słabość do człowieka.
To mu się tylko w nim nie podobało, że jakoś nadto blizko ku pannie Leokadyi się podsuwał, a ciocia Wychlińska, co miałaby przeszkadzać i odstręczać, zdawała się zbliżenie ułatwiać.
Panna Leokadya miała już naówczas lat dwadzieścia sześć, bo przebierając między pretendentami doszła do tego wieku. Nikt się jej podobać nie umiał. Ojciec zaś narzucać gwałtem nikogo nie chciał, zapowiedział tylko, że sobie veto zastrzega, że nie zmusi iść, ale za tego, kogo on sankcyonować nie będzie — nie dopuści.
Starał się pan Roch, starał młody Trzeciak, dwóch Hornowskich, jeden Załęski, — zresztą trudno to wyliczyć, wszyscy dostali odkosze. Ojciec czmychał, jak to miał we zwyczaju.
— Asińdzka, mawiał, chcesz jakiegoś kawalera z romansu... a takiego nie znajdziesz. Między tymi odprawionemi są tacy, z którychby rozumna kobieta mogła wcale znośnego zrobić męża... A no — jak sobie chcesz... nie zmuszam! tylko respice finem, żeby starą panną nie zostać.
Gdy się tu pan Daniel wnęcił — jak mówił pan Roch — wszyscy dawni konkurenci zaczęli pilnie wglądać, co też to z tego będzie. Każdy z nich czuł się z góry obrażonym samą myślą, żeby ktoś taki nad niego mógł być przeniesionym. Uspokoili się jednak po niejakim czasie bo choć Daniel bywał u Boromińskiego i stosunki przyjazne trwały, prezes otwarcie i głośno zaprotestował, gdy mu ktoś z przypuszczeniem wystąpił, że p. Daniel starać się może — iż nigdyby na to nie pozwolił, aby panna Boromińska poszła za jakiegoś Tremmera.
Człowiek stateczny, dobrze wychowany, w głowie dobrze, w kieszeni też, ale grzech pierworodny na nim cięży — to darmo. Niechaj się sobie z niego skartabellat gdzieindziej obmywa...
Tak mówił prezes i głośno i przy córce, a ciocia Wychlińska patrzała to na ojca, to na pannę Leokadyą i milczała.
Z innych względów paraby była dobrana i temperamentem i wiekiem i humorem. Pan Daniel był bardzo przystojny mężczyzna, postawy szlachetnej, rysów twarzy cale pięknych, brunet, słuszny, gibki, a że pracować lubił i żył w ciągłym ruchu, znać w nim było wyrobioną siłę i zdrowie żelazne. Konno, pieszo na polowaniu, w podróży, zimą w mrozy wytrzymywał, coby innych o chorobę przyprawiło. Wychowanie odebrał takie, iż mu żadne męzkie zajęcie obce nie było; strzelał doskonale, dzikie konie sam najeżdżał, pływał, chodził, że z nim nikt nie mógł pójść w zawody. Przy tem człowiek był wykształcony, oczytany a nie popisujący się z niczem. Milczał więcej, aniżeli mówił — cierpliwy był niezmiernie i nikt go nigdy w pasyi nie widział, choć na Orygowcach z początku łatwo było można stracić głowę, mając do czynienia z ludźmi popsutymi.
Mimo tych przymiotów, wyjąwszy pana Boromińskiego, innym się nie podobał... Sensatem go nazywano i młodzież go nielubiła, bo od hulanek stronił a do zabawy stworzony wcale nie był.
Od osiedlenia się pana Daniela w Orygowcach upłynęło lat kilka, a w położeniu jego nic się nie zmieniło.
Przyjaciół sobie nie zaskarbił ani też nie powaśnił z nikim; cierpiano go, zazdroszczono mu, mówiono o powodzeniu gospodarstwa z przekąsem, ale nie dał powodu do zwady nikomu. Z Orygowiec owych, najgorszej wsi w całej okolicy, zrobił prawdziwe złote jabłko. Zaprowadził owce, zakupił bydło bardzo piękne, inwentarz aż do świń najlepszej rasy pościągał z zagranicy — mierzwił ogromnie i miał urodzaje bezprzykładne. Śmiano się z niego zrazu że łany z razu pozmniejszał, folwarki z jednego dwa zrobił, obsiewał mniej, ale przekonano się potem, że zbierał więcej. — Na zasiew kto chciał odnowić nasienie, powszechnie kupowano u niego, tryki z owczarni przedawały się drogo, byczki także. Nieprzyjaciele nawet zgodzili się na to, że naokoło lepszego nigdzie gospodarstwa nie było.
— Wielka sztuka — mówił p. Roch — dajcie mi tyle pieniędzy, co on w to włożył, to ja też na Malinie tego dokażę. Drugieby Orygowce kupił za to, co w nich siedzi.
Dwór w Orygowcach został, jak był, nieco tylko wyporządzony i zrobiony zacisznym i wygodnym, — a tak niepozornym, iż wśród paradnych budynków gospodarskich śmiesznie się wydawał; tem dziwniejszem to było, że około dworu ogród utrzymywano starannie, kwiaty były śliczne, oranżeryjka nawet, inspekta ogromne, a z zapuszczonego sadu i szpalerowego ogrodu zrobił pan Daniel cacko. Boromiński jeździł tam na melony, które bardzo lubił, bo takich nigdzie znaleźć nie było można.
W tem jednem miał p. Daniel fantazyą pańską, bo zresztą żył nadzwyczaj skromnie. Cztery konie i bryczka najtyczanka, jeden służący warszawski, Franciszek, chłopak wyrostek przy kredensie, Jurek, klucznica, wdowa już nie młoda, pani Słońska, składali cały dwór. Ekonoma miał z Poznańskiego, niejakiego Brauna.
Życie upływało cicho, przy pracy, gość był rzadki, on też, wyjąwszy do Murawca mało wyjeżdżał... W dzień około gospodarstwa, wieczorem nad książką się zabawiał. Z prezesem Boromińskim był najlepiej, tak, że zastrzegłszy się tylko z góry, aby o pannie Leokadyi nie ważył się myśleć, zresztą lubił go stary i wabił. A choć p. Daniel w bardzo dobrych był stosunkach i z panną i z ciotką, nie uderzało nic takiego, coby się miłostek jakichś dawało domyślać.
Prezes nie raz westchnął: — Żeby nie ten grzech pierworodny!! a z tego, co raz powiedział, nie ustępował nigdy... Wolno było panu Danielowi z panną pogadać, pośmiać się, książki jej posyłać, grzeczność jaką małą wyświadczyć — na tem koniec. Stosunek był przyjacielski, sąsiedzki — nic więcej.
Że Murawiec wioska była, co się zowie, a i bez kapitału nie był Boromiński, oprócz tego, który miał u Lubomirskich, że w Sandomirskiem jeszcze bezdzietną miał siostrę, po której dziedziczyła panna Leokadya — na starających się nie zbywało.
Mimo danej kilkom odprawy, każdemu kawalerowi zdawało się, że on będzie szczęśliwszy. Sadzili się biedacy na koniki, liberye, na kocze, na garderoby, starali przypodobać się pannie, ująć ciocię, która bardzo kochała ją — zyskać sobie ojca... nic nie pomogło. — Panna Leokadya nadzwyczaj grzecznie przyjmowała kawalerów a długo im się łudzić nie dawała. Jeden po drugim odjeżdżał, nie przyznając się, że dostał harbuza. Prezes burczał — a cóż miał począć, trzymał się swojego: nie narzucać nikogo a veto przy sobie zachować. Ale tego ostatniego prawa nie mógł na kim innym zużytkować oprócz jednego pana Daniela, o którego staraniu się formalnem nigdy nawet mowy nie było.




Pan Daniel Tremmer, o którym musieliśmy się rozpisać nieco obszerniej, zajmował w przebudowanym przez siebie dworze po prawej stronie dwa pokoje. — W środku była obszerna izba gościnna, inaczej pokój bawialny, urządzony skromnie ale ze smakiem. Drzwi z niej jedne wychodziły do sieni, drugie szklane na ogród. W lewo był pokój jadalny a za nim izba zajmowana przez klucznicę i ochmistrzynią panią Słońską, od któréj wychodziło się do garderoby i spiżarni.
W prawo z pokoju bawialnego był rodzaj gabinetu, w którym stało parę szaf z książkami, a za nim sypialnia p. Daniela z oknem na ogród.
Wszystko to musimy opisać, gdyż inaczej nie zrozumiałby czytelnik tego, co nastąpi. — Ogród stary, teraz tak troskliwie utrzymywany, wyświeżony i piękny, ciągnął się wzdłuż na kilkaset kroków i kończył płotem mocnym, za którym szła drożyna, łączka i staw. Brzegi jego obrastały trzciny, sitowia, tatarki i bujne zielska. W prawo po nad stawem wysypana wysoko grobla prowadziła pod młyn i dalej jako gościniec do miasteczka.
Ostatnich dni sierpnia pan Daniel, który jeździł do Warszawy i powrócił był na żniwa, jak później opowiadała klucznica, chodził wprawdzie zamyślony i jakby chmurny, ale nadzwyczajnej w nim zmiany nie dostrzegła, ani Franciszek, ani ekonom.
W wigilią tego dnia, gdy nieszczęście owo się stało, — najmniejszej różnicy w porządku codziennego życia nie było.
Powiadała pani Słońska, potwierdzali wszyscy dworscy ludzie, że pan Danie] o zwykłej godzinie w pole jeździł, na obiad do domu wrócił, jadł z apetytem barszcz z sztukamięsą, potem pieszo wyszedł przez ogród na łąkę i ku młynowi — nad wieczór na herbatę wrócił, a że deszczyk kropił, został potem w domu i już się nigdzie nie ruszył. Ponieważ wieczerzy nie jadał — a sługi nie potrzebował, Jurek, podawszy lampę do sypialnego pokoju na stół do pisania, poszedł. Franciszka w domu nie było, bo go wysłano po sprawunki do miasteczka. — Ogrodnik później oświadczył, że w pokoju sypialnym światło do godziny dwunastej widział...
Nazajutrz rano Jurek przyszedł po suknie i buty, które zwykle leżały w gabinecie przed sypialnym pokojem, tu ich nie znalazł. Sądząc, że pan zapomniał je tu położyć, a widząc, że godzina, o której się budził, nadeszła, zwolna otworzył do sypialni drzwi... a tu uderzył go widok, który chłopca przeraził.
W sypialnym pokoju panował ogromny nieład, rzeczy były porozrzucane, szafa otwarta, biórko rozsunięte, papiery walały się po podłodze... i okno od ogrodu znalazł otwarte. Okiennica, jakby gwałtownie popchnięta, zerwała się nawet z jednej zawiasy.
Łóżko pana Daniela zmięte było, zduszone dziwnie, ale jego nigdzie ani śladu. Suknie, które miał na sobie wczoraj, przy drzwiach leżały. — Jurek przelękły wpadł bez mowy prawie i nieprzytomny do pani Słońskiej, krzycząc...
— Pani! pani! nieszczęście się jakieś stało... Pana nie ma... okno w sypialni wybite...
Ochmistrzyni z razu nie zrozumiała, ale pobiegła za chłopcem, zajrzała do pokoju i o mało nie zemdlała.
Jurek bez tchu pobiegł do ekonoma, ekonom już był na polu...
Ponieważ i Franciszek jeszcze z miasteczka nie powrócił, nie było nawet kogo wezwać... Dziewczynę posłano po ogrodnika, bo panią Słońską strach paniczny ogarnął, głowę zupełnie straciła.
Ze stajni rozbiegli się ludzie, czy kto nie widział pana — ale nigdzie śladu jego ani słychu... Fornal konno pojechał w pole po ekonoma, który z razu go sfukał, że bredzi, przybył jednakże i tak się przeląkł jak drudzy, nie mogąc pojąć ani zrozumieć, co się z panem Danielem stało.
Wśród tego zamętu najtrzeźwiejszej głowy i najroztropniejszy z nich Franciszek, lokaj, wrócił z miasteczka... Wszyscy się rzucili do niego. I ten trochę osłupiał, nie mogąc pojąć, co się stało, a tylko potem zmiarkował, że tu coś takiego zaszło, co się bez sądu i śledztwa nie obejdzie.
Wyprawił więc Brauna do pana asesora Zdenowicza z prośbą, aby natychmiast przybywał... Trwoga ogarnęła dwór niewypowiedziana... Nikt ruszyć się i tknąć nic nie śmiał, lękając się, żeby nie być potem za co odpowiedzialnym.
Pani Słońska płakała.
Jeden ogrodnik był jeszcze tak przytomny, że od okna sypialnego pokoju począwszy zaraz poszedł śledzić, czy jakich znaków nie było.
Z wieczora, jakeśmy mówili, padał deszczyk, gliniasta ziemia rozkisła była... Zaraz pod oknem dostrzegł Paweł połamane kwiaty i po ziemi pas, jakby coś tędy ciągnione... Idąc śladem dalej, wszędzie w ogrodzie aż do furtki w płocie, wychodzącej na drogę ku łące spotykał wyciśnięte stopy męzkie i wytarte ziele... Furtka miała skobel złamany... Za nią na trawie idąc w staw połamane były tataraki, pogięta trzcina... podeptane ziele... i tu Paweł znalazł pańską chustkę od nosa lekko skrwawioną, którą zaraz zaniósł do dworu.
Odkrycie to pomnożyło jeszcze przestrach i przekonanie, że nocą jakaś napaść miejsce miała na dwór, że prawdopodobnie p. Daniela zabito... a ciało gdzieś ukryte zostało dla niepoznaki. — Zdawało się tem prawdopodobniejszem, iż żelazna szafa stała otworem a z niej pieniądze znikły, choć wiedziano, że p. Daniel nigdy bez kilku najmniej tysięcy rubli nie był. Franciszek świadczył, że z Warszawy sumę znaczną przywiózł...
Do przyjazdu pana asesora Zdenowicza dwór cały w płaczu i strachu jak skamieniały siedział przed pokojem sypialnym... Słońska mdlała kilka razy, Jurek jeden skorzystał z chaosu i, jak się później okazało — chwili tej tragicznej nie szanując, zbiegł na inspekta, aby kilka ogórków pochwycić.
Dobrze już z południa zawiadomiony o wypadku asesor Zdenowicz, który był w przyjacielskich stosunkach z p. Danielem, nadjechał z pisarzem.
Nie możemy tu pominąć p. asesora, nie dając go bliżej poznać czytelnikom. Dawny wojskowy, dziedzic trzech chłopów około Łucka, pan Bernard był człowiekiem dobrym, miłym i powszechnie lubionym. — Z ciężkich swych obowiązków starał się zawsze tak wywiązywać, aby był i wilk syty i koza cała. Niedoimki podatkowe zdobywał więcej prośbą niż groźbą; do środków gwałtownych uciekał się rzadko, ze wszystkimi żył w dobrych stosunkach, a mimo to mógł się pochwalić, iż w jego części zaległości było może mniej niż gdzieindziej.
Słabostkę miał jednę, że grać lubił. Grałby był dzień i noc, gdyby mógł w taką grę, jaka się komu podobała. Umiał wszystkie doskonale, mimo to całe życie przegrywał. Dla tego, choć mu się nie źle działo, nigdy grosza przy duszy nie utrzymał...
Mały, krępy, rumiany, żywy, — gburowaty był pozornie, krzykliwy, ale go się nikt nie lękał...
Już z tego powodu, że osobiście z panem Danielem w przyjaznych był stosunkach, już dla tego, że w ogóle kryminalnych spraw nie cierpiał — przybył w złym humorze, zafrasowany i przelękniony odpowiedzialnością, jaka mogła wyniknąć, gdyby najmniejszej formalności zaniedbał.
Widać było po jego twarzy, że pokoje same i widok miejsca, w którem tajemnicza jakaś zbrodnia popełnioną została — czyniły na nim głębokie wrażenie. Ludzie płaczący zgromadzeni w bawialnym pokoju — dziedziniec pełen włościan... twarze wybladłe dworskiej służby do reszty animusz mu odebrały.
Miał z sobą sekretarza Małejkę, bardzo przebiegłego człowieka, który mu w takich drażliwych razach doskonale posługiwał; i teraz więcej na niego rachował niż na siebie. Małejko służył w różnych policyjnych obowiązkach już od lat przeszło dwudziestu i miał wielkie doświadczenie. O ile asesor Zdenowicz skłopotany był tą misyą, o tyle Małejko znajdował przyjemność prawie w podobnym wypadku. Lubił on niezmiernie rozplątywać węzły najzawilsze i w sprawach ciemnych dobadywać się światła. Im truniejszem się co przedstawiało, tem nęciło go więcej. Sławnym był nawet z tego, że kilka razy w sprawach o kradzieże, które się po lat wiele ciągnęły bez skutku, gdy już zdawały się zrozpaczone, po najmniejszej nitce doszedł do kłębka.
Małejce oczy się aż świeciły z wielkiego zapału, zacierał ręce, tarł czuprynę i gdy Zdenowicz ociągał się nieco z wnijściem do sypialni, począł go do niej wyprzedzać.
Widok pokoju, gdy oba stanęli w progu zastanowił ich mocno... Oka Małejki nie uszła rzecz najmniejsza, otwarte okno, wysadzona okiennica, szafa otworem stojąca, łóżka poprzewracane...
Zdenowicz milczał przybity — od czego było zacząć — co robić? jak tu spisywać protokół? Popatrzał na towarzysza, usta wykrzywił, ramionami ruszył...
— Djabli wiedzą, co to jest? rzekł cicho.
— Nie trzeba nic poruszać — nic tykać! zawołał Małejko — najmniejsza rzecz może być jaką poszlaką? Czy nikt nie wchodził do pokoju...
— Oprócz Jurka, który z rana pierwszy po pańskie suknie chciał wnijść — nikt a nikt, odezwała się Słońska — myśmy tylko z progu popatrzyli i pouciekali.
— Bardzo dobrze — rzekł Małejko — do protokółu siądziemy tu obok w gabinecie... Czy ludzie wszyscy są dworscy, nikogo nie brak?
Braun zaręczył, iż wszyscy byli i są, — dodając, że pan Franciszek, jeden przez pana wysłany wczoraj do miasteczka, nie nocował w domu, a wrócił dopiero, gdy już wszystko było odkryte.
Asesor milczący, ponury, rzucił się na krzesło za stół, Małejko dobył papier, kazał dać piór i atramentu i polecił, aby wszyscy dworscy na zawołanie czekali. Skinął tymczasem na ekonoma, ażeby póki się nie naradzą z panem asesorem, poszli na ustęp do jadalnego pokoju. Na rozkaz ten cofnęli się tedy i pani Słońska, ciągle oczy chustką ocierając, ustąpiła do swego mieszkania.
Małejko przeszedł się po izbie, oglądając drzwi i chcąc się przekonać, czy ich kto nie podsłuchuje. — Zdenowicz z desperacyi dobywszy paczki, Zukowa fajkę nakładał.
— Jakże ci się zdaje? co to jest? co to może być? szepnął wzdychając Zdenowicz... Ja w tem widzę okropny dla nas kłopot...
— A ja przyznam się panu, na punkt honoru biorę, żeby dojść właśnie, co to za historya! To nie jest prosty i zwyczajny napad i grabież o zabójstwo!
Niechno pan uważa... W pokoju sypialnym wszystko jak psu z gardła wyjęte... do góry nogami, żelazna szafa otwarta... rzeczy porozrzucane, okno wyłamane... a ani krwi śladu, ani trupa? Cóż się stało?
— Co się stało? oczywiście rabusie musieli go zakneblować, wyciągnąć z sobą i gdzieś trupa rzucić czy do wody czy zakopać, aby śladu morderstwa nie było. Wszakże słyszałeś, co w ganku nam już opowiadał ogrodnik o śladach wleczenia od okna do stawu i o chustce zakrwawionej, którą złożył do akt.
Małejko pomyślał.
— Jakimże sposobem szamotania się, krzyku, łamania, całego tego harmideru nikt w domu nie słyszał? zapytał.
Asesor ramionami ruszył.
— Co my tu będziemy mądrować nadaremnie, naprzód ludzi wziąść po kolei na spytki.
— Bardzo dobrze — potwierdził Małejko siadając i rychtując także pieprzowy cybuszek do fajki — kogo naprzód?!
— Mnieby się zdawało — marszcząc brwi, odezwał się asesor — chronologicznie trzeba śledztwo poprowadzić.
Usłyszawszy ten wyraz w sądownictwie i protokółach nie bywały — Małejko popatrzał wielkiemi oczyma na asesora i nie chcąc się kompromitować ani pytaniem, ani zaprzeczeniem, ani zbyt pospieszną zgodą, zaczął kaszleć.
Tymczasem Zdenowicz zamyślony już co innego miał w głowie.
— Mój Platonie (Małejko imię miał Platon, a po ojcu Synforionowiczem się nazywał) — powiedz ty mnie — miał ten człowiek nieprzyjaciół? hę?
Małejko dumał.
— Przyjaciół wielkich nie miał, ale i wrogów także... a to panie asesorze nie żadna zemsta, — tylko wprost rozbój. Ludzie wiedzieli, że pieniądze ma, zasadzili się, obrabowali — znać że się bronił — i zabili...
— Niechno pan zważa — dodał — kto najlepiej wiedział, że pieniądze ma? domowi? komu było wleść i napaść najłatwiej? hm! I całą rzecz tak poprowadzić żeby końce w wodę powpadały? hę?
Asesor podniósł głowę, obejrzał się, położył palce na ustach i dał znak milczenia.
— Co tu zawczasu wyrokować — rzekł cicho — chodźmy, obejrzmy jeszcze raz od progu pokój sypialny.
Małejko nie był temu przeciwny.
Poszli. Dzień był jeszcze jasny i wszystko widać było najdokładniej.
Łóżko przewrócone było i w nieładzie, lecz baczniejszy Małejko postrzegł, że nie miało pozoru, jakby na niem kto część nocy przebył, — zdawało się niby umyślnie pościągane, pomięte... Na podłodze rozesłany dywanik cały pogarbiony i z podłogi zerwany, zdradzał, że po nim coś ciężkiego sunięto. Na podłodze mnóstwo różnych walało się papierów podartych, poduszonych, a w kominie kupka popiołu dowodziła, że wiele ich spalono.
— Prości rabusie po co by mieli papiery palić? — rzekł Małejko — co im do papierów? hm? A jednak papiery tak świeżo spalone, że jeszcze się ich żużle trzymają w kupie. Co to znaczy?
— To źle znaczy! to djabeł sam wie, co znaczy! odparł asesor, to historya taka, na której my z waćpanem oba łby potracim. — Tu trzeba nadzwyczajnej ostrożności. — Okno należy zaraz kazać zamknąć i opieczętować, pokój zamknąć i opieczętować, straż postawić i nic nie tykać... dom opieczętować! ludzi aresztować co do nogi! To nie jest pospolity wypadek! — Pan wiesz, czem to pachnie...
— Ale panie asesorze — przerwał Małejko — niech to sobie śmierdzi czem chce, — na nas najważniejszy spadł obowiązek na świeżym razie spisać protokół i stan rzeczy zweryfikować.
— Wszystko opieczętować! — zawołał asesor — nie tknę nic — odpowiedzialność ogromna; niech ześlą komisyą, niech śledzi kto chce... ja się waćpanu przyznam — ja się boję.
— A ja, panie asesorze, aż mi ślinka ciecze — począł Małejko — a to aż miło taki interes mieć w ręku. Gdzieżby się człowiek popisał, że ma trochę sprytu, jeśli nie na takiej sprawie?
— No — no — ja wolę mieć święty pokój, niż spryt — mruknął Zdenowicz — wolę guza nie szukać.
Wyszli tedy jak weszli — i zasiedli do stolika. Zawołano Jurka do śledztwa. Małejko naprzód mu się dobrze przypatrzył. Chłopiec mógł mieć lat czternaście do piętnastu, z oczów mu patrzało bystro; koło ust niby śmieszku ironicznego zabytki widać było — choć teraz drzał i wcale mu się na uśmiech nie zbierało...
Na zapytanie co za jeden jest, wyrecytował jak pacierz, że ze wsi sierota, ojciec służył dawniej za leśniczego, że rodzice go odumarli, wzięty był do dworu i zostawał przy kredensie. Przyznał się, że się sam z ochoty czytać i pisać nauczył.
— Proszę jaśnie pana — dodał żwawo — nieboszczyk jaśnie pan miał zwyczaj, że bywało jak się rozbierze, to suknie tu na krzesełku kładzie, a ja rano biorę, czyszczę i znowu wszystko w tem samem miejscu stawiam. Dziś rano, proszę jaśnie pana, przychodzę, nie ma sukni. A że kilka razy się trafiało, że nieboszczyk pan...
— A zkąd-że ty wiesz, że nieboszczyk? — podchwycił wpatrując się w niego Małejko.
— Jużci proszę jaśnie pana, a cóżby się z nim stało?
— Mów dalej.
— Tedy przychodzę rano, sukni niema, otworzyłem drzwi pocichutku i ot com zobaczył.
Zaczął płakać.
— Gdzie ty sypiasz? spytał pisarz.
— A w kredensie.
Czy z kredensu słychać było gdy pan po pokoju chodził, albo stukał, hę? mówił Małejko.
— A jak ma być słychać, kiedy to z drugiej strony domu, a tyle ścian.
— I w nocy nic nie słyszałeś?
— Nic a nic.
Z chłopca dobyć więcej nie było można, zawołano Pawła ogrodnika.
Paweł też był człek miejscowy, jeszcze młody, oddawał go p. Daniel na parę lat od Strumiłły, uczył się czytać i pisać, roztropny był i rozgarnięty bardzo, temperamentu jednak spokojnego i z losu swojego zadowolniony. Od roku żonaty mieszkał w domku przy ogrodzie zdając się zajęty tylko oranżeryjką, inspektami i tem, aby z nich mieć dochód jak największy, bo ten pensyą jego powiększał.
Z wielką prostotą i spokojem począł Paweł opowiadać, jak z rana Jurek krzyku narobił, jak na płacz i wołanie pani Słońskiej przybiegł i że mu na myśl przyszło, póki czas od okna iść śladami i szukać, czyby jakich znaków na ziemi mokrej nie było.
— Panowie się mogą jeszcze i teraz przekonać, dokończył, że przez okno coś wleczono aż do stawu. Na ziemi są ślady nóg nie pańskich, bo ja te znam, ale w grubych wielkich butach i jak mnie się zdaje, że ich dwóch tam było. Przez cały ogród sunęli coś aż do furtki, furtka była zamknięta, tak skobel słaby też złamali. Dalej w wiszarze i zielsku i trzcinach widać że się tam ktoś kopał, a na brzegu chusteczkę pańską skrwawioną znalazłem.
Mówił to tak spokojnie, rozważnie i z takim żalem głębokim, że Małejko, który wszystkich podejrzywał, na niego najmniejszej nie mógł powziąść suspicyi. Podobał mu się człek z tego, iż tak sprytnie szukał śladów zbrodni. Zamknąwszy więc drzwi, zbliżył się doń i szepnął na ucho.
— Jak ci się też zdaje, panie Pawle, kogo tu można posądzać? to musi być sprawa domowa?
— Nie, odparł ogrodnik, nikogo tu takiego nie ma ani we dworze, ani na wsi, żeby był do tego zdolny. To jakichś rabusiów zdaleka spisek i napaść. My tu się wszyscy znamy. Każdemu z nas wiadomo, gdzie tej nocy był. Ja spałem w domu u żony, a w sieni u mnie parobek ogrodowy, co widział gdym przyszedł, pan Franciszek był w miasteczku, ekonom na folwarku, stajenni przy koniach. Toć tu więcej nikogo niema! I komuby to nawet na myśl przyszło coś podobnego! Jezu miły! Ani byśmy mogli z temi pieniędzmi dać sobie rady, ani nam są tak potrzebne. — Gniewu i zemsty do pana nie miał uchowaj Boże nikt.
— Jakiś dopust Boży, panie, co przechodzi rozum ludzki.
— Jedno panom powiem, trzeba póki czas ludzi wziąść i na staw pójść i w stawie szukać i brzegi zrewidować, bo ślady pokazują na staw.
Roztropnej tej rady Małejko chwycił się gorąco, Zdenowicz się też nie sprzeciwiał, dnia jeszcze było dosyć, ażeby brzegi od ogrodu z czółnami i siecią i ludźmi przetrząść. Zamknięto więc i opieczętowano pokój sypialny, kilku starszych z gromady zwołano, kazano niewód wziąść i wszyscy puścili się ogrodem prowadzeni przez Pawła, opatrując jeszcze na ziemi widne ślady przejścia, do furtki. Za nią ogrodnik pokazał połamane trzciny. Staw z brzegu grzęzki był ale nie głęboki, weszli więc ludzie rozpatrując się, po kolana w wodę i głębiej, drudzy przyciągnęli czółna, wiosłami macano pod wodą. Opatrzono wszędzie najstaranniej wybrzeże i — nie znaleziono nic. Wycieczka ta w czasie której asesor u brzegu fajkę palił, trwała więcej godzinę i była nadaremną. Powrócono do dworu, rozmyślając. Pani Słońska przygotowała herbatę, znalazł się rum, zasiedli do dalszego protokółu nieco pokrzepieni. Małejko mimo spełzłych na niczem pierwszych kroków, nie tracił nadziei lepszego powodzenia.
Kolej przyszła na pana Franciszka Wierzejskiego. który wszedł ponury i zamyślony. Był to człowiek lat dobrze czterdziestu, zbudowany silnie, z bokobrodami i wąsem rudawym, z kolczykiem w uchu, niby wyglądający na dawnego wojskowego. Twarz miał wyrazu surowego i niemiłą, a w domu z powodu milczenia i wiecznie złego humoru nie bardzo go lubiono. P. Daniel tylko przywiązany był doń wielce i miał w nim ufność nieograniczoną.
Franciszek Wierzejski krótkiemi słowy, bardzo kwaśno i jakby zbywając się śledztwa, a niewiele go sobie ważąc, odpowiadał na pytania.
Nie podobał się i asesorowi i Małejce. Zeznał, iż był rodem z Warszawy, że służył w wojsku za Księstwa, że Tremmerów znał dawno i u pana Daniela od dziesięciu lat w usługach zostawał.
— Ja tu w tej nieszczęsnej sprawie — rzekł, nic panom powiedzieć nie mogę. Wczoraj posłany byłem przez pana do miasteczka, nocowałem u Mordka Judelowicza, dziś rano wyjechałem na Orygowiec i stanąłem tu, gdy już dwór cały był na nogach... Cóż ja wiedzieć mogę? Dajcie mi państwo pokój...
Małejko jednak tem się nie zadowolnił. Począł dopytywać o godzinę wyjazdu, przybycia, o p. Daniela i t. p...
— E! co to wodę warzyć — spluwając zawołał Franciszek — tu i djabeł nic nie dojdzie. Ja nic nie wiem i kwita.
— A cóż waćpan sądzisz o tem?
— Jakże ja mam sądzić o tem, czego nie rozumiem. Zbójców takich i rabusiów, coby się ważyli na napaść, nie ma na okolicę. W domu ludzie poczciwi i do pana przywiązani, nikomu jak żyw krzywdy nie wyrządził? Co tu sądzić? To chyba czas odkryć może...
Chmurne jakieś wejrzenie, niechętne odpowiedzi, ponury wyraz twarzy Wierzejskiego, wiele dał do myślenia Małejce, ale postanowił tylko pod tajemny nadzór poddać lokaja i czekać, czyby się jego podejrzenia czemś nie potwierdziły.
Franciszek burcząc odszedł...
Wezwana pani Słońska rozpłakała się, poczynając od żałobnych elegji.
— A kto go znał tego człowieka — prawdziwie powiadam — ten jeden ocenić może! Mało takich ludzi na świecie! Światły, dobroczynny... pracowity, najmniejszej dumy — prawdziwie powiadam.
Małejko zwrócił jej uwagę na potrzebniejsze wiadomości.
— Wczorajszego dnia — odezwała się — prawda, że go widziałam ciągle zamyślonym i smutnym... ale zajmował się jak zwykle, a że deszczyk prószył, wcześniej się udał na spoczynek...
— Pani pokój nie zbyt jest oddalony — zapytał asesor, czy może być, ażeby pani nie słyszała nic?
— Ja się sama wydziwić nie mogę temu, z westchnieniem zawołała Słońska — bo chociaż od sypialnego pokoju dzieli gabinet, bawialnia i jadalnia, ale bywało gdy jegomość po nocach kaszli, to w nocy czasem słyszę... a tu, proszę państwa... nie! Modliłam się do jedenastej... jeszcze o pół do dwunastej wołałam na dziewczynę, żeby lampkę w komórce, która się u mnie zawsze pali, poprawiła... Cicho było, mogę upewnić w calutkim domu...
— Musiało to zajść po północy... rzekł Małejko.
Rozwodziła się później p. Słońska nad wielu rzeczami nic nie mogącemi objaśnić i ledwie się jej pozbył Małejko... gdy w końcu znowu rzewnie płakać zaczęła.
Z kolei ekonom Braun, ludzie dworscy przychodzili do protokółu... ale najmniejszego z niego światła na sprawę wyciągnąć nie było podobna...
Późno w noc się to skończyło... Małejko po naradzie z asesorem pozostał w miejscu, a Zdenowicz, któremu przykrem było tu nocować, wybrał się mimo pory spóźnionej do Murawca obiecując nazajutrz powrócić.




W Murawcu u Boromińskich już o południu wiedziano o tym wypadku, prezes trzech posłańców wysyłał, aby się dokładniej w miejscu dowiedzieć, pisał do Zdenowicza zapraszając go do siebie... ale asesor śledztwa nie mógł odstąpić, dopóki protokół nie był zamknięty, dopiero późno już, korzystając z zaprosin prezesa, ruszył woląc nocować gdzieindziej niż w tych nieszczęśliwych Orygowcach.

Sądził, przybywszy tu, że już we dworze spać będą i że u rządzcy się prześpi, ale u prezesa świeciło się jeszcze i służący przybiegł do wrót zapraszając go, ażeby wprost kazał jechać przed ganek!
W sieniach prezes w szlafroku go spotkał, z twarzą zmienioną, rękami załamanemi, poruszony cały.
— Mój panie Zdenowicz, chodź, proszę cię, opowiedz. Co to jest! co to może być? Czy napaść swoich czy obcych? Nie odkryliście ciała? nie ma na kogo poszlaki? Ja mrę cały dzień z niepokoju, ażeby się co pewniejszego dowiedzieć... proszę cię do mnie. Czekałem z wieczerzą, kazałem ci pieczyste zostawić.
Milczący wszedł Zdenowicz wzdychając. Prezes zwykle poważny i mierzący słowa, tym razem był jakby w gorączce, po twarzy łzy mu płynęły, bo kochał poczciwego Daniela.
— Bóg widzi, odezwał się, żem nikogo tu z sąsiadów tak nie cenił i nie szanował, jak tego człowieka. Choć to niedawno wyszło z plebejuszów i nazwisko jeszcze Niemcem niewypranym śmierdziało — ale człowiek był jakich mało! Pracowity, stateczny, cichy. Tu u mnie w domu kochali go wszyscy jakby krewny był, częsty gość u mnie! Dziś po nim wielka pustka została, a strata nienarodzona. I jeszcze taka śmierć, ale mówże asesorze.
Zdenowicz blady i wymęczony roztworzył ręce.
— Cóż ja panu prezesowi powiem! ja sam nie wiem nic. Cały dzień męczyliśmy się z ludźmi, żadnej poszlaki, śladu żadnego... nic!
— Ale gdzież u nas co kto podobnego słyszał? Rozbójnicy, napaść na dwór, rabunek!
— I to jeszcze taki osobliwszy, że żywa dusza nic nie słyszała.
— Gdzież szli słudzy?
— Franciszka on sam wyprawił do miasteczka, reszta spała.
Prezes ręce łamał. — Niepojęta rzecz! nieodgadniona, a pieniądze!
— Zdaje się, że z szafy co było zabrano, bo stoi otworem. Wszystkośmy opieczętowali.
Rozmawiali jeszcze z sobą, gdy drzwi się otworzyły i weszła ciocia Wychlińska, krokiem ostrożnym, z twarzą pomięszaną. Prezes spojrzał na drzwi.
— A cóż? zapytała nieśmiało, — a co?
— No, nic, asesor odpowiada, że głowy tracą, nie mogąc dojść najmniejszego śladu.
Wychlińska, osoba blada, schorzała i bojaźliwa, spojrzała na Zdenowicza, który ręce znowu rozpostarł, okazując niemi, iż nic nie mógł zrobić. Wzrok jej zdawał się go badać z trwogą jakąś i ciekawością.
— Przyszłam tu, rzekła, sądząc że się coś dowiem, bo i ja i Leokadya nie możemy zasnąć, tak nas to — przeraziło.
Prezes głową potrząsł.
— Mogę to już wam i przy poczciwym Zdenowiczu powiedzieć, że wy kobiety co to powinnyście być czulsze od nas mężczyzn, mówił gospodarz, nie okazałyście w tym wypadku wcale takiego wzruszenia, jakiegom się obawiał. Ten poczciwy Daniel (gdyby nie był protestantem, powiedziałbym świeć Panie nad duszą jego) co on się wam nawysługiwał. Myślałem że waćpani i Leokadya pomdlejecie z desperacyi, a no jakoś pokręciwszy głowami i powzdychawszy uspokoiłyście się daleko prędzej niż ja. Chwała Bogu, dodał stary, bom — między nami mówiąc — Leokadyą posądzał, że ma słabostkę do tego człowieka.
Pani Wychlińska spojrzała dziwnie na prezesa i zmięszała się bardzo.
— Mój bracie, rzekła, prawda to, żeśmy nie zanosiły się od płaczu i nie robiły historyi, ale i Leokadya i ja bolejemy nad losem tego człowieka, nie mniej jak ty. Niech to będzie dowodem, żem się tu przyjść ośmieliła.
I spojrzała na Zdenowicza, który stał nieomal upokorzony, że nie mógł nic powiedzieć nowego.
— Cały dzień niemal prowadziliśmy śledztwo — odezwał się cicho — ale dotąd żadnych rezultatów. — Zostawiłem tam Małejkę, jeśli on się nic nie dopyta i nie domyśli to chyba nikt. Jedyny ślad, że od okna do stawu coś było ciągniętego i na brzegu trzciny połamane, jak gdyby go tam zbójnicy rzucili... Ogrodnik znalazł zakrwawioną chustkę jego; ale w stawie brodziliśmy i nie znaleźli.
— A dla czegożby go w stawie mieli topić? spytał prezes. — Nie rozumiem? Czy go nie dobili? czy... Wszystko to ciemne a ciemne i niezrozumiałe!
Wychlińska spuściła oczy, westchnęła, ukłoniła się i powoli wysunęła z pokoju.
Rozmowa asesora z prezesem do późnej przeciągnęła się godziny.
Zdenowicz dopiero od niego się dowiedział, że pan Daniel miał ciotecznego brata, niejakiego Żymińskiego mieszkającego w Warszawie, właściciela kamienicy przy ulicy Senatorskiej, że to był pono jedyny spadkobierca, i że wypadałoby jemu dać znać o losie nieszczęśliwego Tremmera.
— Dla mnie — dodał prezes — największa i niewynagrodzona strata, takiego drugiego sąsiada mieć nie będę... takiego przyjaciela nie znajdę...
Gdyby nie pochodził z mieszczan i nie był świeżo uszlachcony, gdyby w dodatku nie był protestant, szczerze asindziejowi powiadam, córkę bym mu był swatał i spokojniebym umierał, wiedząc, że będzie szczęśliwą.
— A! co mi to pan prezes mówi, westchnął Zdenowicz, czy to ja go nie znałem. Był i dla mnie przyjacielskim jak rzadko... a z nim godzin kilka spędzić — prawdziwą było pociechą. Trzebaż, żeby na niego padł los taki tragiczny — w okolicy, w której nikt nigdy nic podobnego nie doświadczył za ludzkiej pamięci. Inna rzecz ta historya Niewierkowska, bo tu nikogo ze sług ani z poddanych posądzić nie podobna, tak wszyscy do niego przywiązani byli.
— Bądź pan pewien, dodał prezes, — że to się koniec końcem odkryje. Nie ma przykładu, ażeby podobna zbrodnia zataić się mogła. — Należy tylko na najmniejsze okoliczności zwracać uwagę.
— A! już Małejko od tego! bo! ho! — zawołał asesor — ten ślady na błocie powymierzał i pozdejmował z nich rysunki... ludzi egzaminował jak na torturach i gdy tam kilka dni posiedzi — niechybnie czegoś dojdzie.
— Daj to Boże — rzekł stary, bo gdyby bezkarnie podobny eksces raz uszedł, wszyscyśmy głów naszych niepewni. Przyznam się panu, że ja już od dzisiejszego dnia straże koło dworu kazałem podwoić — tu nie ma co żartować...
Zdenowicz zmęczony pożegnał gospodarza idąc na spoczynek, a chcąc nazajutrz do dnia do Orygowiec powrócić.
Nazajutrz też był wcześnie we dworze i zastał Małejkę nad protokółem znowu, pozywającego ludzi po jednemu i rozmawiającego z nimi o wszystkiem, co się dworu i życia dotyczyło.
— A cóż? spytał — jest co?
— Jeszczem głupszy jak wczoraj, odparł Małejko, aż mi wstyd. Nic nie rozumiem. — Jedyną zdobyczą, że koło stawu rękawiczkę znaleźli, którą pani Słońska poznała, jakoby do pana Daniela należała... a ta rękawiczka, to właśnie ćwieczek dla mnie. Coś niezrozumiałego... Jeżeli zbójcy trupa ciągnęli do wody, zkądże się ona tam miała wziąść? po co mu po nocy były rękawiczki, albo im? Napadli go w łóżku — zkąd tu rękawiczka... To zwaryować potrzeba! dodał Małejko.
— A któż ci powiada, że on przed kilku dniami jej tam nie zgubił?
— E! inaczej by wyglądała! świeżusieńka! rzekł pisarz. Z drugiej strony jeśli rękawiczka nie jego, cóż to za zbójcy byli, którzy chodzą w rękawiczkach i to jeszcze paryzkich!!
Zdenowicz zamilkł... popatrzył na corpus delicti z daleka, pokręcił głową i zakończył swojem zwykłem —
— Niechże djabli biorą...
Małejko był zły, chodził po pokoju rzucając się i szamocząc — rękawiczka mu w głowie siedziała...
— Już chustka zakrwawiona — była zagadką, odezwał się, ale z tą jeszcze jako tako... a z rękawiczką? rady sobie nie umiem dać... dalipan! I uważa pan asesor... co tu myśleć? w pokoju najmniejszego śladu krwi, po drodze ani kropli, na wiszarach także..? Na chustce ledwie ślad... Więc go chyba nie zabili.
— Mogli go udusić i rzucić w wodę?
— A po cóż mieli się fatygować? przerwał Małejko — po co? — Gdyby żywego nieśli nieopodal od chaty ogrodnika toćby choć jęk posłyszał — umarłego zaś topić — po co? powtarzam — po co?
— Ja nic nie rozumiem — mruknął Zdenowicz.
— Ja także, powtórzył Małejko — sensu bo w tem nie ma... Jakaś robota mętna... zagmatwana... Zbójcy, którzy się lękają, aby ich nie złapano cale postępują inaczej... Gdzież był ów p. Daniel, gdy szafę otwierali i zabierali pieniądze...? Jeśli już nie żył, toć mogli ciało zostawić, nie było przecie napisano na niem kto go zabił. Nie ma sensu!!
— Wiesz co Małejko — rzekł prostoduszny asesor — ty bo mnie się zdaje, nadto mądrujesz i świdrujesz rozumem. Czy to wszystko zrozumieć można? To do nas nie należy odgadywać takie zagadki... Gdy nie możemy odkryć zabójców, robota... obojętna...
— A! nie! krzyknął Małejko — jak zrozumiem robotę, to mi łatwiej będzie dojść sprawy, a ja panu asesorowi powiem, że tak jak się rzecz dziś prezentuje — ja nawet nie wiem, czy oni go zabili, czy żywcem porwali...
— Jezu Marya! otóż przewędrował! zaśmiał się Zdenowicz — a on im na co! a gdzieżby go oni skryli! Toć już z wielkiego rozumu oszalał...
Pisarz się trochę zmięszał i spuścił głowę smutnie, sam bowiem czuł, że i to jego przypuszczenie nie miało najmniejszego prawdopodobieństwa za sobą.
Odwrócił się powoli do asesora, twarzą okazując desperacyą i zniechęcenie.
— Już, rzekł cicho — od czasu jak jestem w służbie miałem śledztw nie mało, i nieraz bywały zawikłane, a jakoś sensu się było można domacać w zbrodni, tu zaś, proszę pana — niech mi pan daruje, powiem szczerze, to wygląda, jakby kto niezręcznie odegrał komedyą — czy co!
— A waćpan bredzisz! oburzył się poczciwy Zdenowicz, chorujesz na rozum... o to cała bieda — jak ty czego nie rozumiesz, to dla ciebie już sensu nie ma. Ja mówiłem od początku, że nam tu nic nie dokazać, niech sobie zjeżdża sąd, niech ześlą komisyą i niech głowy łamią. Nasza rzecz fakt zapisać i dość.
— Toć nie sztuka, rozśmiał się Małejko, a panu by to nie było przyjemne, żeby my pokazali przecie, że też coś umiemy... i że potrafim dojść wątku, choćby najmocniej zaplątanego... Toż choć popróbujmy.
— A cóż z próby! dodał asesor, tylko wstyd...
Małejko pióro zaczął gryść i po pokoju się przechadzać... popatrzał w papiery, podumał, chrząknął... i kazał zawołać ekonoma.
Po chwili wszedł Braun, który czekając na rozkazy, siedział na ławce w ganku, chmurny, smutny i zniechęcony.
— Proszę pana, odezwał się pisarz... daleko ztąd do karczmy?
— Karczmy u nas teraz we wsi nie ma, rzekł Braun, pan starą zwalić kazał a nowej budować się nie śpieszył, pono dla tego, że ludzi tu zastaliśmy rozpojonych. A że się bez szynku nie obejdzie, arendarz, który młyn trzyma i ma zjazd na gościńcu za groblą, obsługiwał i wioskę...
— Cóż to za człowiek arendarz? zapytał Małejko.
— Fajwel dosyć porządny i zamożny człek — rzekł ekonom. Nie mogę nań nic powiedzieć. Już to najlepszy dowód, że pan go cierpiał. On spekuluje na młynach, na mące, na zbożu, a karczma dla niego mniejsza rzecz... Fajwla tu wszyscy znają.
— Ano, Fajwla to i ja znam! odezwał się asesor, nawet nosi się nie po żydowsku i nie wygląda na żyda...
— I ja go sobie przypominam! wiem! wiem, dorzucił Małejko. Czyby go nie można wezwać!
— Dla czegoż nie! natychmiast — odparł ekonom...
Zwracał się w progu właśnie, gdy zdziwiony postrzegłszy za sobą stojącego Fajwla, dodał szybko.
— Ale otóż on sam tu.
Ustąpił mu trochę z drogi i Fajwel wszedł zwolna.
Człowiek był lat czterdziestu kilku, zdrów, krzepki, przystojny, czysty typ wschodni wyszlachetniony wiekami, oko bystre, czoło wysokie, twarz spokojna.
Ubrany w surdut czarny, buty długie, kamizelkę i chustkę, z pewną elegancyą trzymał kapelusz w ręku. Na głowie tylko maleńka aksamitna krymka zdradzała izraelitę. Wchodząc z powagą się skłonił.
— Słyszę, rzekł, że panowie życzyli sobie widzieć mnie, a ja właśnie tu sam przyszedłem, mając może co powiedzieć...
Obejrzał się. Braun stojąc w progu nie wiedział jakoś, czy zostać, bo był ciekawy, czy iść nim Małejko mu każe się oddalić... Oczyma spytał pisarza, który mu dał znak, żeby odszedł. Drzwi się zamknęły, Fajwel został przy progu. Westchnął mając rozpocząć mówić i potarł ręką po czole.
— Wielkie nieszczęście — odezwał się cicho. W naszym kraju od wieków o niczem podobnem słychać nie było.
Co to jest! kto to może zrozumieć... Ja od wczoraj chodzę jak przybity... Westchnął znowu.. i mówił dalej.
— Ja zwykle wieczorem listy piszę i rachunki... siedzę w izbie od ogrodu... W szynku moja krewna czasem do późna dla chłopów musi zostać, bo się zbierają wieczorem i przy kieliszku i do drugich kurów donudzą. Przy stajni jest Jasiek, który u mnie myszuresuje... Otóż jako ze dworu rozeszła się straszna wiadomość, począłem jego pytać, czy on co w nocy nie słyszał? czy nie był kto z obcych ludzi.
Małejko zerwawszy się z krzesła aż podbiegł do Fajwla. — I cóż? i cóż?
— Niechno pan posłucha — ciszej mówił arendarz. Jasiek powiada, że nie spał od północka. W karczmie był stary Chwedko z zięciem i Kurczynoga... nikogo więcej... ale około północka, powiada coś zaturkotało, jadąc niby od miasteczka... Dojechawszy do karczmy zwolniło jazdę... noga za nogą minęło karczmę... jeszcze Jasiek myślał, że zajadą i poszedł do wrót, aż zcichło i potem na grobli już znów prędszy turkot dał się słyszeć.
— Cóż to był, wóz! spytał pisarz.
— Otóż to, że nie, odparł Fajwel, bo Chwedko odezwał się do Kurczynogi — Słysz — pany jedut' — Chłopi jeszcze siedzieli, gdy w godzinę prawie po tem, jakby ten sam turkot znowu się dał słyszeć na grobli, i znowu mijając karczmę powoli jechali, a za karczmą, powiada Jasiek, jakby djabeł niósł popędziło po trakcie.
— I nikt nie wyjrzał? zapytał pisarz.
— Josielowi się nie chciało wychodzić, a przez okno nie było widać nic... Wszelako jako coś więcej wiem, dodał Fajwel. Na grobli stoi młyn, a we młynie noc i dzień zawóz, zawsze ktoś jest, i Mordko całą noc nie śpi. — Poszedłem do młyna, bo tam musieli albo słyszeć, albo i widzieć, kto jechał i dokąd...
— Prawdziwie z waćpana rozumny człowiek. — przerwał uradowany pisarz — aż miło mieć do czynienia z nim... Ale cóż...
— Mordko mówi, że we młynie było ludzi kilku: ci wszyscy spali, a mełło się zboże księże z Murawca i czekali na kolej. — On nie spał, bo koło zasieka chodził... Przezedrzwi widział, że szła bryczka trzy czy cztery konie w poręcz, myślał że kto do dworu i dziwił się że tak późno. Ludzi siedzących po nocy nie mógł dopatrzyć. Słyszał jak na grobli długo turkotało, a potem zwolna stanęło.
Jeszcze mu i to zdało się szczególnem, że dłużej na gościńcu już turkotu nie słychać było. Aż w godzinę może znowu turkoce wolno i jedzie niby nazad ta sama. Mordko już zaglądać nie miał czasu, bo właśnie zboże zasypywali. Powiada, że jechało cicho i noga za nogą aż poza karczmę... a potem nagle zahuczało — i tyle. Człowiek to uważny nie mógł sobie wymiarkować — czy kto do dworu jeździł, czy pode dwór, bo tak jakby niedaleko niego stał...
W czasie tego opowiadania Zdenowicz niezmiernie zaciekawiony fajce dał zagasnąć, pisarz chwycił się do protokółu.
— Tst! tst! zawołał — otóż i promyczek światełka. Żadnego szczegółu więcej panie Fajwel?
— Jeśli panowie życzą sobie, można by Josiela i Mordka sprowadzić, — ale ja z nich ciągnąc dobrze, więcej nic wypośrodkować nie mogłem.
— A no! tymczasem już i to dobre! wołał uradowany Małejko namyślając się. — Jak się Waćpanu zdaje z opowiadania Mordka, — nie wymiarkował on — gdzie mniej więcej ta bryczka zatrzymać się mogła?
— O ile ja miarkuję — rzekł arendarz — nie gdzieindziej, tylko nie dojeżdżając do dworu, nie daleko od pańskich stajen.
Zdenowicz wstał z krzesełka.
— Czekajcie — rzekł idąc do drzwi i wołając — panie Braun! panie Braun!
Ekonom się przystawił.
— Kto w stajni dworskiej nocuje? zapytał.
— Niczypor, pański woźnica.
— Jest on tu?
— Poślemy po niego.
— Bardzo dobrze — potwierdził pisarz — bardzo dobrze — widzi pan po nici do kłębka. Ot tak to ja lubię.
Fajwel został w pokoju wzdychając i chodząc od okna do okna.
— A co to za pan był! — rzekł z cicha — co to za człowiek! Nie ma kto by go nie żałował.
W kwadrans może zjawił się ekonom wiodąc z sobą słusznego, młodego chłopa, który miał niezmiernie wystraszoną minę, miął czapkę w ręku i wodził oczyma kłaniając się, widocznie przelękły, tak że nie wiedział, co i jak stanąć, zrobić z sobą.
Gdy pisarz się zbliżył do niego, pobladł jeszcze bardziej. Małejko mierzył go oczyma badającemi.
— Słuchaj no, odezwał się, zbierz dobrze pamięć i mów prawdę, bo na to, co powiesz, będziesz musiał przysięgać... Tu nie żarty! Jak na spowiedzi trzeba wyznać wszystko!
Niczypor drzał widocznie i kłaniał się co chwila drapiąc się w głowę.
— Tej nocy, kiedy się nieszczęście stało, spałeś w stajni przy koniach?
— A jużci — wybąknął woźnica.
— Nie słyszałeś nic? — mówił pisarz — przypomnij dobrze. Nieopodal od stajen idzie trakt. Nie jechał kto gościńcem w nocy?
Niczypor mocno się zamyślił i oczy spuścił.
— Mało to kto jeździ traktem, rzekł, a czy to człowiek śpiąc słuchać może? — To się nawykło do turkotu...
— Namyśl no się — dodał pisarz...
— Cóż, proszę jaśnie pana, tu nie ma czego się namyślać, co prawda to prawda — coś się słyszało... ale do śledztwa jak zaczną ciągać!!
Przerwał nieco.
— Ja panu powiem wszystko — dodał, kłaniając się, jeno niechaj to nie będzie pisane, żeby mnie potem za to nie ścigali.
— Cóżeś słyszał, mów, naglił Małejko.
— Ja już spałem, mówił Niczypor — było może około północka... słyszę, jedzie ktoś mimo i stanął. Myślę, a to go licho do dworu niesie, trzeba będzie wstawać i gościnną stajnię otwierać. Słucham, a tu gniady zaczął chrapać. Stanęło... Myślę — pojedzie do dworu... nie? A czegoż licha stoi? Czekam... czekam... Cicho... Gdzie się podziało? Po coby miało na drodze stać? Myślę sobie. Ciekawość mnie ruszyła, poszedłem do masztarni, z której okno wychodzi na gościniec, a że oczy z ciemności na dwór coś zobaczą, patrzę... majaczy się coś na gościńcu niby bryczka. Myślę, pewnie się co popsuło. Stoi a stoi a tak cicho, jakby martwe, aż strach mnie wziął, przeżegnałem się — patrzę... stoi — nie rusza się. A no wyraźnie konie i bryczka.
— Wiele koni? spytał pisarz.
— Albo trzy, albo cztery.
— Mówże dalej.
— Myślę, pójdę spać, co mnie do tego, a no ciekawość. Aż mnie w karku zbolało stać i patrzeć... Nie rychło, patrzę, zawraca cichuteńko, pomalutku.
Już po nocy dojrzeć nie było można, czy kto siadł czy nie, a no bryczka zawróciła i stępo na groblę pod młyn. Myślę — zajadą do karczmy, pewnie se poreperować nie mogli. Ot i tyle, bom spać legł, aż dopiero później coś po głowie chodzić zaczęło.
Wszyscy milczeli — pisarz tryumfował.
— Więc tedy rzecz pewna, rzekł głośno, że ta szajka na upatrzonego tu zkądeś przybyła i że pochwyciwszy co chciała, drapnęła nazad. To pewna, panie asesorze, dodał żywo, niech pan tu zostanie, ja muszę po trakcie natychmiast ruszyć śladów pytać aż do miasteczka, póki jeszcze pamięć świeża. Panie Braun, koni!
Niczypor się poruszył. A to ja, proszę jaśnie pana, zaprzęgę.
— A no żywo!
— Jeno szleje zarzucę, w dziesięć minut gotowo.
Fajwel stojący pod oknem zdawał się zamyślony głęboko.
— To nie ma wątpliwości, odezwał się, że na ślad trafiliśmy, ale co dalej Pan Bóg da?
Zdenowicz troszkę lepszej myśli dodał.
— Małejko do takich spraw jedyny. Poklepał go po ramieniu. — Słuchajże tylko, wracaj przed wieczorem, bo ja bym na noc do Murawca chciał pojechać. Mnie tu jakoś nocować nie raźno.
Pisarz ruszył tylko ramionami, prawie nie słuchał, już się wybierał, krzątał i rozmyślał co dalej pocznie.
— Za powrót nie ręczę, odezwał się, karczem na drodze kilka, a jak tam się złoży trudno przewidzieć.
Zaturkotało żwawo przed gankiem i pisarz już wybiegłszy rzucił się na bryczkę co najspieszniej, a w chwilę nie widać go było. — Zdenowicz nie mający nawet nikogo do mariasza, nudził się bardzo, bo Fajwel wkrótce go pożegnał, Braun był zajęty i jedna pani Słońska przyszła go zabawiać, a z podżyłą i płaczącą niewiastą gorzej mu było niż samemu.
Poczciwej Słońskiej zdawało się przecież, że rozrywa pana Zdenowicza. Siadła na krześle z pończoszką, na podoręczu mając chustkę, gdyż płacz jej powracał co chwila. Zdenowicz z rozpaczy kładł kabałę, bo bez kart w kieszeni dla zapasu nigdy się z domu nie ruszał.
— Co my tu teraz nieszczęśliwi poczniemy bez niego — szemrała cicho Słońska. Ten Żymirski proszę pana, który ma dom w Warszawie, to dobry może człek, ale zwyczajnie mieszczuch, on tu nie zechce siedzieć, albo puści w dzierżawę, albo sprzeda za bezcen! A majątek, proszę pana, złote jabłko tak zagospodarowany. Czego tu teraz niema!
Wszystko to praca nieboszczyka!...
A! co to był za człowiek! Gadali na niego, że nie naszej wiary, ale jak on w drugich wiarę szanował, jak on święta obserwował, jak nigdy najmniejszem słowem nie dał poznać, że inaczej wierzy i trzyma niż my. A dla ubogich dobroczynny był. Prawda że w piątek czasem mięso jadł — ale ja go oszukiwałam na różne sposoby chcąc pomału do postu przyzwyczaić. Bywało, dadzą szczupaka z jajecznicą — gramatkę na obiad, nic nie powie, nigdy słowa nie usłyszałam, nigdy wymówki...
Gdyby nie ta nieszczęśliwa wiara, mówiła ciągle Słońska — czyby on się nie ożenił był i jak najlepiej. Gadali, że nie szlachcic. Jako żywo. Sama na oczy widziałam u niego przywilej z pieczęcią jak osełka masła... a że dziad powozy budował.... mój Boże! sam prezes co go tak lubił, córkęby za niego wydał....
— On tam często bywał? spytał Zdenowicz.
— Jak domowy, jak krewny, mało nie co dzień — bryczką, pieszo, konno, czasem z polowania zaszedł. Prezes go zawsze zatrzymał, nie puszczał, tak, że niekiedy po północy do domu powracał. I — niechaj to nie wychodzi, dalej dodała Słońska ciszej, przyznam się panu, posądzałam ja go, że się w pannie Leokadyi kochał.
— Z czego to pani wnosiłaś? — zapytał Zdenowicz uśmiechając się mimo woli.
— Były znaki! były znaki — szeptała porzuciwszy pończoszkę i podchodząc bliżej do stolika p. Słońska — tajemniczą miną ciągnęła dalej.
— Ile razy wrócił z Murawca, to bywało chodzi po salce, chodzi, wzdycha a nie idzie spać, tylko biega z kąta w kąt i stęka. Aż parę razy niespokojna wychodziłam, myśląc żeby czasem rumianku albo mięty nie potrzebował, bo człek był taki delikatny, że ludzi nigdy, choćby zachorował nie chciał budzić. — A no! nic! nic! tylko mu coś na sercu tak ciężyło. Ja tam nigdy się nie ważyłam o to go zaczepiać — ale — coś było — coś było...
Raz — gdy prezes wyjechał na tydzień z domu, to nasz pan w Murawcu siedział prawie nie wyjeżdżając... A myśli pan, że w sekrecie Wychlińska tu nie przychodziła niby spacerem! Kilka razy!! kilka razy... A zawsze przez ogród, po cichu, i jak się zejdą, to cichusieńko szepcą i szepcą.
Tu Słońska zagryzła usta.
— E! co to już dziś mówić.
— Ale, proszę pani, jam bardzo ciekawy.
— Nikomuć to dziś nie zaszkodzi, bo jego już nie ma, a panny to nie krzywdzi, że do niego serce miała! Nic że tam w tem złego nie było. — Przed ojcem musieli się kryć, bo ten o małżeństwie ani słyszeć nie chciał... a ja powiem panu tylko to... niech to pan przy sobie zatrzyma (zniżyła głos) — pisywali do siebie, tego jestem pewna. — Pani Wychlińska to ułatwiała... Szły książki, niby książki, a no było tam coś w tych książkach...
Zdenowicz aż kabałę porzucił...
— Ja panu tyle tylko powiem, że mnie się zdaje, oni musieli rachować na to, że jużcić prezes nie wiekuisty, a oni młodzi. Kto tam wie, dosyć że się kochali... Miał nawet jej miniaturę, razem go zeszła nad nią, ale tak schował piorunem, jakby się przeląkł, żebym go nie wydała; powiedział mi, że to portret matki! Gdzie tam! podobniusieńka prezesówna!
Prezes tu u nas bywał — kochał go — a no — uparty...
— Cóż pani na to powiesz — przerwał Zdenowicz wstając — że wczoraj gdym przybył do Murawca — stary mi powiadał, iż myślał, po sobie miarkując, że tam kobiety się nie utulą, dowiedziawszy o tutejszej awanturze, a słyszę, — Wychlińska i panna Leokadya, trochę postękawszy, na podziw się znowu uspokoiły.
— E! to już chyba nie może być — boćby serca nie miały! — odezwała się pani Słońska. — Prezesowi się przywidziało, one pewnie z płaczu się zachodzą, a łez nie śmieją pokazać.
Ja myślę, że panna Leokadya albo całkiem za mąż nie pójdzie, lub chyba bardzo nie rychło.
Zdenowicz westchnął...
— Szkoda człowieka! rzekł — a jeszcze taka śmierć! taka śmierć! Wszak to ciała nawet odszukać nie można...
— A! tak! żeby choć na poświęconej ziemi je pogrześć, a to ludzie powiedzą, że za to go Bóg skarał, iż protestantem był!! On pewnie w stawie leży — mówiła dalej jejmość — ale z kamieniem u szyi... jakże go wyszukać, chyba by staw spuścić?
— A masz pani słuszność! jakby olśniony tą prześliczną myślą, podchwycił Zdenowicz — wszak staw można spuścić — i wszystko się odkryje...
Na tem skończyli rozmowę, bo Zdenowicz rywalizując ze swym pisarzem, pobiegł zaraz do Brauna, aby stósowne przedsięwziąć środki do wypuszczenia wody. Dla niego nie ulegało wątpliwości, iż zbójcy, których ślady wiodły w trzciny, tam go gdzieś utopić musieli.




Pisarz z wycieczki swej powrócił bardzo późno, — zmęczony i niezadowolniony.

— Cóżeś tam waćpan wybadał? zapytał asesor.
— Wystaw sobie pan — odparł czapką rzucając o stół Małejko — od karczmy do karczmy aż pod same miasteczko śledziłem tego djabła... schrypłem na indagacyi.... Wszędzie bryczkę słyszeli i leciała słyszę tak z powrotem, jakby konie niosły... ale nigdzie a nigdzie się nie zatrzymywała. Żeby kto z tych trutniów, co po trakcie siedzą, choć wyjrzał... ale nikt...
W Wygódce tylko stał we wrotach Karaim, gdy to licho się niosło i widział bryczkę, powiada, że było w niej koni trzy, w porącz... na koźle jeden a na siedzeniu drugi człowiek, okutany... Konie ciemnej maści... bryczka nejtyczanka długa... Woźnica walił po szkapach i no mu się przesunęli przed oczyma i znikli...
Dobiłem się aż do miasteczka... ale tu jak w wodę wpadło... Czy zwolnili biegu, czy, że tam więcej jeżdżą a mniej na to zważają, zaraz w pierwszych domach nikt już nic nie umiał nic powiedzieć...
Na tem opowiadanie swe dokończywszy Małejko padł na krzesło, prosząc, żeby mu się czem posilić dano — a asesor, na którego konie czekały, choć godzina była późna, znowu wolał do Murawca jechać, dokąd go prezes zapraszał.
W Murawcu nie tylko gospodarza zastał, czuwającego w oczekiwaniu na wiadomości o śledztwie, ale i dom cały z nim razem. Zaprowadzono go do salonu.
Na stoliku paliła się lampa... Prezes przechadzał się niespokojny... Na kanapie siedziała blada panna Leokadya, w fotelu obok pani Wychlińska. Zdenowicz z większą teraz ciekawością spojrzał na biedną prezesównę i zdziwił się nie pomału, iż umiała tak przed ojcem ukryć boleść, jakiej pewnie doznawać musiała, znalazł ją bowiem na podziw spokojną, acz smutną. Ciocia Wychlińska daleko wyglądała więcej wzruszoną i niespokojną. Gdy panna Leokadya pozostała jakby przybita do kanapy, Wychlińska wstała i podeszła do Zdenowicza razem z prezesem dowiedzieć się o śledztwie.
— Cóż tam nowego? czy jest choć najmniejszy promyk światła? począł prezes.
— Nie możemy się pochwalić, ażebyśmy stanowczego się coś dowiedzieli — wszakże — dodał Zdenowicz — dzień nie został stracony.
Na te wyrazy ciocia Wychlińska jakby przelękła, uderzyła w dłonie.
— Cóż tedy? co?
— Fajwel arendarz, wskazał nam pierwszy, iż w nocy bryczka jakaś podjeżdżała pode dwór, zatrzymywała się tam i później nazad ku miasteczku w czwał wróciła. Nie ma wątpliwości, że na niej przybyli rabusie... Małejko jeździł gościńcem, śledząc — bryczkę pędzącą słyszano wszędzie, ale w miasteczku znikła...
Wychlińska zwróciła się do Leokadyi, ta ze spuszczoną na piersi głową, jakby nie słysząc i nie słuchając... siedziała nieruchoma.
— I więcej niceście panowie nie doszli — nic? pytała Wychlińska...
— Niestety! dotąd, nic — rzekł Zdenowicz, ale jutro śledztwo dalej, jeśli się uda, prowadzić będziemy. Furman nieboszczyka...
Gdy wymówił ten wyraz dostrzegł Zdenowicz, że panna Leokadya cała wzdrygnęła się — żal mu się aż jej zrobiło...
— Furman? cóż furman? podchwycił prezes...
— Widział tę bryczkę ze stajni, stojącą niedaleko ode dworu... dokończył Zdenowicz...
— I cóż dalej?
— I zawracającą się po długiem tem staniu nazad ku miasteczku... Widzieli ją i słyszeli ludzie u młyna, tak, tak, że wątpić nie można, iż zbójcy ci trzema końmi, nejtyczanką podsunęli się pode dwór... a po krótkiej stosunkowo chwili nazad uciekli...
Prezes się zamyślił.
— Mówiliście mi wczoraj, rzekł, że ślady od domu znaczne były do stawu... że prawdopodobnie tam się skończyła ta tragiczna zbrodnia... Powiedzże mi, kochany asesorze, czy w pół godziny czasu mogli ci ludzie napaść, zrabować, ciało zatopić... i w pokoju sypialnym tak wszystko, jak mi mówiłeś poprzetrząsać?
Zdenowicz zamilkł.
— Ale cóż w tem niepodobnego, przerwała Wychlińska — nie rozumiem dla czego brat na to zwracasz uwagę!
— Bo mi się to zdaje niepodobieństwem, chłodno ciągnął prezes... Musieli okno odrywać...
W tej chwili stary zamilkł i wnet począł zastanowiwszy się...
— Żeby też człowiek jak on — czujnie sypiający, nie obudził się, gdy okiennicę wyrywali, gdy okno otwierali... nie chwycił za broń... zawsze nabitą, nie krzyknął?
— Mnie to na myśl nie przyszło, przerwał Zdenowicz, lecz w istocie nowa zagadka się nastręcza? którędyż i jak weszli, mógłże nie słyszeć... Nad łóżkiem były pistolety, w kącie dubeltówka.
Wszyscy zamilkli.
— Tak! to nowa zagadka! mówił asesor, myśmy o tem nie pomyśleli. Prezes masz słuszność, którędyż weszli?
— Mogli wejść przez pokoje, dodała pani Wychlińska, a wynijść tylko oknem.
— Ale śladu wyłomu, ani gwałtownego wyparcia drzwi nie ma, rzekł asesor, a pani Słońska przysięga, że sama na noc wszystkie drzwi pozamykała.
Leokadya spojrzała bystro na Zdenowicza, jakby mu wyrzucała, że ją męczył tą rozmową, podniosła się zwolna z kanapy i wysunęła z pokoju. Ciotka pozostała.
— Ludzie mi mówili, kończył śmielej po ustąpieniu prezesównej Zdenowicz, że sypiał czujno jak nikt, najmniejszy szelest go budził. Co więcej — a nadtem jużeśmy też mocno z Małejką medytowali — na ganku spał ulubiony wyżeł nieboszczyka Kastor, który zwykł, żeby się co tylko w domu ruszyło, budzić szczekaniem okrutnem wszystkich, ten ani się odezwał.
— Toby tylko dowodziło, rzekł prezes, że — uchowaj Boże od tego — chyba swoi to zrobili, ale kto?
— Nie może być, zaprzeczył Zdenowicz.
— Wyżeł nic nie dowodzi, przerwała pani Wychlińska, stary Kastor mógł też raz w życiu zasnąć.
— To się bardzo rzadko komu zdarza, dodał Boromiński. A no zaprawdę, w tem wszystkiem tyle jest niezrozumiałego, dziwacznego, że jak długo żyję, nigdym o niczem podobnem nie słyszał.
— I to mnie zmusi pono, westchnął Zdenowicz, zrzuciwszy pychę z serca, zdać raport a prosić sądu, ażeby rozumniejszą komisyą zesłali. Małejko do takich robót chwat, a i on nie może zgryść twardego orzecha. Wiemy coś i nie wiemy nic, kiedyśmy nawet ciała dotąd odszukać nie umieli. Jutro wszakże staw spuścić każę.
— Dobrze żeś mi o tem powiedział, rzekł prezes, muszę się i ja ze śluzą pilnować, a tobyście mnie zaleli.
Siedli tedy do wieczerzy, z którą na Zdenowicza czekano, ale panna Leokadya nie wyszła. Ciocia Wychlińska w istocie więcej podrażnionej okazywała ciekawości niż żalu i smutku. Po kolacyi prezesa odwołał ekonom, który miał coś pilnego, asesor został sam na sam z ciocią.
Asesorowi przyszła wcale nie trafna myśl popisania się z tą wszechwiedzą stosunków, którą z paplaniny pani Słońskiej zaczerpnął. Zbliżył się do pani Wychlińskiej i po cichutku, poufnie wybąknął.
— Jak to panna prezesówna nad tem cierpieć musi!
Ciotka spojrzała przerażona i aż się cofnęła.
— Dla czego szczególniej prezesówna ma cierpieć na tem, panie asesorze — zawołała chwytając za rekę...
Zdenowicz się zmięszał.
— E! bo to, widzi pani — rzekł bełkocąc — no — sąsiad, bywał często, a takie stosunki — i tego — i ludzie zwyczajnie jak ludzie, gadali, że dosyć był miłym prezesównie, a to pewna, że on w niej się kochał...
— Któż to panu tę bajkę splótł? z niezwykłą żywością poczęła Wychlińska. Ale — zmiłuj że się pan. Czyż temu wierzysz? czyż...
— Ale to, pani dobrodziejko — do sprawy nie należy — począł Zdenowicz, to się tak poufnie mówi. Wszak ci w tem grzechu nie ma.
— Zapewne, gorąco podchwyciła Wychlińska — ale po cóż to mówić. Zawsze to dla panny rzecz nie miła, gdy takie rzeczy głoszą. Zmiłujcie się, nie powtarzajcie tego. Prezes jest drażliwy.
— O, niech pani będzie spokojną! — rzekł Zdenowicz.
— Ja panu powiem poufnie — kończyła ciocia — że to sobie bajka tych ludzi, którzy zwykli sąsiadów swatać i żenić... i domyślać czegoś tam, gdzie nic nie ma. Pan Daniel był człowiek bardzo miły, bywał u nas często, ale się trzymał z daleka, wiedział on dobrze, że mój brat by mu córki nie dał. A już ludzie wzięli na języki!
Westchnęła pani Wychlińska jakby mocno zafrasowana.
— Gdzieś to pan słyszał?
— Po świecie — pani dobrodziejko — po świecie — odparł Zdenowicz — bąkano, przebąkiwano.
— Nie było nic — mówiła ciągle mocno skłopotana ciocia — któżby o tem lepiej wiedział odemnie? A gdyby coś było, przed panem bym się nie taiła, bo wiem, żeś przyjaciel domu. Ale, nie było nic — najmniejszej rzeczy. Książki mnie pożyczał, do prezesa przyjeżdżał na warcaby, na gawędkę. Sam go mój brat i odwiedzał i zapraszał.
Zdenowicz milczał, wszakże ta żarliwa obrona utwierdziła go tylko w przekonaniu, że coś być musiało, co teraz utaić chciano.
— Jeszcześmy — rzekł po chwili — nie mieli czasu przepatrzeć papierów — tam się może czego dowiemy... Szczególni to jacyś byli rabusie, bo zdaje się z tego, co w kominie leżało, że mieli czas papierów cześć spalić? A po co je spalili — tego znowu nie rozumiem.
— A papiery w kominie mogły być spalone dawniej — przerwała ciocia.
— Zdaje się, że świeżo — kończył Zdenowicz i westchnąwszy dodał. — Ja, pani dobrodziejko, nie byłem stworzony do śledztw i rozplątywania takiej gmatwaniny — czuję, że tu nie jestem na swojem miejscu — ale choćbym stokroć rozumniejszym był, ponobym niczego nie doszedł, to tylko powiem, co widzę, że napaść cała osnuta była jakoś bardzo rozumnie, bardzo chytrze i że to prości rabusie nie byli.
Czas odkryje.
Pani Wychlińska westchnęła.
— Dla tego też, rzekła, gdybyś mnie pan posłuchał, co tam bardzo się domacywać, śledzić, mądrować i darmo głowę łamać... At! zdajcie to na przyszłość i skończcie co rychlej.
— Umył bym pewnie ręce, gdyby mi było wolno — począł Zdenowicz, ale służba niewola. — Przyjdą jeszcze drudzy i trzeci... nie tak się to rychło skończy! Ja zdam z rąk, a śledztwo pójdzie swoim porządkiem.
Na te słowa nadszedł prezes żywo spiesząc do Zdenowicza.
— Wiesz asindziej — co mi znowu ekonom powiada?
— Cóż takiego?
— Że na gościńcu od Orygowiec do miasteczka, tamtej nocy znalazł nasz chłop raniusieńko jadąc związaną paczkę bielizny i odzienia, które poznali tu ludzie jako do p. Daniela należące. Na bieliźnie są jego znaki.
— To tylko potwierdza — rzekł Zdenowicz, iż rabusie tamtędy uciekali i wskazuje, gdzie ich szukać należy.
Asesor natychmiast prosił Prezesa, aby rzeczy te przyniesiono dla złożenia ich za dowód w sprawie. — Rozprawiano potem długo jeszcze, a zdania były różne, gospodarz utrzymywał, iż to była robota żydków z miasteczka, zaprawionych na kradzieżach koni, które uprowadzano do Galicyi, — ekonom twierdził, że może warszawscy przemysłowcy, którzy wiedzieli o pieniądzach, jakie z sobą przywiózł pan Daniel, tu za nim gonili, bo na Wołyniu ludzi tak przemądrych do złego słychać nie było. — Poszli oba spać nie rychło, a Zdenowicz pożegnał gospodarza, chcąc nazajutrz podać raport i odpowiedzialność całą z siebie zdać na sąd — bo był i zmęczony i zniechęcony i znudzony, nie mając z kim nawet w wiseczka się rozerwać.
— Ale nie spiesz no się — odpowiedział prezes, jeszcze jutro musicie staw spuszczać... do nocy wam to zajmie. Nim się potem wybierzesz, nim popiszecie co potrzeba, wieczór nadejdzie, a u mnie nocleg spokojny...
Przyjedź jutro, może mi co nowego przywieziesz. Nie uwierzysz, dodał wzdychając, jak mnie ta sprawa żywo obchodzi; Daniela mam na oczach ciągle, jakbym na niego patrzał. Kochałem go póki był, a teraz zdaje mi się, że gdy go nie stało, jeszcze więcej dlań czuję przywiązania...
Nazajutrz Zdenowicz raniuteńko pospieszył do Orygowiec, gdzie już zarządzono wszystko, aby nazajutrz staw spuścić. Otwarto wszystkie zastawki i śluzy, poprzekopywano rowczaki na niższe sianożęci, aby woda prędzej opadła — a choć to wszystko nie małe zrządziło w gospodarstwie szkody, nie było co się namyślać, gdy szło o odkrycie prawdy tak dziwnie jakoś zaćmionej.
Około południa już dno stawu odwiecznym mułem pokryte pokazywać się zaczęło, na brzegach łapano ryby, ludzie brodzili między trzcinami i wiszary... i mimo najpilniejszych poszukiwań, do których z gorliwości Małejko się przyłączył sam, rozebrawszy tyle, o ile jego rejestratorstwo kolegialne dozwalało — śladu nieboszczyka nie znaleziono najmniejszego.
Zdenowicz zrezygnowany był zupełnie acz upokorzony, pisarz wściekał się nie mogąc niczego więcej dojść, a nawet domyśleć się, co z ciałem zamordowanego się stało.
Nie pozostawało więc nic nad wystosowanie raportu do sądu, który resztę musiał sam już dośledzać.
— No! zawołał rzucając pióro na stół po dokończeniu urzędowego pisma Małejko — no — jeżeli oni tu teraz czego dojdą i mądrzejsi będą odemnie to — dam sobie urznąć głowę...
Zdenowicz fajkę palił milczący.
Wszystko zdawało się wyczerpane, skończone, zamknięte. Ciemności zostawały takie, jakie znaleźli nim z fiat lux, urząd pierwszej instancyi na grunt zjechał. — Pani Słońska jaki taki przygotowała obiadek, podano i butelczynę wina; asesor z pisarzem zasiedli smutni do posiłku. Już kurczęta stanowiące pieczyste ogryzali gdy gwałtownie do pokoju wpadł jakby mocno wystraszony, blady i niespokojny ekonom Braun. Po twarzy jego można było poznać, iż coś nadzwyczajnego zajść musiało. Małejko. który się gryzł niepomiernie niemożnością odkrycia czegoś — zerwał się rzucając kurczę i sałatę.
Braun nim począł mówić, czuprynę sobie już targał.
— Otóż to z temi ludźmi! otóż dajże tu sobie z tą ciemnotą radę! zawołał — każdy z nich tak się obawia śledztwa i sądu... i sam nie wie czego, że gotów najważniejszą rzecz zmilczeć, byle tylko nie być pociąganym do zeznań. Trzeba było wypadku, że mi Chwedko przyznał się, iż od Sydora słyszał o czemś... a inaczej to by może najważniejszego świadka w śledztwie nie było...
Pisarz także za głowę się porwał...
— Mówże pan... co to jest...
— A — jakże tu mówić, kiedy człowiek głowę traci! wołał Braun... Wziąłem Sydora pod wartę... niech sam gada. Wszak tej nocy gdy się to stało... położył się spać w krzakach oto z drugiej strony domu... Już to... nie wypada mówić o tem — dodał, ale posądzam go, że musiała być schadzka... bo się stara o Franusię z garderoby... a no, dosyć że w krzakach spał nieopodal i bodaj wszystko widział i nic nie gadał!
Ekonom aż ręce załamał. Małejko już o pieczystem nie myśląc, począł obrus ściągać i papiery dobywając do protokółu się gotował, krzycząc —
— Dawaj go tu! dawaj go tu.
Zdenowicz wypił kieliszek wina dla nabrania odwagi i huknął coś niezrozumiałego, czując że z obowiązku powinien był się zamanifestować.
Tymczasem przez próg wprowadzono pod strażą delinkwenta Sydora, bladego jak ściana. Szedł jak na ścięcie. Żal na niego było patrzeć. Ogromny, bardzo przystojny chłop, w koszuli tylko pod szyję związanej czerwoną wstążką, spodniach i bótach — ze spuszczoną głową sunął się niezgrabnie, nie mogąc we drzwi szerokiemi ramiony pomieścić... ociągając się i niemal płacząc. Oczów podnieść nie śmiał na najjaśniejszy sąd.
Zdenowicz wystąpił chcąc być srogim i okrutnym, co mu się zupełnie nie powiodło. Wziął się w boki.
— A widzisz ty, — jakiś — zawołał — jak to można — tego, mości dzieju, żeby prawdy nie chcieć wyznać przed urzędnikiem. Cóż to, ty — tego, jakiś, myślisz sobie — wilcy my jesteśmy czy co, że cię zjemy, ty jakiś... o! widział to kto... jakiś! tego! — A to po ludzku! a to po chrześciańsku.
Małejko tylko co się nie rozśmiał, ale mu było pilno.
— Mój kochany — dodał — mogłeś sobie tem gorszej biedy narobić, bo kto widzi a nie gada, gdy się co złego dzieje, jakby spólnikiem był.
Sydor zdaje się, że obu nie wiele zrozumiał.
— Mówże prawdę, zawołał pisarz, mów prawdę, nie taj nic, przypomnij sobie dobrze.
To mówiąc siadł przy stole, Zdenowicz zajął też miejsce z powagą przyzwoitą — milczenie nastąpiło ogólne.
— Gdzie byłeś tej nocy, gdy się we dworze to nieszczęście stało?
Sydor długo milczał — powoli dobył głosu nieśmiałego.
— Proszę najjaśniejszego sądu — to było tak... W budzie na ogrodzie strasznie gorąco... poszedłem se w krzaki podle dworu.
— A no? z wieczora deszcz padał? zagadnął Małejko.
— Ono to to prawda, a wszystko taki bardzo było parno, i ja sobie tam starą matę z inspektów przyniosłem. Tylko co mi się zdrzemnęło... słyszę jakby kto chodził po ogrodzie. Myślę co Paweł ogląda bo mu ogórki po nocy kradli. A no... po czasie aż stuk okiennicą o ścianę i okno brzęknęło. Tak ja wstałem i oparłem się na łokciu — słucham... nic... Myślę co to może być, więc z maty się zwlókłszy a świtę zarzuciwszy na plecy, wyszedłem trochu z krzaków. Noc była ciemna, proszę panów, a naprzeciwko światła można było co rozeznać, gdy się oczy obyły. Wychyliłem się — patrzę. Jakiś człowiek jeden i drugi kręci się koło dworu... łyknęło mnie... co takiego a potem strach... myślę sobie, krzyknę i nie ma głosu, kto to wie, co może być. A nu — duchy nie ludzie. Takem się, proszę najjaśniejszego sądu trząsł, że zęby dzwoniły. — Kręciło się dwóch ludzi podle okna... cicho... cicho... potem jeden się wychylił do pokoju jegomościnego głęboko i coś ztamtąd we dwóch zaczęli ciągnąć, ciągnąć aż wyciągnęli i we dwóch do ogrodu wzięli wlec.
— Mnie jeszcze gorszy strach wziął, aż przycupnąłem.
— A czemużeś nie narobił wrzawy? krzyknął Zdenowicz.
— Toby i mnie byli zabili! odparł Sydor, płacząc — czy ja zresztą wiedział, co to znaczy? Jak po nocy to jabym był przysiągł, że samego pana widziałem z Franciszkiem... Tak się majaczyło... Myślę, może gdzie w drogę jadą.
— A gdzież rozum? po cóżby mieli oknem wyłazić, mając drzwi, i kryć się z tem? rozśmiał się Małejko...
— Albo ja co tam mogę wiedzieć — proszę najjaśniejszego sądu.. Niechże się jasny pan nie gniewa... mówił Sydor... co ja biedny człek takie rzeczy mam rozumieć...
Asesor i pisarz ramionami ruszyli oba... Braun przytomny aż stęknął.
— Dajże tu z nimi rady! zawołał — otóż to taki lud! ciemny... i...
— Mówże no, mów — przerwał Małejko... Co dalej.
— No nic... tylko jakem zobaczył, że coś ciągną, takem przypadł w krzak i ducha w sobie zaparłem... i czekałem. Szeleściło potem przez ogród... coraz dalej, dalej... aż do furtki... Zapiszczała furtka... cicho.. We mnie trochę odwaga wstąpiła... Noc była wielka, a cisza... tak, że z daleka młyn nawet słychać było... aż dobrze poczekawszy na grobli, zaturkotał jakby wóz powoli... i tyle... Jam się nie rychło spać położył... i dopiero rano dowiedziałem się, co się stało. A cóż ja miałem się wyrywać, gadać, kiedy nie było o czem. Mało co ja wiem... Myślałem jak zaczną ciągać, ciągać, a przysięgać, a do miasteczka włóczyć, a dobywać z człowieka... kiedy ja i gadać nie umiem...
Małejko notował wszystko... Uderzyło go jedno, że Sydor powiadał, iż mu się zdało, jakby w tych dwóch ludziach widział — Franciszka i samego pana. Oczywiście o panu mowy być nie mogło, była to halunacynacya nieszczęśliwego Sydora, ale Franciszek? Franciszek właśnie tego dnia nie nocował w domu... Małejko gryzł pióro.
— Cóż to ci się zdawało, zapytał, że niby Franciszek był pod oknem...
— A! chowaj Boże — podchwycił strwożony Sydor — alboż ja po nocy mogłem rozeznać! a no ze wzrostu tylko... tak w głowie mi się pomięszało... Alboż mogłem przypuścić, żeby u nas byli złodzieje?
— Cóż ci się zdawało?
— Co ja mogłem wiedzieć? Może pan po nocy sobie dokąd jedzie...
Rozśmiano się z prostoduszności parobka.
Małejko ciągle pióro gryzł... przeszedł się po izbie.
— Ty, mój kochany, rzekł — musisz z nami jechać, twoje zeznanie nadto ważne... Niech pan ekonom każe mu dać furmankę i odstawi do miasteczka... A — spojrzał na Zdenowicza — a możeby jeszcze przesłuchać pana Franciszka?...
Braun, który we drzwiach stał, wypchnąwszy Sydora, sam powrócił zaraz — i odezwał się cicho...
— Cóż pan chce od p. Franciszka Wierzejskiego! Ten głupi sam nie wie, co plecie. — To człowiek bardzo stateczny, a oprócz tego niedawno, że nocował w miasteczku, bo i człowiek z nim był, co go woził.
— No tak — począł Małejko przebierając w papierach — ale tu o co innego idzie.
— A! chyba? dodał ekonom, bo co ten bredzi — nie warto tylko śmiechu...
Po krótkiej chwili wszedł żądany pan Franciszek Wierzejski, chmurny jak pierwszym razem i niby z łaski tylko stawiący się na żądanie.
Spojrzał ponuro na Zdenowicza i na pisarza, zagryzł usta, poprawił wysoko podpiętą chustkę na szyi, i czekał. — Żołnierska jego postawa i twarz zaimponowała pisarzowi.
— Proszę waćpana, rzekł łagodnie, do śledztwa to nam potrzebne... Znałeś waćpan pana Daniela dobrze?
— Spodziewam się! tyle lat u niego służąc — powoli mówił Wierzejski — nie chwaląc się pan we mnie miał zaufanie, gdy wyjeżdżał to mi i klucze i pieniądze powierzał. Kiedyśmy kupowali Orygowce dwa razy jeździłem do Warszawy i po sto tysięcy z góry przywoziłem sam jeden. Ludzie o tem wiedzą. Znałem go jak nikt lepiej.
— Miał kogo z familii oprócz pana Żymińskiego?
— Nie wiem, — jednego p. Żymińskiego znam, o żadnej familii więcej nie słyszałem... Do niegoby nawet potrzeba było dać znać... boć przecie ktoś majątek powinien wziąść i nie dać, żeby się tu wkradł nieład. Szkody i tak będzie dosyć. Ot — i dziś tu staw spuszczony.
Ruszył ramionami.
— Jużciż trzeba było się przekonać.
— E! machnął ręką Franciszek, ja od razu wiedziałem, że tam nic się nie znajdzie.
— A to jakim sposobem? podchwycił Małejko.
— Bo gdzieby oni mieli czas go tam topić? o! o!
— A cóż się z nim stało?
— Kto to może wiedzieć? Może gdzie go w dół rzucili! Tu dołów od piasku, a rowów nie mało... toć było łatwiej... A stawu szkoda... ryb przepadnie dużo — żeby choć zarybek zostawili... gdzie tam! w tym chaosie do płotek wszystko wyniosą.
Franciszek zażył tabaki i chwilę stał milczący.
— Panu Żymińskiemu, mówił dalej, trzebaby koniecznie dać znać i to rychło. Ja tu i tak nie mam co robić, mógłbym do Warszawy pojechać do niego, żeby choć wiedział, co się święci.
Słysząc to Małejko, wielce podejrzliwy człowiek, mrugnął na Zdenowicza, żeby nie pozwalał, uderzyło go to, że tak pilno było wyrwać się ztąd panu Franciszkowi.
— Waćpan się oddalać nie możesz — odezwał się sam Zdenowicz — jesteś do śledztwa potrzebny. Nikt nad waćpana lepiej, jak sam powiadasz, nie wiedział, co pan Daniel miał, gdzie co było, musisz dopomódz, gdy przyjdzie do rewizyi pokoju i szafy.
Franciszek zmilczał.
— Jak się waćpanu zdaje — pieniędzy było dużo? — spytał Małejko.
Stary pomyślał.
— Jakie z dziesięć tysięcy rubli przywiózł z Warszawy, ze trzy to u nas zawsze bywało od złej godziny... a coś tam może weszło z małych sprzedaży i propinacyi.
— A pieniądze były jakie?
Franciszek niezmięszany odpowiadał powoli.
— Jakie miały być? papierowe? W złocie mało co chyba.
A po chwili dodał:
— Niech panowie Żymińskiemu dadzą znać — szkoda majątku. Pan Braun zacny człek; ale i jemu to zacięży samemu na kark brać, a pora gorąca... żniwa... sprzedaże... Niechby kto przyjechał, żeby nie poszło na administracyą... bo to już ostatnia rzecz...
Splunął kręcąc głową.
Asesor i Małejko zmilczeli.
Pan Franciszek skłonił się i wyszedł.




Taką była ta sprawa zagadkowa i niezrozumiała, której zarys daliśmy w poprzedzających rozdziałach i nie można się wcale dziwić, że całe sąsiedztwo było nią rozgorączkowane, że na jednych padł popłoch, drudzy niestworzone rzeczy przypuszczali.
Po panu Zdenowiczu i Małejce zjechał sąd: kapitan Zagromowski, podsędek Witoszyński, a ten sam Małejko do pomocy. Siedzieli dwa tygodnie w Orygowcach, jedli, pili, tak, że nieszczęśliwa pani Słońska kurcząt i drobiu nastarczyć nie mogła, a nie odkryło się nic a nic.
W przetrzęsionym bacznie pokoju pana Daniela pieniędzy nie było ani grosza, oprócz trochy miedziaków na kominie, a co dziwniej, papierów dużo brakło takich, które rabusiom na nic by się były nie przydały. Innych, spalonych ślad pozostał w kominku. — Codzienne suknie gospodarza walały się na krześle przy drzwiach, a innych, które w tym pokoju się znajdowały — brakło. Przypuszczano bowiem, że tylko ztąd pochwycone być mogły.
Tajemnicza ta napaść i tem dziwną była, że ciała nigdzie nie znaleziono, przeszukawszy po rowach, dołach, na około domu i zabudowań. Gdzie i dla czego tak ciało skryto — nikt nie pojmował.
Pani Słońska wzywana do spisu rzeczy, jakie się w sypialni znajdowały, chociaż głośno tego nie mówiła, dziwiła się w duchu, iż ową miniaturę matki, nie matki, a jak ona utrzymywała panny Leokadyi, która w biurku zawsze się chowała — porwano... bo znikła. Brakło i pary pistoletów ze ściany...
Rabusie jakoś bardzo tu spokojnie sobie gospodarowali...
Małejko świdrując rozumem, jak o nim mówił Zdenowicz — wpadł na domysł nierozsądny, że stary ponury ów Franciszek mógł nie być obcym wypadkowi, namówiwszy się z jakimi awanturnikami. On jeden wiedział o pieniądzach, o zwyczajach, łatwo mu było zadać coś usypiającego panu Danielowi, najść go bezprzytomnego, bezbronnego udusić i ciało gdzieś, przygotowawszy zawczasu dół, rzucić, aby niepotrzebować dobijać, a być pewnym, że nie ożyje... Cała ta teorya p. Małejko, mająca pewne prawdopodobieństwo, misternie ukuta rozbijała, się o to, że wezwany na świadectwo Mordko Judelowicz, zeznał pod przysięgą, iż z wieczora w wigilią tego dnia przybył Franciszek Wierzejski po sprawunki do miasteczka, że najął sobie izdebkę osobną na tyłach, w której się o godzinie ósmej zamknął i położył spać, a nie wyszedł z niej nazajutrz, aż o szóstej rano, żeby kazać konie do powrotu zaprzągać. To alibi było tak przekonywające, iż posądzać Franciszka, dłużej ani było podobna. Małejko jednak cicho Zdenowiczowi powiedział...
— Mój panie, wielkim łajdakom różne myśli przychodzą! Ja panu daję słowo, że pojadę do miasteczka, stanę tak samo u Mordka Judelowicza na noc, w tej samej izbie, położę się spać o ósmej, o piątej rano wstanę i wyjdę do koni.. a mimo to w nocy oknem wylazłszy, pojadę do Orygowiec i wrócę — i nikt, żywa dusza wiedzieć o tem nie będzie. Zdenowicz tą przenikliwością szatańską Małejki tak był uderzony, iż ogłupiał, ale rozgniewał się na niego.
— Dałbyś bo jako pokój temu świdrowaniu, zawołał — gdzie znowu? wszyscy świadczą, że najuczciwszy człowiek, miał zaufanie u nieboszczyka, a waćpanu taki ćwiek w głowie siadł! Tfu! aż mi wstyd! Dałbyś pokój i milczał!
W istocie tego swojego przypuszczenia, które sam wysoko cenił, jako dowód własnej jowialności, Małejko nikomu więcej nie wyjawił... Było cokolwiek za śmiałe.
Uderzało jednak i jego i wszystkich to, że pan Franciszek Wierzejski, który naprzód chciał po pana Żymińskiego do Warszawy jechać, potem ciągle dokuczał asesorowi, sądowi, jeździł do Murawca prosić o porękę i wstawienie się Boromińskiego, gwałtem wypraszając się, aby mu wolno było powrócić do krewnych. Sąd oczywiście nie zgodził się na to, właśnie z powodu nadzwyczajnego nalegania, obudzającego podejrzenie. Oddano go nawet, na żądanie Małejki, pod sekretny nadzór policyjny...
Uważano, iż ze spokojnego stał się zgryźliwy, niespokojny, zły i po całych nocach nie sypiał... Asesor, który tu często dojeżdżał i za każdym razem bywał w Murawcu — sam począł jakieś mieć podejrzenia, ale pani Wychlińska śmiała się z niego i mocno Franciszka protegowała, równie jak prezes, który za jej namową, gotów był za niego ręczyć. I to jedno powstrzymało, że Wierzejskiego nie aresztowano.
Od wypadku tego posmutniała okolica — szczególniej dwór w Murawcu.
Nigdy tu bardzo wesoło nie było, ale od śmierci p. Daniela, jak w grobie się zrobiło milcząco i tęskno. Prezes przyzwyczajony do długich gawędek z Tremmerem, teraz milczał i wzdychał, nie mogąc sobie dobrać nikogo, bo — jak sam mówił, wszyscy mu się po nim, wydawali nie do rzeczy.
Ciocia Wychlińska chodziła zamyślona, a panna Leokadya blada, niespokojna, płakiwała po kątach. Nie mógł tego nie widzieć ojciec, ani się dać oszukać — zrozumiał dobrze, iż pod pozorem przyjaźni kilkoletniej ściślejszy, serdeczny związek połączył Leokadyą z Danielem. Udawał wszakże, iż nic nie domyśla się, bo po cóż było dziś, gdy wszystko tak smutnie się skończyło — daremne czynić wymówki biednej córce? Żałował jej, wyrzucał sobie, że przez egoizm dopuścił do stosunków powszednich człowieka, za którego wydać jej nie mógł, a bólu tylko przyczynił. Wszystkie te wrażenia i wspomnienia oblokły smutkiem wielkim Murawiec. Nic rozerwać nie mogło, ani prezesa, ani cioci panny Leokadyi. Życie się wlokło nieznośne, długie, nudne.
Starający się nawet, na których nigdy nie zbywało dawniej, po tylu próbach daremnych, może z powodu że się rozeszła wieść głucha o przywiązaniu panny do nieboszczyka — zupełnie przestali się zjawiać. — Od kilku miesięcy nie było ani jednego. Z dawnych odprawionych, zajrzał czasem który, próbując czy się drugim razem nie uda, ale na pannę popatrzywszy, prędko się wynosił.
W istocie panna Leokadya od śmierci Daniela bardziej była milczącą, smutniejszą, dzikszą niż kiedykolwiek. Ojciec jej zaczął się lękać o zdrowie.
Jednego dnia, a było to już w końcu września, jeśli się nie mylę — ciocia Wychlińska weszła rano do pokoju brata, co się rzadko trafiało, z jakąś miną smutną i zakłopotaną. Prezes do otwartej rozmowy w rzeczach serca się tyczących nie był skłonny. — Siostrę kochał, ale jej wdowi humor go niecierpliwił.
— Cóż moja dobrodziejko powiesz? odezwał się wstając i idąc na jej spotkanie — czem ci służyć mogę?
— Nic, nic kochany bracie, ot, tak — mówiła ciotka — chciałam, chciałam z tobą postękać na osobności. Domyślisz się łatwo, o Leokadyą mi idzie.
Prezesowi zachmurzyło się czoło — westchnął.
— Cóż tu o tem mówić — odezwał się po cichu. fata moja dobrodziejko, przeciw którym człowiek nie może nic. — Proszę cię, panna piękna, dobrze wychowana, dobrej rodziny, majętna, do trzydziestu lat sobie wybrać nikogo nie może! i wybór jej pada — bo to już nie ma co taić — na jedynego człowieka, którego jej dać nie mogłem, a i ten jeden ginie marnie!
— Ale bo, kochany Józefacie — przerwała Wychlińska, ty troszkę winieneś, czyż już dla tego, że nie senatorskie dziecko i że protestant.
— Daj ty mi pokój — wybuchnął prezes — po co dziś to wznawiać? co to pomoże? Wszak go nie ma.
— Tak — ale, gdybyś...
— Gdybym! gdybym! Już go nie wskrzesim — dajmy pokój.
— Ale o Leokadyi cośby należało radzić — dodała Wychlińska.
— Naprzykład — odparł ojciec — jabym ci z duszy serca wdzięczen był, żebyś mi dała radę skuteczną, żebyś jej zaswatała przyzwoitego człeka... Owszem, proszę, proszę.
— Mój kochany bracie — poczęła siadając ciocia — czyż ci to nigdy na myśl nie przyszło nawet, że rozrywka, przejażdżka, podróż, poznanie nowych ludzi, przetarcie się po świecie mogłoby nam Leokadyą wyleczyć, a przynajmniej roztargnąć i ożywić.
Tyle lat nie byliśmy u mojej siostry Benisi... prawda, że to w Sandomierskie drogi kawał — ale jakżeby ona była nam rada. A któż wie, Leokadya poznałaby może kogo, może by się jej kto podobał.
Prezes podumał.
— A bardzo dobra myśl! Niech ci Bóg płaci! doskonała — zawołał — zabierzmy się ile nas jest i ruszajmy, zgoda.
— Jakto? i ty byś pojechał? — spytała zmięszana Wychlińska — i ty?
— No! a czemuż nie ja? — przerwał prezes. — Mnie tu teraz samemu jak palec zostać strasznie byłoby nudno...
— Ale gdzież ci tam taką podróż odbywać jesienią!
— No — a asińdzce!
— A! ja — to co innego. Tobie by się mogła pedogra odezwać?
— Myślisz? — zapytał prezes — a to prawda, gość z pedogrą nie bardzo by był Benisi pożądany. Kawał drogi... nie ma co mówić!... hm... jest racya.
Tylko znowu jak wy mi się wyruszycie tam i zasiądziecie, a broń Boże tam was zapusty zachwycą, a Benisia zacznie zatrzymywać. Cóż ja tu pocznę? — Ja się na śmierć zanudzę!
— A czyż my cię tak bardzo bawimy? — uśmiechając się mówiła Wychlińska. Weźmiesz sobie księdza Serafina do maryasza i gawędki, a sąsiadów ci nie zabraknie.
— A no — a no — rzekł prezes — wezmę to ad deliberandum, asindzka wybadaj Leokadyą.
— Ja bo ci się przyznam, żem wprzódy, niż ci to przyniosłam, już po trosze starałam się wyrozumieć — wcale nie jest od tego.
Stary odwrócił się z uradowaną twarzą.
— Pewna jesteś tego? — spytał.
— Najpewniejsza! najpewniejsza — mówiła Wychlińska. Idzie tylko o to, a żebyś ty zgodził się na to... Radaby zobaczyć Benisię, tyle lat jakeśmy u niej nie były, a jak ona tu ostatnim razem przyjeżdżała, już będzie dwa przeszło. Przecież wiesz, że ona cały majątek dla Leokadyi przeznacza, że to jej jakby dziecko przysposobione. Kocha ona mnie, ale Benisię chyba lepiej nademnie.
To jej sprawi radość serdeczną...
— Zmiłujże się... dość! — zawołał prezes wstawając z krzesła — czy to mnie tak bardzo trzeba konwinkować! czy jabym jedynemu dziecku nieba nie rad przychylić! A no — jedźcie, jedźcie — pojechałbym i ja, ale coś wy mnie nie chcecie!
Wychlińska się zmięszała.
— A czemużbyśmy nie miały chcieć — proszę cię — ale zastanów się sam...
— Tak! tak! pedogra — rozśmiał się — a w istocie żem stary nudziarz. Co prawda to prawda — nie gniewam się na nią...
Jedźcie same. Tylkoż wybór w drogę! ot to dopiero historya! — kareta poczwórna ciężka, trzeba do niej koni sześć, a kara klacz okulawiała i cug rozerwany, doprządz nie ma co, bo tak rosłych w stadzie nie mam. Niebieska karetka do podróży nie wiadomo czy nawet osznurowawszy resory, wytrzyma, bo się łamie a łamie, i zaraz do niej pod służącą trzeba bryczki... Maciej z tym swoim kaszlem, Mikołaj głupi i smarkacz... kogo dać!
Chwycił się za głowę.
— A! cóż bo znowu — przerwała Wychlińska — czyż w Murawcu nie ma czterech koni i powozu? — Ale u ciebie każda rzecz trudna i każda powodem do frasunku.
— Tak! asindźka by chciała — zawołał prezes, żebym fiu! fiu! bez namysłu! bez zastanowienia — tak marsz... zaimprowizował bzdurstwo i potem biedy nawarzył. Podróż to podróż! trzebaż przewidzieć, obmyśleć, zabezpieczyć. Ale z wami...
Wychlińska zatknąwszy uszy uciekła.
Gdy w parę godzin potem dano do stołu i prezes wyszedł do sali jadalnej, a córka, która go dnia tego nie widziała, przyszła przywitać... zdziwił się niepomału, zobaczywszy ją pierwszy raz od dawna, tak jakoś odświeżoną, odmłodniałą, z pogodnem czołem, uśmiechniętą... jakby sama nadzieja podróży już ją uleczyła...
Pocałował ją w czoło z radością.
— Moje dziecko kochane... zawołał zaraz... Wychlińska mi przyniosła dobrą myśl — nie prawdaż? Pojedziecie do Benisi, to cię rozerwie — to ci nawet pomoże na zdrowie, które od niejakiego czasu było nie najlepsze.... Jedźcie.... Oczy Leokadyi zajaśniały, podniosła je z wdzięcznością na ojca.
— Doprawdy? godzisz się na to, kochany ojcze? zawołała z wyrazem wesołym prawie.
— Ale dla czegoż nie? jak tylko wam to może uczynić przyjemność! Głupi byłem, żem się tego wprzódy sam nie domyślił, a to teraz jesień, drogi będą szkaradne, plucha...
— E! to nic nie szkodzi... mówiła córka ściskając go.
Powóz się gotów łamać, koniska się pozarzynają, — westchnął prezes...
— Ale wszyscy mówią, że jesień będziemy mieli prześliczną! dodała Wychlińska...
Prezes śmiejąc się siadł do stołu.
— A no — dobrze, dobrze — jedźcie, rzekł, usłucham nawet rady Wychlińskiej, i zaproszę na cały czas ojca Serafina. Oprócz tego Roch będzie dojeżdżał, jestem pewny, stary podkomorzy mi nie odmówi i jakoś ten czas się przeżyje...
— Zatem — wtrąciła ciotka — żelazo bić póki gorące — kiedy nas wyprawisz?
— A! kilka dni musicie być cierpliwe — bo na złamanie karku was nie puszczę, trzeba konie sprządz, wypróbować, powóz opatrzyć, pod brykę oś podprawić, ludzi trochę oporządzić, żeby wstydu nie było. U Benisi po pańsku, a u mnie po szlachecku...
Tak wcale niespodzianie podróż ta postanowioną została — nim jeszcze panie wyjechały, prezes mógł się przekonać, że projekt cioci Wychlińskiej był na głębokiej znajomości natury ludzkiej oparty, gdyż Leokadyę sama nadzieja już zdawała się uzdrawiać. Cudownie prawie zmienił się humor, twarz; odzyskała wesołość, mowę, zaczęła się krzątać około wyboru z dziecinną prawie żywością.
— Kiedyś już taka szczęśliwa, że tak doskonale potrafiłaś mi dziecko rozbudzić do życia, szepnął na osobności prezes do siostry, postarajże się jeszcze sama i przez Benisię, żeby tam sobie kawalera znalazła, a bogatego i do rzeczy... Zresztą o bogactwo mi nie idzie, a mówię o niem tylko dla tego, że majętny lepiej wychowany być powinien... Wydamy ją za mąż i odetchnę... Zapomni przecie o tym nieszczęśliwym Danielu, o którym ja sam przyznam ci się — do dziś dnia myślę z żalem.
— Jeśli ci mam prawdę powiedzieć — smutnie przerwała Wychlińska — mylisz się mój bracie, sądząc, że ona tak łatwo o nim zapomni... Nie tajno to dziś i tobie, że oni się kochali. Miłość była, jakich mało, bo spokojna, bez nadziei, a głęboka i rzewna... jakiej w życiu nie spotkałam... Nieraz mi się patrząc na nich serce ściskało... Twój wyrok postawił między niemi nieprzełamaną zaporę — nie mówili z sobą nigdy o tem, nie stykali się, nie boleli, dość im było, że się widywać mogli.
— A ja głupiusieńki ślepym był — dodał prezes, a asińdźka też rozumna, żeś mi nigdy nic nie powiedziała.
— Po co? zapytała ciotka — żebyś ich rozerwał i Leokadyi tych kilka chwil szczęśliwych, jakie miała w życiu, pozbawił.. Oni się pono zaczęli kochać, jeszcze gdy była w Warszawie... a Leokadya?
— Dajcie już pokój nieboszczykowi — westchnął prezes.
— Nieboszczyków się kocha najstalej! zawołała ciocia... O ile ja ją znam, ona mu pewnie wierną pozostanie do śmierci.
Prezes się aż z gniewu zaczerwienił.
— O! to! to! mówże jej to asińdźka i poddawaj! Utrzymuj ją w tym afekcie — żeby starą panną została! A! baby! baby!
— Ja przecież z nią o tem nie mówię — tobie wszakże winnam prawdę...
— Daj mi z taką prawdą pokój.
Umilkli tedy... W drogę się przysposobiono prędzej, niż prezes sądził, czuć było w tem i wpływ pań obu na ludzi i może u sług ochotę przewietrzenia się trochę. W kilka dni nie było pozoru do odkładania, nawet nie wzywany, jakby przeczuciem zjawił się ojciec Serafin. Prezes posądzał Wychlińską, że go tajemnie sprowadziła.
Pożegnanie było czułe, przestróg i admonicyi nie brakło.... na ostatek powozy ruszyły przeżegnane z ganku przez prezesa... i cicho a pusto wyglądał — wyludniony Murawiec.
Zjawili się goście, lecz chwilowo, a ojciec Serafin sam cały dzień zabawiał prezesa w maryasza, w warcaby... lub rozmową ożywioną, bo umiał powieści i legend takie mnóstwo, że mu na nich nigdy nie zbywało.
Chociaż wypadek w sąsiednich Orygowcach już był nieco wyszedł z pamięci, właśnie teraz znowu przypomnieli go sobie wszyscy żywiej, bo cioteczny brat p. Daniela, oddawna wzywany, dopiero przybywał dla objęcia po nim spadku. Coś mu tam znać przeszkadzało do wyjazdu, bo gospodarstwo zdał na Brauna i panią Słońską, obiecywał się, obiecywał i dopiero gdy go sąd zawezwał zagroziwszy administracyą, zdecydował się stawić osobiście.
Znać było po nim człowieka miejskiego, bardzo ogładzonego, i nawykłego do życia w stolicy, gdzie każdej chwili pieczone i gotowane pod ręką. Stary kawaler ale wesołego temperamentu, lubiący znać dobrze zjeść a jeszcze lepiej wypić i w wesołem towarzystwie pobaraszkować — wcale nie był podobny do brata... Ogłady było w nim wiele, lecz wykształcenia mało. — Dobre człeczysko, niedaleko widział, ani mu to dokuczało, głowy mordować nie lubił.
Majętny sam z siebie, bo tam i kamienicę miał piękną i udział w jakimś handlu — nie wiele pono dbał o Orygowce, a nudziło go, że musiał się niemi zajmować.
Szczególna rzecz, iż tragiczna historya brata — która już była, prawda nieco przyschła — na nim żadnego nie czyniła wrażenia. Słońska była zupełnie zgorszona, gdy pierwszego wieczora po przybyciu, przy opowiadaniu o śledztwie, przerywaniu łzami zaczął się śmiać.
Co w tem mogło być tak zabawnego, że sobie Małejko głowę łamał nad okryciem zbrodni — biedna, pobożna kobieta pojąć nie mogła. Pomiarkował się prędko, to prawda i spoważniał, a nawet oczy sobie ocierał potem i tłumaczył się, że mu to się śmiesznem wydało, iż nic nie odkryto — wszakże na Słońskiej zrobiło to bolesne wrażenie.
Nawykły do wesołości, nazajutrz już z Braunem żartował, i pytał, gdzieby tu znośniej czas można przepędzić. Braun mu powiedział, że p. Daniel bywał często u prezesa, i że należałoby nawet podziękować Boromińskiemu za jego interesowanie się nieboszczykiem. Na to Żymiński głową pokiwał tylko.
— Wiem, wiem, począł, to ten w którego córce się kochał! a no! wiem! pojadę! muszę dom zobaczyć. Ciekawym...
Jakoż po obiedzie, który mu się oprócz pieczystego z rożna wydał bardzo lichym — kazał zaprzęgać i ruszył do Murawca.
Zastał tu i gospodarza i O. Serafina i pana Rocha.
Wszyscy z niezmierną ciekawością przypatrywali się przybyszowi, który w kwadrans rozweselił towarzystwo, nad losem brata wcale się nie rozczulając i nie chcąc nawet wcale mówić o nim. P. Roch oglądał go jak osobliwość, bo nic w sobie wieśniaczego nie miał; był człowiek innego gatunku, obyczaju, ruchu, mowy. Lekko jakoś brał powagi powiatowe a nawet z prezesem, którego tu wszyscy szanowali i byli dlań z respektem, — był za panie brat.
Pan Roch, człek dosyć zamożny, podsędek, dobrej familii, wydał mu się pono bardzo ordynaryjną figurą, bo go w godzinę po brzuchu klepał.
Mimo to wdzięczni mu byli, że troszkę z sobą wesołości przywiózł.
Prezes tylko nie rozumiał tego, iż o bracie unikał rozmowy, i na kondolencye głową trząsł obojętnie.
— Figla mi wypłatał, rzekł płocho, temi Orygowcami! Gdzie mnie to tem się zajmować — ja mam co innego do czynienia! A mieszkać to już ani myśleć.
— Przedasz waćpan łatwo! odparł prezes.
— A — nie, sprzedać nie mogę!
I jakby sam do siebie śmiać się zaczął. Przytomni się zgorszyli. Był jakiś dziwaczny w ogóle. Zgadało się o panu Danielu, którego wszyscy chwalili.
— Dobry był człowiek, to prawda, odezwał się Żymiński, ale my dwaj z sobą nigdyśmy bardzo nie harmonizowali. On zakrawał na uczonego, ja jestem prosty sobie człowiek; on był mieszczanin a poszedł na wieś, ja jestem ze starej szlachty a przyszło mi żyć na bruku. On był protestant, ja jestem katolik. On się całe życie żenić chciał — a ja i niech mnie Pan Bóg broni. W dodatku nigdy nie wiedział co jadł, a wino mu można było dać, jakie kto chciał, nigdy się na tem nie poznał. Żyć nie umiał. A no człowiek był bardzo dobry nie przeczę, tylko mi niepotrzebnie te Orygowce na głowę rzucił.
I śmiał się pan Żymiński; a goście przytomni patrzali nań zdziwieni niepomału, zgorszeni nawet coraz widoczniej.
— Cóż pan sądzisz o tym wypadku nieboszczyka p. Daniela? zapytał p. Roch.
Ruszył ramionami Żymiński.
— Jam tu nie był, rzekł, nic o tem sądzić nie mogę, prędzejbym się u panów mógł poinformować — pasztet jakiś niezrozumiały, to wiem, że co najlepszego było, gotowiznę mi zabrano, bo Daniel miał grube pieniądze. Ale zobaczycie panowie, to się musi odkryć, to się wszystko odkryje.
Uśmiechnął się dziwnie.
— Piękna okolica u panów; nie ma co mówić — dodał — gdzie się takie rzeczy dzieją, że ludzie jednej pięknej nocy znikają ze świata bez wieści. Ja bym tu dla tego samego nie mieszkał.
— Więc pan sprzedaj Orygowce — rzekł pan Roch.
— Ale nie mogę, nie mogę, to znowu inna rzecz — rzekł Żymiński i zamilkł.
Prezes przyglądał mu się i przysłuchiwał z ciekawością wielką, nie obudzał w nim wszakże sympatyi tej, którą sobie zyskał pan Daniel. — Sama nie wczesna wesołość i lekkomyślna obojętność, z jaką tak tragiczny wypadek, śmierć brata przyjmował, odstręczała od niego. Oprócz tego pan Roch miał go za pyszałka i tonu, który przybierał, nie lubił.
Nie miano go czem zabawiać, naturalnie więc kondolencyjna rozmowa obracała się ciągle około tragicznego wypadku, co mu widoczną robiło przykrość.
— A! co tam już o tem mówić! — rzekł w końcu — nie wydobędziemy my z tego nic, kiedy już sąd i śledztwo nie potrafiło prawdy dojść. — Na to jest czas i sam Pan Bóg, który zawsze zwycięzko zagadki rozwiązuje. Zobaczą panowie, to się wyjaśni, ja nie mam na nikogo podejrzenia — bo to musi być sprawa obcych ludzi — kto to zrozumie!
Na tem urwawszy p. Żymiński zabawił krótko u prezesa i do Orygowiec powrócił.
Nic go tu nie interesowało. — Braun i pani Słońska napróżno mu wykazywali korzyści i piękność majątku, chodził i ziewał tylko — rozkazywać nie chciał nic i zmienić nie dozwolił.
— Niech wszystko zostanie tak, jak było za pana Daniela, o to jedno proszę — nic nie zmienić. — Ja tu gość — rządzić się nie chcę. Z majątkiem nie wiadomo co będzie. Wszystko po staremu.
Kazał sobie w gabinecie słać i sypialnego pokoju nie zajął, co zresztą łatwo było wytłumaczyć — rzeczy po panu Danielu nie tknął. Myślał najwięcej o kuchni i piwnicy, a znalazłszy je w dosyć pierwotnym stanie, widocznie na tem cierpiał.
Słońska była prawie gniewna, bo mu niczem, mimo największych starań dogodzić nie mogła. Kucharza nazwał kopcidymem i nie krył się z tem, że nie pojmował, jak tu ludzie żyć mogą. — Kilka dni tak strawiwszy dosyć nudnie, uregulowawszy jako tako dalsze gospodarstwo, na które trochę pieniędzy zostawił, uznał się sam zbytecznym w końcu, i — jak tylko mógł, pospiesznie się do odjazdu pakować zaczął. — Żegnając go Słońska przebąknęła coś o powrocie jego do Orygowiec — na co on ramionami ruszył i śmiać się począł. Dało to wiele jej i panu Braunowi do myślenia.




Ciotka Benisią poufale zwana w kółku rodzinnem, mieszkająca w Sandomierskiem, młodsza od pani Wychlińskiej, była co się zowie wielką panią. Ona i jej nieboszczyk mąż, pan Hilary Pstrokoński, dorobili się fortuny, sami nie wiedzieli jak... kupna i sprzedaże szczęśliwe majątków, jakieś spekulacye, których wypadkowi sam nieboszczyk pan Hilary niezmiernie się dziwił, trochę ładu i porządku w domu, powiększyły tak majętności, że liczono ich do najmajętniejszych obywateli w okolicy. — Już to głową domu i główną jego sprężyną była zawsze pani Benigna... niepospolicie udarowana niewiasta, żywa, czynna, zabiegliwa, znająca ludzi i mająca nad niemi władzę wielką. Mąż kochał ją bardzo i, jak sam nawet wyznawał, był pod pantoflem. Umierając, zapisał jej cały majątek — bo dzieci im Pan Bóg nie dał. Owdowiawszy, choć do ręki jej zgłaszało się nieustraszonych jej energicznym charakterem mnóstwo pretendentów, ze wszech miar godnych przyjęcia — pani Benigna za mąż iść nie chciała... Leokadyę ukochała i otwarcie mówiła, że jej pozostawi wszystko. — Tymczasem żyła czynnie gospodarując i wcale nie unikając ludzi i świata. Dom miała na stopie pańskiej, gościnny i otwarty. — Nie kryła się z tem, że lubiła się bawić i około siebie widzieć twarze szczęśliwe i wesołe — kilka panien, ubogich krewnych na wydaniu, kilku rezydentów należało zawsze do dworu. Dawała posagi i wyprawy, swatała chętnie, pomagała do pracy — próżniaków nie mogła cierpieć. — Życiu jej niepospolicie urządzonemu, dziwili się wszyscy, lecz i ona i ten sposób życia, obudzał powszechny szacunek. — Nie miała tylko łaski w tych kołach, które ją wciągnąć chciały w niezgodne z jej przekonaniem zajęcia i zabawy.
Sama stojąc na czele domu, wiedziała o wszystkiem, kazała sobie sprawę zdawać z gospodarstwa, wglądała w rejestra... część dnia spędzała na obejrzeniu dworu, ogrodu, nawet rolniczych robót i mówiła o sobie, że — o ile pan Bóg i położenie jej pozwalało — była szczęśliwą. Również ochotna do pracy i do zabawy, towarzystwo każde umiała u siebie rozruszać, rozweselić, zająć, i — z wyjątkiem grubszej gry, której nie dopuszczała, miała w domu dla gości, wszystko co do przyjemnego spędzenia czasu posługuje.
Dwór, który na pałac zakrawał, z ogromnemi oficynami, ogrodem, kręgielniami, strzelnicą, bilardem, salą do muzyki, biblioteką, pięknym zbiorem nowożytnych obrazów... prawie zawsze bywał pełen odwiedzających. Niektórzy tygodniami tu przesiadywali. Swoboda przez znaczną część dnia panowała jak największa, każdy robił co chciał i miał na posługi konie, książki, powóz... Coś to było w rodzaju angielskiego życia na miejskich zamkach... ale z polskim akcentem i uprzejmością nie ceremonialną. Na śniadania wspólne przychodził kto chciał, na obiady wszyscy, potem na herbatę, po której wieczór spędzano razem.
Wybrać też właściwszego miejsca dla roztargnienia i rozweselenia osmutniałej panny Leokadyi nie było podobna... zwłaszcza że ciocia Benisia równie przynajmniej kochała ją jak Wychlińska. — Z listów tej ostatniej, która była niezmiernie czynną korespondentką, wiedziała pani Pstrokońska najdokładniej o wzajemnem przywiązaniu pana Daniela i Leokadyi. — Oburzał ją prezes, z którym o to kilka razy formalnie się kłóciła, że za p. Daniela wydać jej nie chciał. Lecz ze starym, gdy co raz zawyrokował, nie było sposobu już rozprawiać. Milczał a swoje zrobił. Wiedząc o tem pani Pstrokońska dała mu pokój, ale wpłynęło to na ostudzenie stosunków z Murawcem... Pisywała do brata rzadko i dawniej częsty gość, przestała bywać. Gdy straszny ów wypadek w Orygowcach, — przeraził wszystkich, pani Pstrokońska chciała zaraz do siebie zabrać Leokadyą, ale ona sama naówczas wyjechać nie życzyła...
Oznajmiono listem cioci Benisi o zamierzonych odwiedzinach — i odebrano odpowiedź naglącą i najgoręcej zapraszającą. Napisała nawet do brata dziękując mu...
W najbliższem miasteczku wysłany naprzód rezydent, rodzaj marszałka dworu, stary, siwy żołnierz, pan kapitan Złowski — dla przeprowadzenia do Borków, przyjął panią Wychlińska i Leokadyą i konno potem powozy poprzedzał, żeby lepszą pokazać drogę.
Nad wieczór jakoś już dojechali do rezydencyi, a w ganku pani Pstrokońska uściskała siostrę i swe ukochane dziecię, Leokadyą.
Pani Benigna mogła mieć lat około pięćdziesiąt, choć na niej tego jeszcze znać nie było. Wyglądała ledwie na czterdzieści, czerstwa, rumiana, z twarzą świeżą, oczyma czarnemi patrzącemi rozumnie i bystro. Nieco otyła, mimo to poruszała się lekko i raźnie. — Sympatyczne jej oblicze, miało w sobie, mimo powagi, coś wielce pociągającego. Żadnego przymusu i fałszu nie cierpiąc, naturalna, prawdomówna, skarbiła sobie każdego łatwo, oprócz sykofantów i pochlebców, których cierpieć nie mogła i to im przy pierwszem objawieniu się charakteru, dawała poznać od razu.
Gdy z ganku weszły panie do wielkiego salonu jadalnego, zastały tam liczne dosyć towarzystwo przy herbacie... Tym razem pani Pstrokońska miała przy sobie dwie panny Orzymowskie, dalekie krewne, które w zapusty spodziewała się wydać za mąż, pannę Felicyą Orlandi, sierotę po przyjaciółce swej, wyszłej za Włocha... a oprócz kapitana Złomskiego, był kapelan ks. Szura, staruszek żwawy jeszcze, i stary profesor Palcewicz, emeryt, przepędzający tu część roku... Trafił się jeszcze tego wieczora sąsiad pan Majdanowski, wielki wojażer i ciekawy człowiek, dla opowiadań o swych podróżach, zresztą kawał hulaki, żyjącego na łasce tych, u których wiecznie coś pożyczał, śmiejąc się sam z idei, że mógłby kto zażądać oddania. Był to człowiek dobrego towarzystwa, który zszedł na pasożyta nieznacznie, straciwszy znaczny majątek i zapatrywał się obojętnie na własną ruinę.
Wpadły więc z podróży milczącej i po pustym Murawcu, od razu w dosyć ożywione gronko ludzi, a Leokadya smutną swą twarzyczką zamyśloną odbijała dziwnie wśród wesołych, rumianych panien Orzymowskich i dziecinnie wyglądającej panny Felicyi. Ciotka posadziła je przy sobie i rozmowa rozpoczęła się bardzo żywa.
Po herbacie dozwolono podróżnym trochę się przebrać i spocząć, wróciły do salonu na muzykę i rozmowę, a około jedenastej towarzystwo się rozchodzić zaczęło... Leokadya znużoną była tak, że się wyprosiła do swojego pokoju, ciocia zaś Wychlińska poszła z panią Benigną po długiem niewidzeniu na poufną pogadankę.
W pokoju sypialnym gospodyni, z wielką prostotą, ale wdzięcznie bardzo urządzonym, zasiadły obok siebie na sofie.
— Przywiozłam ci Leokadyą, odezwała się Wychlińska — może tu trochę odżyje.
— Daj to Boże, ale rany serca leczą się trudno, odpowiedziała wzdychając gospodyni — a ta biedna wiele z powodu tak okropnego wypadku z tym Danielem ucierpieć musiała. Nie dość, że straciła człowieka, do którego była — jak mi pisałaś, szczerze przywiązaną, ale w tak okropny sposób... Powiedzże mi odkryto też... co to właściwie było? co się z nim stało?
— Dotąd — nic — cicho przemówiła Wychlińska jakby zbywając się przykrej rozmowy... Miałam wiele, wiele przykrości patrząc na szczere, serdeczne a tak ciche i ukrywać się zmuszone przywiązanie tych dwojga istot. Daniel był jej wart, ona go cenić umiała... Ale z prezesem, ty wiesz, ani mówić, jak sobie raz co powie... Musieli przed nim jak najstaranniej ukrywać swoje uczucia, bo gdyby najmniejszej rzeczy się domyślił — byłby mu drzwi zamknął natychmiast.
— E! stary nieznośny szlachciura! odezwała się gospodyni. — A kocha tak tę Leokadyą, i sam przyznawał to, nawet pisząc potem do mnie, że człowiek był jej wart ze wszech względów. Tak się jakoś złożyło żem go nigdy nie widziała, ale z tego co od was wiem, wysoko go szanuję. Żal tego człowieka, żal mi niewymownie biednej Leokadyi.
— I pewna jestem, dodała Wychlińska, że gdyby był żył, tybyś w końcu gorąco do serca wzięła tę sprawę i byłabyś to jakoś tak poprowadziła, żeby prezesa zmusić do zezwolenia.
— A! cóż to już dziś mówić o tem, westchnęła pani Benigna. Nie możesz wątpić, że z chęciąbym stanęła do walki z nim. Różnica wiary to prawda, w małżeństwie, w stosunkach dzieci jest bardzo w rodzinie przykrą — ale nie może być zawadą wieczną dla ludzi, co się szczerze szacują, a wymagać odstępstwa byłoby niegodnem. Co się tyczy jego świeżego szlachectwa, to po prostu — głupstwo! Ruszyła ramionami. — Któż dziś się z tem liczy! to już śmieszność. Poczciwy prezes nie może zapomnieć o dawnej wielkości Boromińskich, o której dziś nikt nie wie. Ale nie wznawiajmy tej sprawy.
— Owszem, kochana Benisiu, ja ją mam tak na sercu, że ją nieraz mimowoli przypomnę. Nie miej mi tego za złe, kocham Leokadyą jak własne dziecię.
— Chyba nie więcej nademnie.
— O! nie kłóćmy się o to kto lepiej, dodała, siostrze rzucając się na szyję Wychlińska, obie zarówno starajmy się ją uczynić szczęśliwą.
— Ja jedna — poczęła usiadłszy mówić powoli, ja jedna może wiedziałam, co się w jej sercu działo, co ona ucierpiała, gdy z uśmiechniętą twarzą musiała wychodzić do ojca, aby mu się nie dać domyślić, że w duszy ma głęboki smutek. A ten poczciwy i męzkiego charakteru człowiek, jak on umiał się poskramiać, jak nigdy nie stęknął na dolę swoją, z jakem był zawsze uszanowaniem dla ojca i mogę powiedzieć, jak go kochał, choć ten mu mało nie codzień w oczy bryzgał, to jego pochodzeniem, to luterstwem. Wierz mi, takich jak on ludzi, coby przez lata całe mogli być szczęśliwi z jednego wejrzenia kobiety, mało na świecie.
— E! szepnęła pani Benigna. Bogiem a prawdą wyznaj przedemną, że choć pewnie nic tam zdrożnego nie było, ale się przecie czasem gdzieś i poufalej spotykać musieli?
Ciocia Wychlińska kiwnęła głową.
— Zawsze tylko przy mnie — a że ja im ułatwiłam czasem jaką godzinę poufnej rozmowy, tego się nie zaprę. Miałam litość nad tą parą ludzi, skazaną na życie w męczarniach bez nadziei. To ci musi być wiadomem moja Benisiu, iż Daniel ją poznał jeszcze, gdy była na pensyi w Warszawie, i że przywiązanie wzajemne pochodziło z najpierwszych lat młodości, a dotrwało aż...
— Do śmierci! dokończyła gospodyni.
Szkoda człowieka, szkoda! Cóż tu teraz począć i z Leokadyą! boć — powiem ci, że po takiej miłości długiej i stałej, przypuścić nie można, ażeby się jej łatwo ktoś inny miał podobać.
— Któż to wie! szepnęła Wychlińska — gdyby ktoś w tym rodzaju, przypominający choć w części poczciwego Daniela...
Leokadya dochodzi trzydziestu...
— A! tak! tak ja to dawno policzyłam! przerwała Benigna — biedne dziecko tyle lat zmarnowało. Na konkurentach pewnie jej tu zbywać nie będzie. Wszyscy wiedzą, bo ja się z tem nie taję wcale, że majątek mój cały, wyjąwszy legata, spada na nią... panna ślicznie wychowana, miła...
Z tą rozmową sióstr między sobą pierwszy wieczór w Borkach się skończył. Nazajutrz tryb życia zwykły szedł dalej — z tą różnicą, że wszystko co żyło wysilało się na zabawienie Leokadyi, na wymyślenie jej rozrywek. Obie panny Orzymowskie, panna Felicya — wszyscy aż do kapitana Złomskiego starali się odgadnąć jej gusta... uprzedzać życzenia. — Ciotka nie opuszczała jej prawie na chwilę, badając z twarzy uczuć i śledząc, czy wyraz jej posępny nie schodzi powoli...
Pierwszy tydzień minął, a pani Pstrokońska pocieszać się tem mogła, że rzeczywiście Leokadya odżyła u niej i na nowo rozpromieniała. W drugim jakoś tygodniu wieczorem kapitan Złomski zwiastował, że obok Borków znajdującą się wioskę rządową zadzierżawił ktoś z Mazowsza.
— A ponieważ Rakowo z nami graniczy, nowego mieć będziemy sąsiada...
— Któż to taki? — zapytała gospodyni — nie wie pan jak się zowie? stary? młody? z familią?
— Trochę wiem, a wiele jeszcze dobadać się nie mogłem — odparł Złomski, który miał sobie za obowiązek donosić o tem, cokolwiek się zdarzyło w sąsiedztwie. Jeszcze tego pana nie znam. Mówili mi ludzie, że nie stary ale też nie młokos, — a wygląda przyzwoicie. — Pono kawaler, więc na nasze panny strach.
Spojrzał na pannę Felicyą i Orzymowskie, które się poczerwieniły, a, co mu za złe miała gospodyni, znać rzucił okiem niepotrzebnie i na pannę Leokadyą, bo i ta upiekła raka.
Wiadomostka ta zresztą rzucona od niechcenia, przeszła nie czyniąc wielkiego wrażenia na nikim. — Ciocia Pstrokońska zajętą była właśnie odprawieniem koni i ludzi i całego dworu z Murawiec nazad do domu. Chciała zatrzymać Leokadyą na całą zimę, napisała list do prezesa, krzątała się około ubezpieczenia tej podróży, bo stary bardzo był troskliwy o konie i powozy. Należało więc kogoś dać do dozoru i wybór padł na kapitana. Co śmieszniej, służąca panny Leokadyi, jedyny szczątek wyprawy jej z Murawca, przyznała się, gdy na dłuższy tu pobyt się zaniosło, że radaby powrócić, gdy się po Bożem narodzeniu za pana Brauna za mąż wybiera. Tak więc nie pozostał w Borkach nikt z tych, co tu przybyli z ciocią Wychlińską i panną Leokadyą, nad czem one jakoś nie wiele ubolewały.
Prezesowi to porwanie córki wytłumaczono w listach, które pani Pstrokońska, Wychlińska i sama Leokadya wyprawiła przez kapitana. Pani Benigna dała do zrozumienia Złomskiemu, że jeśli by uważał pobyt swój w Murawcu miłym lub potrzebnym staremu, może tam ile zapragnie pozostać, za co mu pani wdzięczną będzie.
W miejscu kapitana nastręczył się do nadzoru we dworze porządku, z blizkiego miasteczka dawny protegowany pani Benigny, niejaki Sochaczewski, również exwojskowy, serdeczny człek, poczciwy i szlachetny, ale zbyt podobno z kieliszkiem w ścisłych zostający stosunkach.
Dawno bardzo pragnął on przejąć funkcyą kapitana na dworze swej dobrodziejki, jak ją nazywał, i chwilowo powołany postanowił dołożyć wszelkich usiłowań, aby poprzednika zakasować. Panią Benignę uroczystą swą miną, służbistością i polowaniem na nowiny, bawił niezmiernie.
Trzeciego dnia po wyjeździe kapitana, Sochaczewski przystawił się do obiadu w bardzo dobrym humorze. Siedli do stołu, zwykłe pytanie.
— Co tam słychać, panie Sochaczewski?
— Nic — pani dobrodziejko — ja jestem tak nieszczęśliwy, rzekł wzdychając, że gdy na zające poluję, to mi tylko sroki drogę zachodzą, a gdy tylko do wilków wolno strzelać, zające siadają się umywać przedemną. Tak i tu, gdy chciałbym nowalijkę jaką dla mojej dobrodziejki ułowić — posucha i nic. — A no — prawda! Jest chyba ta nowina, że nowy sąsiad nasz z Rakowa, którego przypadkiem poznałem, chciałby pani złożyć swe uszanowanie.
— Jak że się zowie? spytała pani.
— Podobno Żymiński, jeśli się nie mylę — odezwał się pan Sochaczewski — człek co się zowie miły i bardzo uprzejmy i statecznie wyglądający; a choć dzierżawca, znać że dosyć majętny — bo koło niego pięknie.
— A dla czegóż się tak ceremonjuje i wybiera jak czajka za morze — rzekła gospodyni — słyszę o nim od paru tygodni, obiecuje mi się i nie przyjeżdża. Gdy go pan zobaczysz, powiedz, że proszę, iż mu będę, rada.
Sochaczewski się skłonił.
— Gotowem umyślnie pojechać — rzekł.
— O! to znowu nie — przerwała pani Pstrokońska — panien mam dużo, pomyśli, że go ciągniemy. Wszak kawaler?
— Kawaler, ale już nie tak bardzo młodziuchny, myślę, że lat ma pod czterdzieści.
— A cóż to strasznego dla mężczyzny! dorzuciła Wychlińska.
— Ma pani dobrodziejka racyą. — Cóż to dla mężczyzny! Ja jeszcze się czuję, choć dochodzę pięćdziesięciu, zupełnie młodym.
Potarł czuba, rozśmieli się wszyscy, bo czuprynę miał siwą i wyglądał jak burak w śmietanie...
— Dochodzisz pięćdziesięciu! fanfaronie! poczęła gospodyni.
— Tak jest, słowo daję — poprawił się Sochaczewski... metryka nic nie zna, czy mam takich wiele lat, które się u mnie nie liczą.
— A chyba! — I śmiali się wszyscy z Sochaczewskiego, który im wtórował.
Parę dni upłynęło, ów przyobiecany pan Żymiński nie zjawiał się. Jednego poobiedzia, gdy w saloniku były tylko dwie siostry i Leokadya, oznajmiono gościa...
Wychlińska zerwała się z kanapy i przesiadła w szary kątek, zapewne, żeby się przybyły nie omylił, która z nich jest gospodynią, Leokadya także, nie lubiąca nowych znajomości powoli usunęła się z przed okna. Dnie były już krótkie i mrok przedwieczorny panował w pokoju, bo było pochmurno.
W progu ukazał się słusznego dosyć wzrostu mężczyzna, bardzo szykowny, który rzuciwszy okiem po salonie, chwilę się jakoś wstrzymał jakby onieśmielony, potem podszedł grzecznie do gospodyni, która postąpiła kilka kroków na jego spotkanie.
— Daruje mi pani, że się jej sam przedstawić muszę, odezwał się miłym ale drżącym nieco głosem — nie miałem nikogo, ktoby mnie do domu jej wprowadził, a chciałem mieć zaszczyt złożyć jej moje uszanowanie. Jestem dzierżawcą z Rakowa, o którym zapewne pan Sochaczewski już wspomniał.
Pani Pstrokońska spojrzawszy nań i widząc sympatyczną twarz i postać (co u niej wiele znaczyło, bo w pierwsze wrażenie wierzyła bardzo) podała mu rękę uprzejmie i — przedstawiła siostrę i Leokadyą, kryjącą się w cieniu...
Pan Żymiński skłonił się im z daleka tylko i przysiadł do gospodyni.
Myli się częstokroć człowiek, który nawykł w nowych znajomych szukać raczej pożądanych niż nienawistnych zjawisk, zawodzą sympatye pierwsze — ale często też, zwłaszcza to co wstręt obudza, usprawiedliwia później zupełnie — instynktową odrazę.
Pani Benignie nowy sąsiad podobał się niezmiernie. — Chociaż z początku zdawał się, mimo dojrzałości swej, onieśmielony jak młokos i w głosie nawet jego czuć się dawało śmieszne w tym wieku drżenie, a ze wzrokiem jakby nie wiedział co zrobić, później nieco nabrał odwagi; rozmowa się potoczyła raźnie, wesoło, swobodnie, a gospodyni znalazła w nim człowieka wykształconego, dowcipnego, z taktem, słowem niespodziewane i miłe dla sąsiedztwa zjawienie.
Wychlińska i Leokadya nie mięszały się zupełnie do rozmowy — chociaż parę razy zaczepiła je chcąc do niej wciągnąć pani Benigna, nie odezwały się i nie zbliżyły. Szczególniej Leokadya w głąb sofy w kątku wsunąwszy się, z głową spuszczoną na piersi, z rękami złożonemi, wydawała się jakby przestraszoną i zmięszaną. Ciocia Wychlińska poruszała się, spoglądała na nią — odkaszliwała i pozostała neutralną.
Po godzinie rozmowy o Warszawie, o nowych książkach, bo to była ta chwila, gdy nowa szkoła romantyczną zwana, właśnie występowała i powszechne obudzała zajęcie, gdy Dmochowski, Wężyk, Koźmian, walczyli przeciwko młodym... a Morawski starał się dwa obozy przejednać...
Pan Żymiński wstał i zabierał się pożegnać panią Pstrokońską.
— Ale to nie w mieście miły sąsiedzie, przerwała mu gospodyni wesoło, na wsi tak krótkie odwiedziny nie uchodzą, ja ich nie przyjmuję. Jedzie się parę godzin po złej drodze, aby parę kwadransów zabawiwszy, na powrót znowu dwie godziny wlec się do domu — gra nie warta świecy. Połóżcie ten kapelusz, zostańcie na herbacie, i na wieczór, bez ceremonii, uczynicie mi przyjemność — proszę... Wszak nie boicie się powrócić po ciemku i nic wam zresztą nie przeszkadza zanocować u mnie. Nie róbcie ceremonii.
Żymiński się zawahał mocno, ale szczere, uprzejme wyrazy gospodyni przemogły — i został. Wkrótce podano światło, a że herbatę przyspieszyć kazano... wszyscy przeszli do salonu.
Tu całe się towarzystwo znalazło... a panny dosyć ciekawemi oczyma zmierzyły zapowiedzianego im kawalera. Przy świetle wydawał się on jeszcze młodym ale już nie młodzieńcem. Twarz miał wązką, poważną, piękną i uśmiech łagodny, sympatyczny. Czy to jednak, że nie był nawykły do większego towarzystwa, czy że się w tym domu tak pańsko wyglądającym po raz pierwszy znajdował — na swój wiek wydał się wszystkim zbyt nieśmiałym i pomięszanym, a jednak z rozmowy, którą pan Majdanowski może dla wybadania go, zręcznie zawiązał, okazywało się, iż wcale nowicyuszem nie był, wiele świata widział, znał ludzi wielu, podróżował po całej Europie, nie obcym był w lepszych towarzystwach po stolicach.
Ze wszystkich względów winszowała sobie takiego sąsiada pani Pstrokońska, bo się wcale kogo innego spodziewała w ubogim dzierżawcy. Dziwiło ją też, że pani Wychlińska zwykle pomagająca chętnie w rozmowie, siedziała milcząca z oczyma spuszczonemi, zajęta zbieraniem pruszynek bułki po serwecie, a Leokadya odwracała się jakby ze wstrętem i ani nawet spojrzała na nowego gościa, chociaż go wypadło przy niej posadzić.
A gdy raz z toku rozmowy przemówić musiał do niej, zapłoniła się, zaczerwieniła niezmiernie i ledwie jednym odpowiedziała mu wyrazem.
Za to śliczna panna Felicya i śmiałe a wesołe siostrzyczki, panny Orzymowskie zaczepiały go śmiało... Nie pamiętał od dawna milej spędzonego wieczoru w Borkach... a gdy po długo przeciągnionej herbacie pożegnał Żymiński panią Pstrokońską i towarzystwo zostało same, gospodyni nie mogła się powstrzymać od wykrzyknika.
— Cóż to za miły i sympatyczny człowiek! Siostra Wychlińska tylko i Leokadya poznać się na nim nie chciała....
Wszyscy do dworu należący, nawet panny potwierdziły zdanie o nim gospodyni.
— Nawet uczony, dalipan, odezwał się profesor Palcewicz — o czem go zagadnąć wszystko zna! dużo czytał... Smutno mi tylko, że pewnie na dzierżawie straci, bo tacy ludzie do gospodarstwa nie są stworzeni...
Sochaczewski także chwalił, nie sprzeciwiał się i ks. Szura, nie przeczył pan Majdanowski. Ostatniemu tylko nie w smak było, że prawie wszędzie był tam gdzie i on podróżował i znał krajów tyle.
— O! już niech sobie co chce myśli — śmiejąc się dodała gospodyni — nawet że go do moich panien ciągnę, nie dam mu się wędzić w Rakowie, musi mi być częstym gościem.
Wśród tego pochwał koncertu, śmiało panna Felicya i panny Orzymowskie głos zabierały, dziwny tylko kontrast stanowiła milcząca Leokadya i ciocia Wychlińska.
— A siostra co o nim myśli? spytała p. Benigna.
— Ja? ja nie zwykłam tak z pierwszego sądzić wrażenia... czekam z mojem zdaniem, abyśmy go lepiej poznały...
— Nie podobał ci się?
— A! nie! ale cóż chcesz... ledwiem go widziała.
Zwróciła się do Leokadyi ciotka, i zobaczyła ją dziwnie zarumienioną, a w oczach mającą jakby łzy — co ją niezmiernie zdziwiło. Pocałowała ją w czoło. — No — a ty moje dziecko? nie podobał ci się?
— Owszem — bardzo! odpowiedziała cicho siostrzenica.
— A jednak słowa do niego nie przemówiłaś.
— Bom go słuchać wolała! szepnęła Leokadya.
W parę dni potem już gospodyni trochę się niecierpliwiąc, chciała prosić na obiad sąsiada, gdy Sochaczewski dał znać, że go pono w domu nie było. Odłożono więc to do powrotu...
W ten sposób przybysz nowy, który nikogo znajomego w okolicy nie miał, zyskawszy sobie pochlebną opinią u pani Pstrokońskiej, której dom był wyrocznią dla sąsiadów — wkrótce zaczął być bardzo poszukiwanym i wszędzie go przyjmowano z uprzejmością.
A chociaż kawaler był nie najpierwszej młodości i skromna dzierżawa nie dozwalała się domyślać bardzo świetnego stanu majątkowego, matki troskliwe dojrzalszych córek, snuły już może przędzę projektów, znajdując go partyą bardzo znośną. Powierzchowność miła ujmowała i przemawiała za nim. Ponieważ przybywał z Mazowsza, gdzie jak mówił, miał małe dziedzictwo, starano się nawet wcześnie przez stosunki, na jakich u nas nie zbywa, dowiedzieć o familią Żymińskich. — Tak jakoś ona jednak nieznaną była i dopytać się o nią nie umiano.
Zrodziło to posądzenie czy się jaki bardzo zręczny awanturnik, przybłęda nie wiedzieć zkąd nie ukrywa pod tą zagadkową postacią.




Pomimo tak przyjaznego przyjęcia w Sandomierskiem, słynącem jak W. Pol utrzymuje z owego starego — kochajmy się, — choć na pozór szczęściło się dosyć temu panu Żymińskiemu... los mu też nie poskąpił na wstępie nieprzyjaciela. Dzierżawę Rakowa trzymał przed nim szlachcic Górnicki, per fas czy per nefas, wywodzący się z rodziny onego Łukasza, czem się mocno chlubił.
Sztuka to była — czy tak starożytnego rodu, czy świeższej krescentywy, ale jakby z czasów pana Paska — zamaszysta okrutnie, krzykliwa, do wybitej i do wypitej gotowa zawsze, nie opuszczająca żadnego jarmarku i zjazdu ani imienin, głusząca wrzaskliwą mową, a domyślająca się zawsze czegoś złego i najgorszego tam nawet, gdzie i pozoru do posądzenia brakło. Wdowiec, bezdzietny, pan Symforyan Górnicki, przeszastał na zabawach i ucztowaniach niemal wszystko co miał, dzierżawy nie płacił, remanentu nawet do utrzymania się przy niej nie miał, — musiał więc wyjść z Rakowa a mimo to nie mógł darować swemu następcy, że ten go, jak powiadał, wysadził i odgrażał się, a zaprzysięgał mu zemstę.
Nie miła to była sprawa z tym Górnickim dla nowego w okolicy człowieka; bo wziąwszy inną mniejszą dzierżawkę pod bokiem, uwziął się dokuczać. Zasłyszawszy o tem nowy dzierżawca Żymiński, z wielkim postąpił taktem, w miasteczku sąsiedniem będąc w niedzielę, poszedł wprost na kwaterę do odgrażającego mu się pana Symforyana i zaprezentował.
— Słyszę tu od wszystkich, rzekł, że pan dobrodziej masz żal do mnie o ubieżenie go do dzierżawy. Chcę się więc wytłumaczyć panu, żem o nią na licytacyi konkurował, podstępnych kroków nie czynił żadnych i nie zabiegał. Nie słuszną by była do mnie pretensya.
— A tak! tak! piękne to są słowa — zakrzyczał czerwieniąc się Górnicki — to to po szlachecku, po obywatelsku starać się o dzierżawę, na której ktoś inny dwanaście lat siedział.
— Aleś pan z niej wyszedł!
— Wyszedł! tak! Byliby mi ją musieli dać i taniej, gdyby się nikt nie zgłosił. Jać dobrze to wiem, że prawnie nie mam panu nic do zarzucenia, ale że mu tego ani nie zapomnę póki życia, ani daruję — na to się klnę słowem szlacheckiem.
— Będzie to niesprawiedliwe — rzekł Żymiński.
— Nazywaj to sobie jak chcesz! Jam tu osiadły od wieku, jam tutejszy, waćpan obcy, nie proszony, nie dziękowany, włazisz nam tu w obywatelstwo i wypychasz, odbierasz od gęby chleba kawał. Zobaczymy jak tu będzie — zobaczymy. My się tu trzymamy za ręce. Niewygodnie będzie asindziejowi, — ale jak sobie kto pościele, tak się wyśpi.
Rozmowa dłuższa z rozjątrzonym Górnickim była niepodobna, pan Żymiński odszedł nic nie mówiąc.
Symforyana znano jako niepospolitego szaławiłę — nie bardzo zważano na to co plótł, pani Pstrokońska go nie lubiła i rzadko tu bywał — inni obywatele po przyjęciu go w Borkach, okazali się życzliwymi. — To właśnie gniew i chęć pomszczenia się w panu Górnickim podżegnęło.
Nie nazywał go inaczej jak przybłędą, cyganem, awanturnikiem, ale poprzeć tego twierdzenia gołosłownego niczem nie mógł. Zwiększało to złość jeszcze. Na razie nie miał czasu śledzić i dochodzić, kto był ten Żymiński i jaką ma przyszłość, przyrzekł sobie wszakże, iż choćby go to najwięcej kosztować miało — dojdzie do kłębka i przybłędę wyświeci.
Znano go z zaciętości i uporu niezwyciężonego, lecz Żymiński, choć może o tem słyszał, jakoś zdawał się lekceważyć i nie troszczył się o wroga.
Na sercu leżało panu Górnickiemu, że w Borkach tak dobrze przyjęto obcego, bo się o tem zaraz przez Sochaczewskiego wieść na okół rozniosła — postanowił więc — acz rzadko bywał u pani Pstrokońskiej i różnie ją przezywał, pojechać tam a Żymińskiemu popsuć. Scena z tego urosła wcale nie przyjemna.
Pani Benigna przyjmowała dobrze każdego gościa, gdy Górnicki (którego nie lubiła) przybył i dano jej znać o nim, wyszła do niego ze zwykłą sobie uprzejmością. Spojrzawszy jednak nań dostrzegła zaraz, że miał coś za nadrą — bo ledwie w miejscu mógł usiedzieć, jakby go piekło.
— Cóż tam nowego pan Symforyan słyszał?
— A wiele, wiele nowego a nieosobliwego, rzekł impetycznie gość, między innemi, że tu u nas nowe obyczaje zaprowadzają. Nowe sitka na kołkach a stare na śmiecie... Taki jakiś awanturnik jak oto ten Żymiński, który kat wie zkąd się tu wziął... rozpoczyna karyerę od tego, że starych osiedlonych wykurza, licytuje, pędzi na bruk... ale że się podlizać umie, z honorami przyjmują...
Począł się śmiać złośliwie, pani Pstrokońska spojrzała surowo.
— Jeźli to pan do mnie pijesz — rzekła otwarcie — przyznam ci się, że nie słusznie. Ten Żymiński nic panu nie zawinił. Ktośby zawsze w dzierżawę wziął, boś pan na niej tracił i utrzymać się nie mogłeś. — Co się tyczy człowieka, jesteś pan uprzedzony, daj Boże, byśmy takich więcej mieli obywateli!
— A co się mam taić — ja i do pani dobrodziejki mam żal i to może największy, bo taki jak jej dom, daje ton całej okolicy. Pani go łaskawie przyjmuje, drudzy łapać gotowi, a ja tego trutnia, daję pani słowo, wyparuję ztąd.
Zdaje mi się, że pan tego niedokażesz, spokojnie poczęła pani Benigna, krwi sobie daremnie napsujesz tylko — jemu nie zrobisz nic, mnie zań przykrość.
— O! że nie daruję mu, to nie daruję — zapalczywie kończył Górnicki. I zdemaskuję go i przekonam państwo, jakich wy tu ludzi oburącz przyjmujecie.
— Zkądże wiesz o nim — że go zdemaskować możesz?
— Zkąd? oto znać ptaszka po cholewach! ho! ho! Uczciwy człek znajdzie koło domu robotę, poszlakowany tylko jedzie daleko, gdzie o nim nie było słychu, powtóre, znam ja się na ludziach... Układny człeczek! lisia natura... ja mu z twarzy czytam, co to za ptasio... Zobaczycie państwo! zobaczycie... Prześladować go będę, nękać... mścić się, aż go ztąd wygryzę i pójdzie jak nie pyszny tam, zkąd go tu licho przyniosło.
Pani Pstrokońska zarumieniła się aż z gniewu, którego powstrzymać nie mogła — nie chciała we własnym domu przykrego powiedzieć wyrazu gościowi, ale się odezwała krótko i dobitnie.
— Nie mów no pan hoc, aż przeskoczysz.
— Pani go bierze w obronę? spytał Górnicki.
— Całą siłą, bo niesprawiedliwości nie cierpię, a mściwymi ludźmi się brzydzę.
Górnicki wstał z kanapy żywo.
— No — to ja tu gdzie mój wróg ma takich przyjaciół, nie mam pono co robić i — kłaniam uniżenie.
Pani Pstrokońska wstała z wielką powagą, ukłoniła mu się w milczeniu, nie mówiąc słowa i pożegnała.
Pan Symforyan spodziewał się, że go ułagodzić i zawrócić będzie się starała, omylił się na ten raz, zawsze grzeczna w tej chwili była tak oburzoną, że go nie wstrzymywała wcale. — Wyszedł więc w wielkiej pasyi, tak że w ganku spotkawszy się z Sochaczewskim, który nie wiedząc o niczem, przyjaźnie go powitał, rękę mu cofnął i zawołał: Wszyscyście mi tu wrogi... nie zbliżaj się waćpan tu do mnie — maleńki ja sobie jestem to prawda, a jednak wy mnie popamiętacie!!
To mówiąc krzyknął na konie, rzucił się na bryczkę i odjechał.
Sochaczewski osłupiał i nie rychło opamiętawszy się, pobiegł do pokojów rozpytać co się stało, bo się zląkł.
Zastał panią Pstrokońską chodzącą żywo po saloniku, zarumienioną z gniewu.
— Moja dobrodziejko — zawołał z progu — spotkałem tego trutnia wychodzącego ztąd — czy oszalał, czy co? Uchowaj Boże co przykrego pani mojej powiedział, to go na miazgę splaszczę...
— Daj mu pokój — uśmiechając się odpowiedziała gospodyni, może ja mu chyba nieprzyjemną prawdę musiałam powiedzieć i to go tak rozgniewało... Bóg z nim.
— Ale o cóż poszło?
— Ujęłam się za Żymińskiego tego, którego on nie wart rzemyka... bo się go zaprzysięga prześladować i mści się za to, że dzierżawę po nim wziął... Człowiek mi się podoba, i kłamać nie umiem, wzięłam więc jego stronę.
Sochaczewski ochłonął...
Weszła pani Wychlińska z Leokadyą, bo obie będąc w przyległym pokoju całą rozmowę słyszały, a choć ich sprawa ta obcego człowieka nie mogła wiele obchodzić, znać z powodu, że dotknięto pani Pstrokońskiej, bardzo były pomięszane.
Wychlińska ręce łamała — Leokadya miała łzy w oczach...
Widząc to pani Benigna starała się uspokoić obie uściskiem serdecznym.
— Jest to szaławiła — odezwała się, znany całemu sąsiedztwu, który się wykrzyczy i — koniec na tem...
— Już to, pani a dobrodziejko moja — wtrącił Sochaczewski — pomimo powagi jej zdania, pozwoliłbym sobie zaprzeczyć, żeby tego Górnickiego lekceważyć można. Nie wygodny to człek, gdy się na kogo uweźmie.
— A! mój Boże — przerwała Wychlińska — po cóż mu było tę koniecznie sobie wybierać dzierżawę i takiego na wstępie robić nieprzyjaciela...
— Zapewne o niczem nawet nie wiedział — ale dajmy temu pokój, zakończyła pani Benigna, nie ma o czem mówić.
Na twarzach Wychlińskiej a nawet Leokadyi obawa o panią Benignę była tak widoczna, że je długo uspokajać musiała.
Górnicki zrobiwszy tu taką awanturę, próbował sąsiedztwo poburzyć opowiadaniem jej, przeciwko pani Pstrokońskiej, to mu się jednak tak nie wiodło, że jeszcze się okrutniej zburzył i do wściekłości został doprowadzony. W każdej okolicy nie zbywa na tej klasie nieszczęśliwej ludzi niepowodzeniem skwaszonych, którzy systematycznie są niechętni tym, którym się lepiej powodzi majątkowo i społecznie... byli to naturalni sprzymierzeńcy pana Symforyana, rozwodzącego żale na arystokratów, na żółtobrzuchów (tak on zwał bogatszych) na darmozjadów tytułowanych... Utworzyło się więc kółko takich kaleków, potakujących Górnickiemu i gotowych sprawę wziąść do serca. Przy kuflach podano sobie dłonie i poprzysiężono wojnę na zabój przybyszowi. — Mniej śmielej choć przyjaźniej usposobieni obywatele, nie chcąc zadzierać z tą szajką krzykliwą — milczeli i nie mięszali się do niczego.
Pan Żymiński, lub wcale o tym spisku nie wiedział, albo mało co i zdawał się go umyślnie ignorować, dopóty przynajmniej, dopókiby do wystąpienia jawnego nie został zmuszonym.
Co tam knowano przeciwko niemu nie rozchodziło się wcale. Wiedziano tylko o odgróżkach, o wykrzykiwaniach w miasteczku, o obelżywych różnych wymysłach na cygana i włóczęgę.
Nieszczęściem o nim tak mało wiedziano, że się ograniczano wierutnemi kłamstwy nie mającemi żadnej podstawy, a z życia nowego dzierżawcy, pomimo szpiegów, jakich miał w Rakowie pan Górnicki, który tam lat tyle gospodarując, zachował wiele stosunków — nic a nic zaczerpnąć przeciwko panu Żymińskiemu nie mogli.
Pletli więc, jak to u nas zwyczajnie, gdy kogo nie lubią, że wychrzta, że awanturnik, że gdzieś pieniądze pochwycił, że służył tam a tam za lokaja i t. p. Gadaniny te jednak nie przystawały do niczyjego przekonania, bo dosyć było się pokazać Żymińskiemu, żeby im zwycięzko sama jego postać i znalezienie się zaprzeczyło.
Górnicki tem zajadlej plótł i odgrażał się.
Już po owej bytności w Borkach pana Symforyana, przyjechał raz wieczorem Żymiński, dowiedziawszy się od Sochaczewskiego z którym w miasteczku się spotkał, że pani Benigna tak gorąco się zań ujęła — z podziękowaniem za jej dobroć.
Zastał ją samą z panią Wychlińską i nie wahał się na wstępie powiedzieć, z czem przybył.
— Pozwoli mi pani złożyć jej najszczersze z głębi serca dzięki za niezasłużoną łaskę, rzekł na wstępie. Miałem to nieszczęście, że mimowolnie zrobiłem sobie nieprzyjaciela. — Pani, nie znając mię prawie, raczyłaś się ująć za mnie. Jakąż jej winienem wdzięczność. Chciej pani wierzyć, że zasłużyć na dobrą opinią będzie mojem najgorętszem pragnieniem. Nie winienem nic... w sumieniu czuję się czystym.
Pani Pstrokońska rękę mu podała z uśmiechem.
— Nie masz pan za co dziękować — odpowiedziała — postąpiłam jak mi serce i sumienie dyktowało. To człowiek nawet zły nie jest — ale namiętny, a namiętność prowadzi często daleko.
— Nie dałem najmniejszego powodu do rozdrażnienia jej — mówił Żymiński — owszem, chciałem podając pierwszy dłoń nieszczęśliwy ten spór ułagodzić, ale mi się nie udało. Mam więc przed sobą nie wyzywaną walkę, która dla nowego człowieka, obcego w okolicy, wcale pożądaną nie jest. Z bronią potwarcy naturalnie wystąpią przeciwko mnie... racz mnie pani osłaniać.
W chwili gdy się ta rozmowa toczyła, weszła Leokadya i, co gospodyni domu zauważyła — przywitała gościa uprzejmie. Nie była już taką dziką, jak przy pierwszem spotkaniu, owszem, zdawał się ją dosyć przybysz zajmować. Po kilku zamienionych wyrazach pani Benigna tak się ucieszyła tem ożywieniem Leokadyi, iż ją wyprowadziła do drugiego pokoju aby jej za to podziękować.
Gdy później wróciły znowu, gdzie z ciocią Wychlińską pozostał Żymiński, — zastały go już na tak poufałej z nią rozmowie, iż pani Pstrokońska zdziwioną była urokiem, jaki ten człowiek wywierał. — Wszedłszy bowiem znaleźli go pochylonym i coś po cichu opowiadającym, znać w tajemnicy, bo się gość zaraz cofnął, a pani Wychlińska trochę nawet zmięszała.
W ogóle podobał on się wszystkim prawie i tego wieczora już tu był jak stary znajomy. — Rozmowa na przemiany z dwoma starszemi paniami prowadzona, zawiązała się potem z panną Leokadyą o literaturze pono, a tak się ożywiła, że chodzili długo po salonie we dwoje, widocznie smakując w swem towarzystwie.
Pierwszy to raz gospodyni od przyjazdu siostrzenicy widziała ją w tak dobrem, prawie wesołem usposobieniu i niezmiernie mu była rada. Szeptała cioci Wychlińskiej na ucho.
— Mój protegowany doprawdy dokazuje cudów! nawet się mojej Leokadyi potrafił podobać. — O! teraz mu nie daruję i częściej go muszę zapraszać. — Człowiek to bardzo stateczny i przyzwoity, nie młokos — a dziewczę mi się rozerwie, boście ją tu przywieźli taką stęsknioną, milczącą, aż mi się serce krajało.
Wychlińska nie odpowiedziała nic, oprócz że i jej się Żymiński podobał.
Zatrzymano go do późna bez wielkiej trudności, nie wyrywał się też wcale, i tego wieczora zbliżył się do wszystkich znacznie. Gdy przyszło do pożegnania, p. Pstrokońska wzięła go na stronę.
— Przyjedź pan do nas kiedy na obiad, wybierz sobie dzień w tygodniu, rada go będę widziała. Myśmy tu tego roku dosyć opuszczone, a mam gości z Wołynia, którychbym rozerwać rada. — Myślę, że mi pan pomożesz do tego.
Żymiński się skłonił, nie wymawiając, znać było z twarzy jednak, iż szczerze był gospodyni wdzięcznym.
— Pani dobrodziejko — odezwał się — państwu ja nie na wiele się przydam, ale dla mnie to łaska, że mi się dom taki miły otwiera, bo inne pewnie pan Górnicki postara się zamknąć przedemną.
We cztery czy pięć dni, gdy sąsiad się nie dał widzieć, pojechał go Sochaczewski prosić na obiad. Przy tej zręczności, że to był człowiek ciekawy i wścibski, potrafił obejrzeć i dwór i gospodarstwo, a powróciwszy nie mógł się odchwalić wielkiego ładu, porządku i zmian, jakie zaszły w Rakowie.
— Powiadam pani mej dobrodziejce — odezwał się, że nie poznać ani dworu, ani pól nawet, choć tak krótki czas jak on tu gospodaruje. Zaraz innego człowieka znać. We dworze starym na oko nie zrobiono wiele, a zupełnie teraz inaczej wygląda.
Naznaczonego dnia Żymiński przybył, i już się nie troszczyła o zabawienie go pani Benigna. Ze wszystkiemi był jak najlepszy, a co najdziwniej, Wychlińska i Leokadya nawet spoufaliły się z nim bardzo łatwo i prędko.
I znowu gospodyni zauważała, że siostrzenica nie unikała go i nie obchodziła się z nim, jak z obcym, a on ze szczególną dla niej był atencyą.
Dwie piękne panny Orzymowskie, zwłaszcza starsza, dla której to był mąż gotowy i jakby umyślnie od losu nastręczony, napróżno starały się zwrócić na siebie jego uwagę. — Panna Leokadya choć go grzecznie przyjmowała — ale, jak panny szeptały sobie przecieżby za posesora nie poszła... mogła wyżej wzrokiem sięgnąć... Żymiński dla wszystkich był bardzo grzecznym, ale nawet najmłodsza i najpiękniejsza panna Felicya urokiem swej twarzyczki pociągnąć go ku sobie nie mogła tak, by miłe towarzystwo Leokadyi dla niej porzucił.
— No! no! szeptała starsza Orzymowska — zobaczymy pomiarkuje przecie, jeśli się chce żenić, że Leokadyi by mu nie dali... Zawróci się on do nas — a wtenczas, o! wtenczas ja się mu podrożę!! zobaczycie...
Spodziewany zwrot ten jednak nie nastąpił — owszem — ku wieczorowi chodził znowu p. Żymiński po salonie z siostrzenicą gospodyni prowadząc rozmowę bardzo ożywioną. Panienki były niezmiernie ciekawe coś z niej podsłuchać — ale mimo zręczności swej, łapały tak urywane i obojętne słowa, iż się z nich nic skleić nie dawało. Starsza panna Orzymowska, mająca sąd już wytrawniejszy, czyniła uwagę, iż zupełnie wyglądali jak para dobrych, dawnych znajomych...
Po tych to odwiedzinach Wychlińska poszła wieczorem do siostry na gawędkę...
— Powiedz mi moja droga, cicho szepnęła gospodyni — czy ty to uważasz... ale nie mogłaś nie wiedzieć przecie... mnie się zdaje, że Leokadya szczególnym sposobem spodobała sobie mojego faworyta... Jak myślisz? Cały wieczór prawie chodzili z sobą.
Ciocia spojrzała tylko na siostrę, jakby chcąc ją wybadać, czy tego za złe komu nie miała — gościowi, lub siostrzenicy, ale twarz pani Benigny uśmiechała się....
— Uważałam to — rzekła po chwili — lecz znając Leokadyą, powiem ci, że to nic nie dowodzi, i że się obawiać nie ma czego.
— Ale ja bynajmniej się nie lękam, tylko cieszę.
— Leokadya, kończyła Wychlińska — nie ma wcale pretensyi do podobania się, ani myśli o tem, ażeby ktoś z tem się do niej zbliżał. To człowiek nie nazbyt młody, poważny — nie zapali mu się głowa tak łatwo...
— Moja droga, przysiadając się bliżej do Wychlińskiej, rzekła siostra po cichu, sądzę, że ty się całkiem inaczej na to zapatrujesz niż ja... Leokadya ma lat trzydzieści, cierpiała wiele, gdyby się trafił przyzwoity człowiek, któryby się jej podobał.
— Nawet taki pan dzierżawca? zapytała Wychlińska.
— A co mi to znaczy? żywo przerwała Benigna, my fortuny nie potrzebujemy tylko człowieka...
— Choćby i nazwisko nie bardzo brzmiące nosił?
— Nazwisko mi zupełnie obojętne, dodała gospodyni. Prawda że Boromińscy piękna, stara szlachta, że Pstrokońscy rodzina niegdyś znakomita, ale familie rosną i upadają — a majątek zaraz im nadaje dystynkcyą... Więc...
Nie dokończyła, uśmiechnęła się ciocia Wychlińska.
— Wszystkiem w małżeństwie szczęście, a! tak, moja droga... Gdyby się kochali tylko... Ale prezes, prezes! ty nie tak go znasz dobrze.
— Już dosyć córkę nawędził — szparko dodała Benigna.
— A gdyby mu przyszło do głowy i tym razem stanąć ze swojem veto — ?
— Byleby Leokadya chciała szczerze... przerwała gospodyni — biorę na siebie wszystko.... gniew ojca....
— I gotowabyś ich pożenić. —
— Z czystem sumieniem! Ojciec dziwak... uparcioch... dziecko przepada, młodość się marnuje. Dosyć już tego jednego nieszczęścia...
Naturalnie tego nie mówię, żebym już dziś za nieznajomego człowieka miała ją wypychać. Trzeba go dobrze poznać, dłużej, no — i niech Leokadya stanowi o tem... a jeśli na nim żadna się kondemnata nie znajdzie, dam im ślub jak mnie widzisz żywą.
Wychlińska ją ucałowała.
— Kocham cię Benisiu — za tę twoją energią — zawołała z uniesieniem. Ale — słuchaj no jeszcze — a jeśli i to, broń Boże — protestant?
— A! to nie może być! odparła Benigna, dwa razy się w życiu nie zdarza tak trafić — zwłaszcza u nas, gdzie lutrów na palcach policzyć można.
— Tak — ale to, jak czyje szczęście — a nuż?
Benigna zastanowiła się długo i smutnie...
— Wiesz co... ale nie! to być nie może
— Ale gdyby tak było?
— Zdaje mi się, że dla szczęścia Leokadyi — a! i na tobym niezważała, gdyby ona tylko sama tego sobie życzyła... Smutna toby była rzecz...
Przerwała rozmowę na chwilę. — Wychlińska wstała.
— Teraz, żegnając ją, szepnęła Pstrokońska, nie płoszmy ich tylko, nie bardzo potrzeba zwracać uwagę na nich, nie przeszkadzać. Leokadya wyraźną okazuje sympatyą, on dałby dowód bardzo złego gustu, gdyby się w niej szalenie nie pokochał. A co się tyczy jego procedencyi o wyjaśnienie jej postara się za nas p. Górnicki, to ręczę...
Prorocze było zakończenie owej wieczornej rozmowy przez panią Benignę; Górnicki bowiem w istocie nie mogąc tu zasięgnąć innego języka (oprócz że Żymiński był z Mazowsza) — jak był człowiekiem upartym i zaciętym w zemście, postanowił jechać na Mazury, dotrzeć do gruntu i przywieść dokładną wiadomość o cyganie i przybłędzie. Nie nazywał on go inaczej, a z góry był pewny, że zdobędzie dostateczny materyał do „wyświecenia“ tego człowieka i zamknięcia mu wszystkich domów.
— Ja tego tak jestem pewny — powtarzał wybierając się już w drogę, jakbym słyszał i widział, że to łotr z pod ciemnej gwiazdy.
Dość na niego spojrzeć, dość pokombinować jak tu przybył, że nikt nie wie zkąd... kto go rodzi?... gdzie ojcowizna? Jakie koligacye? Awanturnik i po wszystkiemu...
Utwierdził się jeszcze w tem zdaniu pan Górnicki, gdy na wyjezdnem, pragnąc przynajmniej wiedzieć, z których stron Mazowsza pochodził Żymiński, począł zapuszczać sondy przez swych zauszników u dworskich w Rakowie.
Mazury rozległe, Warszawa jak las, szukać tak wiatru w polu, nie wiedząc, gdzie się oprzeć, było bardzo ciężko.
Zdawało się Górnickiemu, że ze sług który wygada się z czemś i na czemś i nasadził na nich dawnych swoich dworaków. Tymczasem okazało się, że jedyny służący Żymińskiego, który z nim przybył wzięty był niedawno w Warszawie, pana swojego nie znał wcale i głucho tylko słyszał, że miał jakiegoś brata w Warszawie, a dziedziczną część nie daleko od miasta.
Innych oficyalistów dobrał sobie nowy dzierżawca na miejscu.
Nie podobało się to panu Symforyanowi.
— Uczciwy człowiek by się tak nie osłaniał i nie obwarowywał! — wołał ciągle — oszust jest jakiś — samozwaniec — przechrzta i po wszystkiem?
Dokądże było jechać? co robić?
Nic nie wiedział sam pan Górnicki, postanowił jednak wyruszyć na tę wyprawę i nie wracać aż się czegoś dowie. Pożyczał na to pieniędzy, byłby ostatni surdut sprzedał a nie ustąpił, tak był pewny, że znajdzie sposób pomsty na nieprzyjacielu.
— Zje kaduka, jeśli mi się wyśliźnie! wołał, żeby był z piekła rodem, to i ztamtąd mu metryki jego dobędę. Kiedy wojna to wojna. — Pokażę ja mu jak w Sandomierskiem kochają się i — nienawidzą.
Już na wyjezdnem był, gdy ktoś z sąsiadów, przyjaciół serdecznych nadciągnął. Wiedziano wprawdzie, że się odgrażał jechać — ale temu nie bardzo dawano wiarę. Sąsiad szlachcic hulaka, jak i Górnicki, zdziwił się niepomału widząc, że bryczkę ładują.
— A to mi się podoba! rozśmiał się — dokąd? sam nie wiesz? — po co? — nie masz cierpliwości? Pieniędzy trochę stracisz, któreby ci się w domu przydały i wrócisz z nosem na kwintę.
— Zobaczycie! — nie znasz mnie chyba panie bracie!
— A co ci z tego przyjdzie?
— Zemsta!
— A jak człowiek czysty?
— To nie może być.
— Wieszże ty co — odezwał się w końcu sąsiad — żal mi cię — przynajmniej ci się jakąś wskazówką przysłużę. Rzecz taka. U nas nazwiska nie wiele znaczą, bo je od wsi brano, jednę nazwę noszą często familie zupełnie różne — ale choćby kto do rodziny nie należał, o nazwisku zawsze wiele słyszał. Ja jednego Żymińskiego znam w Warszawie, bo się tam hulało, póki było za co! hej! hej! — Miał dom przy Senatorskiej ulicy. Możebyś ty się od tamtego o tem co dowiedział?
Górnicki aż się go ściskać rzucił.
— Niech ci Bóg płaci! Oto już światełko, a mnie wiele nie potrzeba — niteczki tylko... pójdę za nią dalej.
Z tem tedy wybrał się pan Symforyan wprost do Warszawy.
Jesień była dosyć późna, drogi okropne, lecz gdy kogo zemsta piecze, to tak jak miłość, nie ma złej drogi — zemście na wrogi. Było to także ze starych czasów pono przysłowie.
Górnicki gdy się za co wziął, to zębami i rękami, jak mawiał, — choćby tam zęby miał zostawić. Leciał do Warszawy jakby go piekło, o mało koni nie pochwacił, bo jesienne były wiatry i drogi szkaradne. Dobił się tam przemokły, zmęczony, z kołami połatanemi w drodze, stanął gdzieś na Bednarskiej ulicy, a nazajutrz już o Żymińskiego po świecie pytał.
Nie trudno mu się było o niego dowiedzieć, bo go ludzie dobrze znali. — Mieszkał we własnym domu przy Senatorskiej, tylko że nigdy tam nie siedział. Wychodził zwykle po ósmej, a wracał różnie — czasem i po pierwszej w nocy. Pierwszego dnia więc Górnicki próżno razy trzy dzwonił do drzwi, i musiał cierpliwym być do drugiego rana. W kamienicy stróż go objaśnił, iż pana inaczej jak o ósmej rano nigdy na pewno znaleźć nie może.
Niecierpliwy Górnicki dzień spędził jak mógł, a następnie pół do ósmej już był pode drzwiami. Żymiński, który w nocy powrócił, bodaj gdy się już na dzień brało, — spał jeszcze. Do pokoju nie wpuszczono, musiał wartę odbywać w korytarzu. Klął też co wlazło, bo na wsi nie był do tego przywykły.
Po długiem oczekiwaniu, pukaniu i dopraszaniu się, Żymiński dowiedziawszy się od chłopca o tym natrętnym gościu, wpuścić go kazał, choć jeszcze w łóżku leżał. Nie mógł pojąć co to tam za jeden tak pilny miał interes, i na łokciu wsparty, nabrzękłemi po wczorajszej hulance oczyma wpatrzył się w nadchodzącego Górnickiego z miną kwaśną. Człowiek którego na przebudzeniu natręt gnębi, niezwykł być dobrze usposobiony.
Górnicki też po godzinnej przechadzce w korytarzu był zły. — Nieznajomi sobie wilczemi oczyma na siebie patrzeli.
Szlachcic zawadyaka, który sobie mieszkającego w kamienicy jegomości miał za ba i bardzo, a siebie za daleko coś lepszego, wszedł zaburmaszysto.
— Kłaniam uniżenie.
I nim miał czas się Żymiński odezwać, obejrzał się za krzesełkiem, nie proszony je wziął i siadł u łóżka.
Żymiński patrzał zły a ciekawy co to z tego będzie.
— Ja tu do pana dobrodzieja niemal umyślnie z Sandomierskiego przyjeżdżam, począł Górnicki.
— Do mnie? ale ja zdaje mi się nie mam honoru go znać?
— Ani ja — pana. — To nic nie szkodzi, mówił Górnicki. Jestem Symforyan de Góry Górnicki szlachcic z Sandomierskiego...
— Winszuję — ale czemże służyć mogę? przypatrując mu się ciągle odparł gospodarz.
— Jest rzecz taka... mówił Symforyan. Wlazł mi tam pod żebro jakiś kiep, a nazywa się Żymiński, wyparł mnie z dzierżawy, zalazł za skórę... Jestem pewny, że to jakiś samozwaniec, który dobrego imienia źle używa... chcę go zdemaskować... chcę go wykurzyć. Myślę, że mnie pan, dbając o honor nazwiska swojego, dopomożesz do wyświecenia tego oszusta.
Pan Żymiński słuchał bardzo uważnie, głową kręcił, cmokał, ale nie rychło się zebrał na odpowiedź.
— Cóż to za Żymiński, spytał — jak mu imie?
Górnicki uderzył się po czole.
— Imie? kat go wie jak mu imie! Tu idzie o nazwisko.
— Ale tego nazwiska jest nas dosyć po świecie, jakże ja mogę odgadnąć o kim mowa.
— Ja go panu opiszę — rzekł Symforyan.
Żymiński w łóżku siedząc śmiać się zaczął. Śmiech ten oburzył siedzącego na krześle.
— Mościpanie! zawołał.
— Ale dajże mi się wyśmiać! zawołał z łóżka Żymiński — a teraz proszę o rysopis.
Górnicki sam zmiarkował, że był śmiesznym, tarł czuprynę.
— A! niechajże go kaci porwą! żeby też imienia nie pamiętać! zakrzyczał. Śpieszyłem się z domu i ze łba mi to wyleciało.
— Cóż on tam spłatał wam ten Żymiński? spytał leżący.
— Co? ja panu powiem. — Czy to tak się robi po obywatelsku, po ludzku, żeby w cudzy kąt, nieznajomemu oś przeć i drugiemu kawałek chleba od ust odebrać! Zlicytował mi dzierżawę — licytował wściekle, więcej niż warta, wykurzył mnie. Ja mu tego nie daruję... zakląłem się, że mu to odpłacę.
— Jakże wygląda ten Żymiński.
Górnicki jął się opisywać. — Słusznego wzrostu, brunet, lat pod czterdzieści, z twarzy niczego, ale pachnie albo wychrztą lub cyganem.
Żymiński się uśmiechał.
Górnicki, który się był odwrócił, popatrzał i ręką machnął. Wyglądało to na nowy żart....
Nie pożegnawszy się więc, drzwiami trzasnął i wyszedł.
Żymiński w łóżku leżąc podparty na łokciu, śmiał się aż trząsł, powtarzając po cichu — zawsze sobie nawarzy biedy...
Górnicki wyszedłszy już, nie wiedział gdzie się obrócić. Miał jednego dobrego znajomego w Warszawie, stryjecznego brata, który w ułanach służył. Pułk właśnie był w Warszawie, powlókł się do niego, ale z wojskowego co było wziąść? gdyby do wypitej i do wybitej, to jeszcze, ale do takiego śledztwa?
Zawsze choć poskarżyć się mógł i postękać. Brata znalazł właśnie powracającego z rannych jakichś manewrów i tylko co odpasującego szablę. Rzucili się sobie na szyję.
— Co ty tu robisz?
— No — nie pytaj! biedę gonię po świecie... I począł mu Symforyan szeroko opowiadać o sobie i swej przygodzie... Ułan słuchał.
— Pozwól bratku powiedzieć, w piętkę gonisz — rzekł sucho — co ja bym z takim jegomością się ceremoniował — a toć go należało na rękę wyzwać i obciąć mu uszy.., a ty szukasz... wiatru w polu.
— Jakiś ty symplicyusz — oburzył się Górnicki — ale ja go posądzam, że nie szlachcic — a nuż cygan?...
— Już ja bym nie pytał a zrąbał...
Rozprawiali długo, ułan nie na wiele się rzeczywiście przydał... lecz, jak to czasem i najprostszy człowiek coś doradzić może — po godzinie rozmowy odezwał się. Nie widzę innej rady, tylko ci nastręczę móla, co tu ma biuro dla szlachty i jenealogie im pisze... Od tego się o Żymińskich dowiesz najlepiej. Poznałem go, gdym papierów do heroldyi potrzebował.
Po obiedzie tedy poszli razem biura szukać... Choć ludzie za fantazye szlacheckie zwykli drogo opłacać i takiemu mólowi powinno się było dobrze powodzić — znaleźli człowieka wysokiego, chudego, w surducie wytartym, w pokoiku ciemnym na tyłach, wśród półek foljantami zastawionych, widocznie biednie żyjącego z tych papierów. Bardzo grzecznie podał im krzesełka stare i wysiedziane i wysłuchawszy milcząc żądania... począł cichym, ochrypłym głosem...
— Litera Ż.... Ż... Żymiński zaraz. Żymiński.... może Żemiński? hę? W herbarzach o żadnych nie słychać.... U mnie... czekaj pan... a! są Żymińscy herbu Rola... alias Kroje... tak... są... Jenealogia w porządku...
Tu się zatrzymał i oczyma wyzywał pana Górnickiego.
— Czy panu potrzebna notatka? dokumenta do wywodów? czy prosta kwerenda...
— Poufna wiadomość tylko, ile, gdzie jakich Żymińskich jest z Żymina wielkiego, małego, złotego i czarnego, górnego i dolnego...
— Hę? hę? spytał podnosząc osiwiałą jakąś twarz Mól — hę? ja o żadnych tych Żyminach nie wiem... To bałamuctwo... Żymińscy są jedni, za to ręczę.. jednem jedni. Ostatnim potomkiem tego rodu jest pan Żymiński, właściciel realności przy ulicy Senatorskiej, godny człek, urodzony z Tremmerowej, cioteczny brat tragicznie zamordowanego pana Daniela...
— Ale ja u niego byłem właśnie i on mi o tych Żyminach plótł... Mól się rozśmiał, jak długi rozprostował.
— To chyba żartem...
— Dam ja mu żarty!... mruknął Górnicki — pan tego pewnym jesteś?
— Jak najpewniejszy... zupełnie pewny.
— Wiesz pan co — rzekł po chwili ruszając ramionami — Żymińskich po świecie dużo, bo i Żyminów jest kilka. Jest Żymin dolny i górny, wielki i mały, jest Żymińska Wólka, jest Żymin złoty nawet, i Żymin czarny. Od wszystkich tych wsi brali nazwiska różni, co ja wiedzieć mogę jaki to Żymiński? My jesteśmy z Żymina złotego.
I uśmiechał się.
Górnicki usta gryzł, tak mu źle jakoś było.
— A toć pewnie samozwaniec, mruknął.
— Co mnie może obchodzić, że jakiś Żymiński z dolnego lub górnego Żymina bierze dzierżawę w Sandomierskiem, dodał leżący...
— Imie plami! burknął Górnicki.
— Ale się nie pisze ze złotego Żymina?
— Ja myślę, że on się z żadnego nie pisze, — mruczał Symforyan — to samozwaniec — fizys izraelska...
— Musi być tedy przystojny, bo stara arystokracya izraelska ma powszechnie rysy piękne... śmiał się Żymiński — dawny ród! daj go katu! — parę tysięcy lat rodowodu z górą — tem się żadna nasza pańska familia nie pochlubi.
Okiem pełnem gniewu spojrzał nań Górnicki.
— A no! ja widzę — zawołał, że wy wszyscy Żymińscy ilu was jest podobniście do tamtego, — bo i waćpan ze Złotego Żymina obracasz w żarty sprawę szlachecką. — Przecież o Żymińskich coś wiedzieć musisz...
— Nawet bardzo wiele! mówił szydersko, powoli nazad na poduszki się kładnąc i ziewając Żymiński — ale któż odgadnie, jaki to tam mój imiennik panu dobrodziejowi miał nieszczęście się narazić!
— Żadnej więc wskazówki? zawołał wstając z krzesła Górnicki z wielką butą.
— Niestety! kiedy nawet imienia waćpan nie wiesz, a z rysopisu nie mogę być mądry.
Górnicki się skłonił lekko i podążył do drzwi, w tej chwili jakby się rozmyśliwszy, leżący zawołał.
— Wiesz pan co? dwa słowa jeszcze? Coś mi się widzi, że ten... ten Żymiński — (uśmiechnął się) musi mi być bodaj stryjecznym. Wiem jednego takiego desperata, któremu właśnie dzierżawy było potrzeba. Mogę więc panu jednę tylko dać wskazówkę i radę — nie zaczepiaj go. — To licho złe i twarde do zgryzienia. — Wierzaj mi pan...
Miłość własna jenealogisty została podrażnioną.
— Proszę pana, dodał, mogę się tem pochwalić, że co się tyczy jenealogicznych wiadomości, doprowadzonych do ostatnich lat, nikt w całym kraju nie miał, nie ma i mieć nie będzie dokładniejszych. Przyznali mi to uczeni i prawnicy. Dwadzieścia lat zbierałem materyały, kupowałem ich wiele, mogę ręczyć, że Żymińskich innych nie ma, więcej powiem, stawię zakład. co pan chce!
Górnickiemu w to graj, byłby go uściskał, zerwał się aż z krzesła zarumieniony.
— Otóż to, to mi człowiek! zawołał — tak! tak! tamto niechybnie samozwaniec, a jegomość z Senatorskiej ulicy żarty sobie stroił. Ja to czułem, że jakiś przybłęda... łotr...
Mól pomiarkował, że się za daleko może puścił i że tu szło o grę niebezpieczną — pobladł trochę.
— Widzi pan — rzekł chłodniej — szlachty Żymińskich więcej nie ma, to rzecz pewna, a co się tyczy innych wszelkich jacyby być mogli, to nie moja sprawa.
— Więc szelma nie szlachcic, a imie szlacheckie nosi? jakiem prawem? krzyknął Górnicki.
— Kochany panie, zimno odparł Mól. Ja panu powiem anegdotkę o jednej familii... która będzie ad rem. Jest na Litwie rodzina jednej dzielnicy z Korybutami, Woronieckiemi i Wiśniowieckiemi, Korybutów Daszkiewiczów... stary ród, ongi książęcy. Nieboszczyk Daszkiewicz stary przybywszy raz do Grodna, każe sobie wołać szewca, żeby mu wziął miarę na buty... Gdy się ta operacya odbyła, pyta go: — Jak się waszmość nazywasz? Szewc z ukłonem odpowiada — Daszkiewicz.
Stary czmychnął.
— Hm! — rzekł — szczególna... ja jestem Korybut Daszkiewicz... jakże to będzie — waćpan się chyba nazwiesz Kroibut Daszkiewicz.[1]
Co na to poradzić innego — dodał Mól....
Górnickiemu nie zbierało się na śmiech, ramionami ruszył.
— Mnie tu anegdotki nie potrzebne, — ale wiadomość.
— Com miał, tem panu służę — rzekł mól skromnie — kwerenda taka kosztuje.
I skromnie ją wylikwidował, Górnicki zapłacił nadąsany.
— No, dobre i to — rzekł — że już jedno wiem, iż szlachty więcej nie ma nad tego jednego.
— Za to mogę ręczyć.
Koniec końców nie wielka to była pociecha. Górnicki kwaśny wyszedł z kancelaryi.
Dalej nie wiedział dobrze już czego szukać, był jak na rozstajach — tylko traf jakiś, szczęśliwy mógł mu chyba być pomocnym, a złym ludziom niekiedy jakaś fatalność na przekorę poczciwych dopomaga...
Z bratankiem swoim ułanem chodzili i spędzali wieczory wesołe... ale to do niczego nie wiodło. Górnicki klął.
— Wracaj bo do domu — mówił mu ułan — co ty możesz zrobić; nie mając się za co zaczepić? Rzecz daremna! Prędzej na miejscu się coś dośledzi...
— Zakląłem się, nie wrócę, póki czegoś nie wygrzebię, odpowiadał Górnicki — żebym tu miał rok siedzieć!.
Towarzystwa trafiały się różne... Pan Symforyan i grać lubił, więc gdzie pokątny faraonik się zebrał, albo w sztosika się zabawiono, chętnie tam spędzał wieczory. Gier publicznych już naówczas w Warszawie nie było, ale w różnych domach kawalerskich zbierali się cicho amatorowie. — Jednym z tych był właśnie na podwalu niejakiego Drobisza, który gdzieś, kiedyś służył pono wojskowo, a teraz nie wiadomo co robił we dnie, wieczorami zaś i nocami przyjmował dobrych przyjaciół i ciągnął im sztosika. Jakkolwiek rzadko kto wyszedł cały z rąk owego Drobisza, gra ma taką ponętę szatańską, dla tych co jej raz skosztowali — iż ludzie nałogowi szukają jej choćby nie bardzo byli pewni, jak ona jest prowadzoną. — Rzadko się tu kto zgrał skandalicznie, lecz pan kapitan Drobisz nigdy też przegranym nie był.
Jednego wieczora zasiadając do poniterowania z nudów pan Górnicki, obok siebie znalazł z czarnemi tajemnemi oczkami figurkę ruchawą, która z wielką grała zapalczywością. Gracze choć nieznajomi, wzajem dla siebie byli grzeczni i przy zielonym stoliku zawiązała się znajomość. Jakoś tego wieczora niezmiernie się gospodarzowi poszczęściło, wygrał kilka set dukatów i chciał osłodzić poniterom tę stratę. Posłał więc po wieczerzę i szampana.
W przerwie towarzystwo, które gwałtowanie pragnęło się odegrać — zasiadło do stołu, a że pan Drobisz był gościnny nad miarę, wszyscy niemal podchmielili sobie.
Górnicki znalazł się znów obok owego sąsiada, z którym razem nieszczęśliwie poniterowali. Musieli się sobie zaprezentować i Symforyan dowiedział się, że czarniawy jegomość był — kolegski registrator Platon Małejko. W ciągu wieczerzy, gdy wino zaczęło nieco oddziaływać na głowy, dobadał się także, iż był urzędnikiem i że powodem przybycia jego do Warszawy, była pewna sprawa kryminalna, około której dośledzenia potajemnie chodził.
Małejko gdy się napił i trochę go rozebrało, był niezmordowanie gadatliwy.
— Co to za sprawa! począł się spowiadać sąsiadowi... Inni na niej zęby połamali... to brylantowa sprawa żeby pokazać, jak kto ma w głowie — ja z tej sprawy utopionej, zaprzepaszczonej, oddanej na wolą Bożą (styl sądowy) — zrobię coś takiego, czemu się świat dziwować będzie.
Uderzył się po głowie i rozśmiał.
— Oni mnie mają za małego człowieczka — ja im pokażę, czego człowieczek mały tu z olejem w głowie dojść może. Hej! hej! Gdybym tylko z tego Żymińskiego, który wszystko wie — dobyć mógł choć słówko... ale ja i jego pociągnę!
Na wspomnienie Żymińskiego Górnicki aż poskoczył, pochwycił za obie ręce Małejkę, oczy mu się zaiskrzyły.
— O jakim Żymińskim mowa? — zapytał — o jakim?
— O tym co ma dom przy Senatorskiej ulicy.
— O tej bestyi! ale słuchaj no — przerwał Górnicki — my się musimy rozmówić, gdyż bodaj żebyśmy sobie wzajemnie byli przydatni.
W kilku słowach Górnicki, który nie miał się co taić ze swoją sprawą, opowiedział Małejce z wielką słuchającemu uwagą o co chodziło.
Kolegialny rejestrator głową kiwał i ustami wykręcał.
— Czekaj pan — szepnął — tu nie miejsce... jutro się nam potrzeba zejść i pogadać... zdaje mi się, że to nas tu Opatrzność posadziła przy sobie. — Zobaczymy — ale cyt! Ani pary pan nie puść!
Po wieczerzy zaczęli grać i zgrali się wszyscy odegrywając prócz Małejki, który miał tyle wstrzemięźliwości, iż po butelce nigdy wielkiemi kuszami nie stawiał. Było to dlań prawidłem. Z panem Górnickim dali sobie miejsce schadzki w jego zajeździe przy Bednarskiej ulicy.
Nazajutrz przy wódeczce i śledziu siedzieli razem dwaj nowi znajomi.
— Nie ma tu już co mydlić — mówił Małejko — ja panu muszę rozpowiedzieć jak było, a może się dwa końce zejdą... i mój i wasz.
Rzecz się miała, jak ja wykombinowałem i doszedłem — następnie...
Na Wołyniu jest wioska Orygowce. Kupił ją już lat temu dobrych kilka, przybyły z Mazowsza cioteczny brat pana Żymińskiego tego, niejaki pan Daniel Tremmer. Słuchajże no pan. Obok Orygowiec mieszka na swoim majątku pan prezes Boromiński w Murawcu, a ma jedynaczkę córkę pannę Leokadyą, bardzo śliczną i bogatą pannę. No, rzecz to prosta, ów pan Daniel podobno jeszcze pannę prezesównę znający z tego czasu, gdy była na pensyi w Warszawie, zaczął się w niej mocno kochać, ale ten Tremmer był protestanckiego wyznania, jeden sęk — a w dodatku coś tam szlachectwo pono nie bardzo tęgie. Dosyć, że choć się podobał prezesowi, który u niego bywał i w domu go często przyjmował, o córce mu ani myśleć nie dopuszczał. A to wiem, czego inni nie zwąchali, że panna i p. Daniel mimo to za pośrednictwem usłużnej ciotki p. Wychlińskiej, mieli z sobą stosunki potajemne, ciągle pisywali do siebie i wzdychali najczulej. Trwało to kilka lat, ojca próbowano kilka razy — ani chciał słuchać, żeby ją dać za nietęgiego szlachcica a w dodatku protestanta.
Tu tedy sztuczka, o której żywa dusza pono prócz mnie nie wie, dodał Małejko mrużąc oczki i uśmiechając się. Słuchajno pan, dowiesz się dopiero, na jakie figle ludzie z miłości się biorą... Ni z tego ni z owego, jednego dnia dają nam znać do urzędu, że p. Daniel Tremmer znikł. W domu nocą okno wyłamano, szafy pootwierano, mówią tedy że i dziedzica znać zabito. Zjeżdżamy na grunt. Ludzie popłoszeni, dom w istocie jakby po nocnej napaści, chustka zakrwawiona znaleziona na ścieżce. Ciało gdzieś zbójcy czy utopili czy zagrzebali.
Siedzi śledztwo dzień, dwa, trzy na gruncie... nic dojść nie podobna. Ktoś w nocy bryczką podjeżdżał pod dwór... innego śladu nie ma... Wszyscy przekonani, że p. Daniela zabito...
Jeszcze do dziś dnia i sąd i asesor i prezes i sąsiedzi najpewniejsi, że tam popełniono kryminał...
— A cóż się stało? zapytał zdziwiony Górnicki.
— Że nie było żadnego kryminału i zabójstwa to ja ręczę, dodał w piersi się bijąc Małejko. Milczałem, milczę, ale powoli nazbierałem dowodów i tego pewny jestem, że p. Danielowi potrzeba było ze świata zniknąć i tak niezgrabnie sobie to ułożył... Oszukał wszystkich — tylko mnie nie. Uważaj pan tylko. Po niejakim czasie panna Leokadya... niby się zanudziła za ciotką panią Pstrokońską w Sandomierskiem, że się do niej wybrała...
— Hę! porwał się Górnicki z krzykiem, a Żymiński cioteczny brat tego nieboszczyka Daniela — hę? tak? I Żymiński śmieje się i łże... a toć go masz tego twego zabitego — to jawna rzecz, to mój szelma Żymiński, który sobie od brata nazwiska pożyczył, i w takich łaskach jest u pani Pstrokońskiej... a do panny Leokadyi znać dojeżdża...
Z kolei Małejko się pochwycił z siedzenia. — Cyt! na miłość Boga! cyt! cicho... jak wygląda?
Górnicki szybko począł opisywać swego nieprzyjaciela... Małejki twarz promieniała, klaskał w ręce. — To go mamy!
— A więc oszust, samozwaniec... wtorował Górnicki... Słuchaj waćpan, ani chwili nie traćmy, to nie ulega najmniejszej wątpliwości... siadaj waćpan ze mną jutro czy dziś na bryczkę i jedźmy wprost.. Złapiesz go waćpan i będziesz miał, a mnie zemstę zgotujesz słodką. Ani chybi, że on ztąd myślał pannę wykraść... niech że się łajdakowi nie uda.
Ale pomotana sprawa!
Małejko przenikliwością swoją tryumfujący chodził po izbie rzucając się i rozmyślając...
— Ani chybi, tak jest!
— A mnie to Opatrzność waćpana zesłała — krzyczał Górnicki. — W kajdany tego jegomości — boć to przecie kryminał — oszustwo, nieczysta sprawa...
Oba spiskowcy uściskawszy się jeszcze razy kilka i zapiwszy sprawę wódką, na dzień następujący wyjazd naznaczyli.
Jakkolwiek się to dziwnem wydawać może, tłumaczenie wypadku przez pana Platona Małejkę, przyznać należy — było trafne. Nieszczęśliwa miłość naprowadziła na nieszczęśliwą ową myśl udanego mordu, któryby czujność pana prezesa mógł uśpić. Pan Daniel z ciocią Wychlińską obrachowali, że pod opieką pani Pstrokońskiej jakoś się małżeństwo w ten, lub inny sposób skojarzy, a prezes później spełniony fakt przebaczy i da błogosławieństwo.
Nie dosyć jednak jeszcze, starając się aby ludzie dworscy posądzonymi być nie mogli — dobrze wykonał swój plan pan Daniel. Oko biegłego ajenta, jakim był niezaprzeczenie Małejko, pochwytało rozpierzchłe rysy fałszywe, dobadało się pod całą tą tragi-komedyą niezręcznie splatanej sztuki. Małejce nieszło o wyrządzenie przykrości Danielowi, do którego osobistej niechęci nie miał, nie szło o żaden zysk i korzyść, chodziło mu o pokazanie własnego sprytu i biegłości. — Im bardziej asesor i Zdenowicz wyśmiewał jego „świdrowania“, tem Małejko zacinał się mocniej, żeby dowieść, iż bystrzej a dalej i głębiej widzi, niż ci co z niego szydzili. Roznamiętnił się w końcu do tej sprawy i postanowił prawdy dośledzić, choćby z największą czasu ofiarą. Do Warszawy sprowadziła go ta okoliczność, iż w czasie pobytu na wsi pana Żymińskiego, pochwytał słówka jego, śmiechy i w sposobie postępowania podejrzane, a nie logiczne różne rysy — dowodzące, iż cioteczny brat — był wtajemniczony we wszystko i po troszę nawet pomagał panu Danielowi...
Spotkanie i rozmowa z Górnickim, rzuciły tak niespodziane światło na domysły jego, iż teraz prawdy swej był pewnym.
Groziło więc niebezpieczeństwo panu Danielowi, ukrytemu pod nazwiskiem ciotecznego brata, co najmniej mogące wszystkie jego zniszczyć plany — i wykryć podstęp, na którym przyszłe szczęście budował. — Niebezpieczeństwo to tem było większe, iż najmniej mógł się spodziewać, aby go tu kto odkrył. Ciocia Wychlińska, należąca do spisku, odprawiła nawet wszystkich ludzi z Murawca wziętych, aby go nie poznano; on nie wziął z sobą nikogo, nawet wiernego Franciszka, który mu w Orygowieckiej komedyi dopomagał, lękał się jakiego wygadania, lub przypadkowego poszlakowania.
Nie wchodziła w rachubę bystrość pana Małejki, śledztwo bowiem starał się Żymiński wszelkiemi sposoby przerwać i zakończyć — a tak nieszczęśliwego trafu, jak spotkanie Górnickiego z przybyłym Bóg wie zkąd panem rejestratorem, niepodobna było przewidzieć...
Tymczasem gdy p. Daniel najspokojniej w świecie dojeżdża coraz częściej do Borków, a pani Pstrokońska już osnuwa na tem przyszłe szczęście Leokadyi, lepiej poznając codzień Tremmera i widocznie go popierając — groźna burza zbiera się nad głowami dwojga nieszczęśliwych, nic nie przeczuwających istot. — Niebezpieczeństwo nie tylko szło z jednej strony od Górnickiego, który dniem i nocą wiózł z sobą rejestratora Małejkę, ale z drugiej straszniejsze może jeszcze zbliżało się co chwila...
Pani Pstrokońska odprawiając do Murawca ludzi i konie, dała im do dozoru kapitana Złomskiego, który, jakeśmy mówili, miał polecenie pozostania przy prezesie dla jego rozrywki, jeśliby się to okazało potrzebnem.
Przybywszy na miejsce, gościnnie bardzo przyjęty, razem z ojcem Serafinem i kilku sąsiadami, w istocie starał się jak mógł, bawić starego, który po córce niezmiernie tęsknił.
Niemal codzień prawie — narzekał, że go na tak długo opuściła. Nie mogła to, mówił, Benigna tu do mnie przyjechać z całym dworem, bodajby... Cóż to? czy mi już by strawy dla ludzi, owsa dla koni i pomieszczenia dla gości zabrakło? Łatwiej jej się wałęsać, bo zdrowa i młodsza, a mnie z mojemi nogami? I zostawili mnie tak na caluteńką zimę z Bernardynem na rekolekcyach.
Narzekania te powtarzały się niemal codzień, a choć sąsiedzi przyjeżdżali, choć kapitan go nie odstępował, choć na towarzystwie nigdy nie zbywało, prezes był chmurny i kwaśny...
— Nic jedynego dziecka nie zastąpi — mówił księdzu i kapitanowi, grając z niemi w maryasza do puli — pustki w domu — na łzy mi się zbiera... Ale to z temi babami...
Tknięty ciągłemi temi skargami kapitan Złomski, jednego dnia żartem — odezwał się...
— Żebyś pan prezes miał trochę determinacyi, to byśmy tym paniom doskonałego figla mogli wypłatać!
— A to jakiego? spytał prezes.
— Hm! rzekł Złomski, zaprzęglibyśmy do landary tęgich sześć koni, siedli i pojechali. Toby dopiero była siupryza i szczęście w Borkach...
— A tak! w późną jesień z mojemi nogami, w taką drogę, co sobie kapitanie myślisz!
Na tem się skończyło pierwszego dnia, ale na drugi prezes, przenocowawszy z tą myślą, sam zaczepił kapitana.
— Kto wie, możeby ten figiel dał się wykonać — tylko że ja taki się zrobiłem do jazdy ciężki! A te noclegi! te popasy! a groble — a mosty...
— Ale jabym jako kwatermistrz jechał przodem, podchwycił kapitan, a ojca Serafina dla skrócenia drogi z talią kart wsadzilibyśmy do landary, i tak byś pan prezes ani się spostrzegł, jak byśmy w Borkach stanęli...
— Dobrze to gadać, panie kapitanie, rozśmiał się prezes — stary wojskowy, człowiek krzepki i zdrów, a mnie te reumatyzmy męczą.
— Na nie nie ma lepszego lekarstwa, jak dobrze się w drodze przetrząść — dodał kapitan.
— Końskie to lekarstwo — szepnął prezes... Aż znowu w dni parę stary Boromiński wrócił do tego figla, obmyślonego przez kapitana. Ten widząc, że tu tylko może brak trochę energiczniejszego podbudzenia, a czując, że p. Pstrokońskiej zrobi tem wielką przyjemność — wziął się po wojskowemu.
— Ja pana prezesa biorę na moją odpowiedzialność, zawołał, powozy opatrzę, konie dobiorę, przodem pojadę i — jedziemy! Nie ma co się namyślać — dictum, factum, proszę mi tylko dać pełnomocnictwo, powtarzam, że wszystko na moją biorę odpowiedzialność.
— A no — to dziejże się wola Boża! krzyknął prezes rzucając karty. — Wołać tu ekonoma... Ale mój dobrodzieju, obrócił się do kapitana, żebyście mi koni nie pozarzynali, to wszystko młodzież!

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


Dwa dni trwał wybór, a że Złomski wprawny był w urządzaniu podróży, pokierował wszystkiem bardzo umiejętnie — i prezes ani się opatrzył jak go w landarze posadzono. Zwierzchność duchowna nie czyniła najmniejszej trudności w daniu pozwolenia O. Serafinowi, który tabaki sobie zapas sprowadziwszy, gotów był do podróży.
Wyjechali jakoś w szczęśliwą godzinę i droga poszła lepiej niż się nawet kapitan mógł spodziewać. — Karczmy znaleźli poopalane, nigdzie gościnnych izb zajętych, koń żaden nie zakulał, w powozach nic się nie złamało, a pora — choć spóźniona była jesień — dziwnie piękna służyła i pogodna. Do Borków umyślnie nic znać nie dano, ażeby tem większe było zdziwienie i radość. Kapitan obradował że najlepiej będzie po cichuteńku zajechać w godzinie herbaty. Zakazał nawet woźnicy palić z bata i stępo mieli przed ganek zajeżdżać, tak ażeby ich dopiero w sali, gdy wejdą, p. Benigna zobaczyła.
Tego wieczora właśnie był na herbacie mniemany pan Żymiński. Bawiono się bardzo wesoło, rozmowa była ożywiona niezmiernie, panna Leokadya śmiała się i szeptała z sąsiadem, ciocia Wychlińska przypatrywała się im z czułością, pani Pstrokońska pilnowała aby im nie przeszkadzano... gdy...
Woźnica pana prezesa wprawdzie miał najwyraźniejszy rozkaz od kapitana, aby z bata nie palił — lecz na popasie troszeczkę sobie podpił, fantazyą miał wielką, zamyślił się czy żal mu było nie popisać się przecie z wprawną ręką i na pierwszym moście wjeżdżając w podwórze, wystrzelił jak z pistoletu. Już go potem żadna siła ludzka powstrzymać nie mogła. Kapitan starał się pohamować, gdzie tam, od mostu do ganku ośm razy raz po razie pali co miał sił.
Towarzystwo siedzące przy herbacie niezwykłym o tej porze hasłem zdumione, poczęło wołać:
— Ktoś jedzie! goście! kto to być może! Poruszyli się wszyscy, pan Żymiński chcąc pierwszy gospodyni przynieść wiadomość ktoby to był, wyrwał się na ganek. Szczęściem tu światła nie było jeszcze... o mroku poznał łatwo konie i dobrze sobie znajomą landarę z Murawca, usłyszał głos prezesa i osłupiał.
Na chwilę zupełnie co ma począć nie wiedział i prezes byłby go tak zastał wmurowanego w progu, gdyby ciocia Wychlińska, która wybiegła także i stała za nim, poznawszy również powóz i konie brata, chwyciła go za ramię mówiąc: — Uciekaj pan! uciekaj — prezes!
Bez czapki więc, jak stał, rzucił się pan Daniel w bok z ganku, skrył w bliskie zarośla, nieprzytomny przestał tu chwilę wylądowania i dopiero gdy towarzystwo całe przeszło wśród głośnych okrzyków do pokojów, on przez służącego dostawszy nakrycie na głowę pobiegł do stajni do koni swoich i kazał co tchu pędzić do domu.
Leokadya zobaczywszy ojca, nie wiedząc co się stało z panem Danielem, przestraszona zemdlała, złożono to na poruszenie nadzwyczajne. Ciocia Wychlińska zaś przed siostrą wytłumaczyła pana Żymińskiego tem, iż w chwili gdy familia potrzebowała się sobą nacieszyć, nie chciał być natrętnym i odjechał.
Pan Daniel kazał pędzić do domu, jeszcze nie mogąc zebrać myśli i zdecydować, co mu uczynić wypada — jechał nieprzytomny, zbolały, upokorzony, w rozpaczy prawie. Według wszelkiego podobieństwa pobyt prezesa, któremu ruszyć się nie było łatwo, musiał się w Borkach przedłużyć; udawać przez ten czas chorego było niebezpiecznie, ktoś ze służby starego mógł go gdzie spotkać, zaledwie więc przybywszy do Rakowa, zawołać kazał ekonoma, powiedział mu iż pilny interes powołuje go do Warszawy, że tejże nocy jechać musi. Zdał mu gospodarstwo obiecując prędki powrót, zebrał papiery, napisał kartkę do pani Wychlińskiej, którą po drodze w austeryi Borków miał rzucić — i nade dniem już był na gościńcu prowadzącym do stolicy.
Wzruszenie jakiego doznał, przestrach, niepewność jak się wszystko skończy, przejęły go tak mocno, że w kilka godzin uczuł dreszcze, gorączkę i chorobę nadchodzącą. Mniej go ona wszakże obchodziła niż nieszczęście, które go spotkało. — Gdy w jedną stronę śpieszy ku Warszawie pan Daniel, z przeciwnej Górnicki wiezie Małejkę w tryumfie, naradzając się z nim po drodze nad środkami, jakichby użyć należało dla zdemaskowania Tremmera. — Gwałtowny i popędliwy Górnicki wprost chciał najechać na Raków, wywołać gospodarza i twarz w twarz postawić go z Małejką, któryby go po imieniu przywitał. Nad ten dowód nie potrzebował innego, samozwaństwo byłoby dowiedzionem. Małejko z temperamentu i obyczaju powolniejszy, rozważniejszy, mający upodobanie w łagodniejszych na pozór, a ostrzejszych w istocie formach, trochę urzędnik, więc ostrożny aby ani siebie ani stanowiska nie skompromitować — namyślał się. Przychodziło mu też na myśl i to, że człowiek przywiedziony do rozpaczy, może się do gwałtownych a niebezpiecznych rzucić kroków. — Lękał się narazić siebie.
— Ale wszakże innego środka nie masz? wołał Górnicki.
— A to nie jest dobry — odpowiedział Małejko. Cóż tego że ja go poznam i będę miał jednego świadka w panu. Mnie może on zrobić warjatem. Zresztą najechać na dom i oddać się tak w ręce nieprzyjaciela — to mi się nie zdaje... nie zdaje mi się... mówił rejestrator. Trzeba się namyśleć.
Rozmyślali tedy przez całą drogę, a nic nie mogli takiego znaleść, na coby się zgodzili oba. Górnickiego, impetyka z natury, niecierpliwiły te deliberacye. W ostatku Małejko wpadł na pomysł szczęśliwy.
— Wszakżeś mi pan mówił, że on tam u pani Pstrokońskiej, siostry pana prezesa bywa często i że to dom pański, zawsze ludzi pełen. Przecież choć pan tam się trochę z nią poróżniłeś, drzwi mu przed nosem nie zamkną. Łatwo się dowiedzieć kiedy on tam będzie, zawieś mnie do Borków, a ja go przy wszystkich zgromadzonych po imieniu i nazwisku przywitam...
Górnicki znalazł plan ten bardzo szczęśliwym i przyklasnął mu. Rozminęli się na gościńcu, wcale o tem nie wiedząc, z panem Danielem i dobili do małej nowej dzierżawki Górnickiego. Podróż pospieszna tak ich obu zmęczyła, iż najpilniejszą rzeczą było pójść do łóżek i wyspać się. Spali więc jak zabici godzin kilkanaście. Gdy się po tem wreszcie wygłodniali obudzili, zaczęto myśleć drugiego dnia o sprawie. Górnicki miał gorączkę... pchnął zaraz posłańca potajemnie do Rakowa. Ten powrócił na zdyszanym koniu, dając znać, że pan Żymiński wyjechał.
Górnicki wiedział to dobrze, iż mało gdzie bywał oprócz Borków. — Spytał posłańca — a dokąd? pewnie do Borków.
— Pewnie że do Borków, odparł o niczem nie wiedzący poseł, bo on tam mało nie codzień bywa.
Wpadł tedy pan Symforyan, któremu było pilno, z oznajmieniem stanowczem rejestratowi, że delinkwent jest w Borkach.
— Ubieraj się waćpań — zakrzyknął — nie ma co zwlekać, ruszajmy...
Było to z południa — Małejko, choć mu w miarę jak się godzina stanowcza zbliżała, znacznie ochota do takiego awanturnika się odpadała, cofnąć się już nie mógł — trzeba było zaczętego dokończyć.
— Kochany panie, rzekł, to dobrze — ja jadę, ale daj mi pan słowo, że nie odezwiesz się i nie poczniesz nic, póki ja nie ukłonię się mu pierwszy i po imieniu i nazwisku go nie wyzwę głośno...
Górnicki na wszystko się zgadzał.
Konie były gotowe, choć się Małejko trochę ociągał — koniec końców musiał siąść, pojechali. — Kazał pan Symforyan spieszyć i polecieli wyciągniętym kłusem. Nie było więcej nad milę złej drogi, którą przebyto w pięć kwadransów...
Obiadowano zwykle o drugiej godzinie w Borkach, a stół ciągnął się do trzeciej. Towarzystwo potem całe piło kawę w salonie, i każdy się udawał gdzie mu się podobało... O godzinie siódmej schodzono się na herbatę. Gdy bryczka wioząca Górnickiego z jego towarzyszem zaszła przed ganek, pani Pstrokońska, prezes, Leokadya, ciocia Wychlińska, w małem kółku siedzieli w gabinecie pani domu.
Po ostatnich odwiedzinach Górnickiego unikając nieprzyjemności, pani Balbina Sochaczewskiemu zaleciła, ażeby na wypadek przybycia tego niemiłego sąsiada, pozbył się go zręcznie i uchronił ją od spotkania z tym człowiekiem. Sochaczewski stał właśnie przed oficyną z fajeczką, gdy pan Symforyan zajeżdżał, i zobaczywszy go rzucił się co miał sił do ganku. Nim goście przybyli mieli czas wysiąść, stary już u drzwi głównych znalazł się na warcie...
Górnicki po swojemu zamaszysto się pakował do sieni, gdy Sochaczewski sobą mu wnijście tamując począł się kłaniać i witać go.
— Jest pani?
— A tak, tak! — tak — zająknął się żywo wyrwawszy Sochaczewski, ale chora i nikogo a nikogo nie przyjmuje...
Górnicki wąsa zakąsił patrząc na towarzysza.
— Cóż to! niełaska dla mnie? zapytał.
— Nie dla pana, ale... nie przyjmuje nikogo.
Sochaczewski nie ustępował ode drzwi.
— Ale pana Żymińskiego to przyjmie, rozśmiał się Górnicki złośliwie, boć on tu jest! hę?
Sochaczewski minę zrobił zdziwioną.
— Nie ma go, rzekł, na to panu słowo honoru daję, że go nie ma.
— Słowo honoru? stary wojskowy —? przerwał niedowierzająco Górnicki i nieco szydersko.
— Tak! mospanie! kręcąc wąsa dodał Sochaczewski... słowo starego wojskowego... rozumiesz pan?
— A gdzież u djabła ten ptaszek się chowa, jeśli go tu nie ma.
Przybyli spojrzeli po sobie.
Małejko dawał znaki niecierpliwe, aby nie obudzać zbytnio uwagi i tymczasem ustąpić. Górnickiemu było to nie na rękę; nie lubił odjeżdżać z długim nosem.
— Ha! zawołał, tak to już Borki widzę nie łaskawe na Górnickich — trudno, jużci gwałtem się nie wcisnę, kiedy mi drzwi sobą zastawiacie.
— Pani chora i nikogo nie przyjmuje — lakonicznie powtórzył Sochaczewski...
— Ja myślę, że dla mnie będzie zawsze u tych drzwi jakaś przeszkoda co mi ich przestąpić nie da! zawołał butnie. A no! mniejsza o to! znajdę ja drogę, którą choć sam nie wejdę, to się mieszkańcom pałacu dam we znaki. Ja człowieczek maleńki... ale mucha mała też a kąsa... Gorszym od muchy nie jestem... znajdę i ja czem dogryść... Bywaj zdrów panie Sochaczewski. Możesz to swojej pani powiedzieć —!
Całej tej sceny nazbyt głośno odegrywającej się w ganku, liczna służba zbiegająca się ciekawie była słuchaczem i świadkiem... A że gospodyni także w domu o wszystkiem wiedzieć pragnęła i siedząc w gabinecie, od którego okno wychodziło ku gankowi, posłyszała jakiś spór — wyjrzała zaraz — i poznała Górnickiego — zrozumiała o co chodziło.
Odprawiony cofał się ku bryczce, miotając na wąs i mrucząc. Małejko milczący, który tu smutną bardzo grał rolę, nadto był przejęty duchem swojego powołania, ażeby z chwili tej choć oczyma nie skorzystał. Rozglądał się więc po dziedzińcu i ludziach...
Jakież było jego zdumienie, gdy tu zobaczył bardzo mu dobrze znanych ludzi dworskich prezesa z Murawca. W mgnieniu oka pojął, że przytomność ich tutaj już oznacza, że owego pana Daniela wymarzonego przezeń znaleść tu nie mógł — boby go ci ludzie poznali.
Bardzo go to zmięszało i zaniepokoiło o cały wywód sprawy — zwątpił o własnym rozumie.
Gdy bryczka odtoczyła się od ganku i przeszła most zamykający dziedziniec — Małejko ponuro, z oczyma w ziemię wlepionemi siedzący na bryce, trącił sąsiada ostrym łokciem.
— Coś tu innego się święci — zawołał głosem stłumionym. Kat że ich zrozumie. Nie może być, żeby ludzi tylu było w spisku... a dwór pełen sług z Murawca, z naszej okolicy, toćby go poznali... Tu go więc być nie może.
— A zkądże się tu ci ludzie wzięli?
— Musieli z panną przyjechać, rzekł pisarz, który się przybycia prezesa domyślać nie mógł. — Już nic nie rozumiem...
— Ale jakże ja mogłem się omylić?
Górnicki samą wątpliwością przybity nie mógł pohamować gniewu.
— A! niechże to wszyscy porwą szatani! krzyknął... Co waćpan bredzisz! co?
— Czy może pan nie rozumiesz — odparł spokojnie pisarz, czy zrozumieć nie chcesz... Człowiek najrozumniejszy omylić się może... koń na czterech nogach chodzi a potknie się... Pan Daniel tu być nie może i nie mógł, bo tu widzę pełno ludzi z Murawca od prezesa. Toćby go jednej chwili poznali i sekretby się nie utrzymał, a przecie do tajemnicy takiej i furmanów i lokajów się nie przypuszcza... W tem jest jakiś djabeł, którego ja — nie rozumiem.
— Ale asanu się ci ludzie chyba przewidzieć musieli! klnąc zawołał Górnicki. Gdzie? co? jak? zkądby się wzięli?
— Przyjechać musieli z panną...
— A więc...
— Więc wszystko co ja tak mądrze odgadł... kat wziął! bijąc pięścią po kolanach — odparł Małejko... ale przyznasz mi pan, że prawdopodobieństwo było jak największe...
— Prawda nie prawdopodobieństwo! co to gadać! przerwał Górnicki — ja od tego nie odstąpię...
Smutnie rozśmiał się pisarz. — On do rozpaczy był przyprowadzony — tak ślicznie osnute śledztwo, tak odgadnięta tajemnica... rozbijała się marnie o dwie czy trzy spotkane twarze, przeciwko niej świadczące. — Małejko nadto miał rozsądku, aby się upierał przy tem co się stawało niemożliwe — ale bolał tak, że mu się płakać chciało, nad wyślizgującą mu się z rąk nadzieją odznaczenia...
— Widziałem! widziałem tu ludzi na moje własne oczy... Cóż tu począć przeciwko oczywistości — wołał zafrasowany. Więc mi się ubrdało nie wiedzieć co... i darmo tyle drogi i tyle czasu — i taki wstyd!!
Górnicki miał srogi żal do niego, on do niego nie mniejszy. Po kilku urywanych wykrzyknikach, poodwracali się od siebie i milczeli... nie wiele brakło do kłótni, choć rejestrator do niej skłonności nie miał, zwłaszcza w obcej stronie i na wózku tego, do którego srogi miał żal.
Za mostem zajadły pan Symforyan, myśląc tylko o nieprzyjacielu, nie pytając już Małejki o zdrowie, gniewny, swoją głową kazał jechać.
— Do Rakowa! Nie ma go tam, to musi być w domu! Gdzieś go przecie odkopiemy.
Konie zwróciły się na rozkaz znaną im drogą do dawnej dzierżawy pana Górnickiego. Podróżni milczeli, Małejko z biedy i strapienia skurczył się, zwinął w kłębek, zmalał, zgarbił tak, że ledwie go widać było... Górnicki przeciwnie porozrzucał odzież, nogi i ręce, jakby ochłody szukał.
Tak dobili się o zmroku do karczmy w Rakowie, tu miał Górnicki dobrze znajomego, choć nie zbyt sobie przyjaznego arendarza — wprzódy więc nimby do dworu zajechali, postanowił się rozpytać u niego o dzierżawcę.
— Stój! zawołał — niech Matija mi wywoła Borucha.
Matija poleciał, ale Boruch jakoś się na rozkaz nie spieszył. Teraz już dawny pan nie miał tu żadnego wpływu i władzy. Po dosyć długiem wyczekiwaniu ukazał się wreszcie, skłonił z lekka, ręki nie wyjmując z kieszeni i zdala stojąc z fajki pykał.
— Mój Boruch, proszęż cię — zawołał Górnicki — gdzież wasz ten przybłęda? w domu?
— Kto? kto? zapytał żyd zimno.
— No — do stu — dzierżawca.
Arendarz ramionami ruszył.
— Nie ma go w domu.
— A dokądże wyjechał?
— Dokąd? powtórzył Boruch — on się przecież mnie nie potrzebował meldować. Wyjechał — to wyjechał. Mnie co do tego: a chce pan może wiedzieć jak wyjechał? Cztery konie, bryka na resorach, furman i lokaj — i pojechali gościńcem... ot... tam...
Wskazał ręką ku Warszawie, skłonił się znowu od niechcenia i poprawiając fajkę, ponieważ zaczynało coś kropić, wszedł nazad do gospody.
Górnicki z towarzyszem popatrzyli sobie w oczy. Pan Symforyan począł kląć... uderzył woźnicę w kark.
— Do domu! krzyknął — przecież się jakaś na to rada znaleźć musi.
Rejestrator znowu się skulił, przełamał i milczący dawał już z sobą robić co się podobało.




Nazajutrz po przebytej nocy na medytacyach i przeklinaniu, Małejko wstał żółty jak cytryna, Górnicki blady jak ściana, napili się kawy z rumem i rumu bez kawy i zaczęli chodzić po izbie, jeden w prawo, drugi w lewo nic nie mówiąc do siebie. Jednego pragnienie zemsty piekło, drugiego upokorzenie, że się tak haniebnie omylił.

Ale oczy go przecież nie uwiodły — widział ludzi z Murawca.
Im więcej myślał, tem mocniej się utwierdzał w tem przekonaniu, że tak grubo chybić — nie powinien był człowiek z jego przenikliwością — coś mu w tem było ciemnem, niezrozumiałem.
Pan Górnicki już przeklinał człowieka, który go uwiódł i w głowie szukał lepszych zemsty sposobów, gdy mu tak wyśmienity się wymykał. Wśród tych rozmyślań, po śniadaniu jakoś Małejko się wymknął milczący z izby i znikł.
Zrazu nie uważał na to gospodarz, ale gdy go z godzinę jaką nie było, poszedł szukać. W gościnnym pokoju nie znalazł go; na zapytanie ludzie odpowiedzieli, że poszedł — do karczmy.
Ruszył więc ramionami i nie myślał o nim.
Tymczasem pora obiadowa nadeszła, Małejki nie było. Posłano do karczmy, arendarz odpowiedział, że furę sobie najął i pojechał, rozkazawszy tylko dać znać do dworu, że na noc powróci.
Dokąd mógł się wymknąć wśród nieznanej okolicy, nie domyślał się zrazu p. Symforyan, ale znając już trochę człowieka, wiedział, że nie darmo będzie sznurkował. Czekał więc cierpliwie, obiad sam zjadł i na sofie się zdrzemnął.
Pisarz wyjechał, jak łatwo odgadnąć, do Borków. Nie udał się do dworu, gdyż tam nie miał sposobu ani pozoru się wcisnąć — skierował się do karczmy. Znając swoich Wołyniaków pewien był, że ich tam jeśli nie znajdzie, to się przynajmniej doczeka.
Z okiem bacznie na dwór zwróconem zasiadł na przesmyku.
Około południa ode dworu przyciągnął jakby na zawołanie stary stangret prezesa Hrehor. Był to dawny sługa jegomości, woźnica jakich mało, ale opój taki, że w podróży potrzebował niańki i na pięć minut tylko z oka spuszczony spijał się tak, że nocować często było potrzeba na popasie. Hrehora znał Małejko z tego, że parę razy w śledztwach o karczemne bitki był pozywany do sądu, a raz nawet siedział miesiąc w turmie, którą żartobliwie nazywał akademią — człowiek już był podżyły, olbrzymiej postawy, zdrów i silny, choć pięćdziesiąt lat miał przeszło.
Widząc go przybywającego pisarz usiadł tak ażeby go koniecznie musiał zobaczyć.
W istocie Hrehor wchodząc do izby, poznał go zaraz, zawachał się chwilę i do czapki rękę przyłożył! znowu nie pewny siebie — potrzymał ją tak chwilę, aż zdjął i pozdrowił go zdumiony.
— A panoczek to co tu robi??
— Ja? a! to wy! z Murawca? nie prawdaż?
— No tak! z Murawca, od prezesa — pan pamięta — stangret Hrehor Śniatucha.
— O! o! bracie — rzekł pisarz — ja mam pamięć lepszą od ciebie.
Śniatucha śmiał się — na ten raz wolałby był może, ażeby nie koniecznie wszystko pamiętał.
— Cóż panoczek tu między tymi lachami robi — tyle mil od domu?? spytał woźnica.
— Ja — ja tu jadę do — do krewnych — bąknął po namyśle Małejko — a wy?
— A my tu z panem przyjechali.
— Jak to? z panienką chyba?
— O! nie, kiedy już nasza panna tutaj, a prezes dopiero trzeci dzień jak przybył.
— Prezes tu jest? spytał Małejko obojętnie — proszę? I cóż to go tu tak daleko przypędziło?
— Hm? Czy to mnie pańskie myśli albo interesa wiedzieć? mruknął Śniatucha — gadają, że zanudził po córce.
— I na długo wy tutaj?
— Nie wiem, może i zimować będziemy; choć mnie po żonce tęskno — a no — pan każe — sługa musi.
Małejko kazał podać wódki, sam się jej nawet napił i rozpytywał dalej powoli, kiedy przybyli, z kim i t. p.
Śniatucha nie mógł tak bardzo dokładnie odpowiedzieć na wszystkie pytania.
Trwała jednak rozmowa dobre pół godziny. Małejko się namyślał, ważył, czuprynę męczył, a gdy już Śniatucha miał odchodzić, odezwał się do niego.
— Ja tu nie długo zabawię — powracam na Wołyń, jakby stary pan może miał co do rozkazania, do domu... albo co do zrobienia, albo jaki bądź interes, mógłbym go chętnie sprawić. Pół godziny tu będę w karczmie jeszcze odpoczywał... powiedzcie to panu, możeby się ze mną chciał zobaczyć, pogadać... i listy by dał do domu, zawsze to pewniejsze niż poczta.
Odprawiwszy Śniatuchę... Małejko zasiadł i czekał, był prawie pewnym, że go stary poprosi do siebie... Nie omylił się; w pół godziny nie spełna nadbiegł młody lokajczuk prezesa, wesoły junak, niedawno z dworskiego kozaczka w liberyą przebrany — Demko i szukając go oczyma po izbie — zawołał:
— A! jak się panisko ma! Oto dziwota? zkądże to pana przyniosło. Pan prezes kłania się bardzo i prosi na kwadransik do siebie — ja przeprowadzę.
Wyszli tedy oba, Małejko dużo weselszy niż zrazu przybył — nabierał powoli otuchy. Pochlebiło mu to, że tak zręcznie znowu interes swój poprowadził — a szczególnie się cieszył ze zdobytej przypadkiem istnym wiadomostki... Ludzie dworscy zebrani w karczmie nim się doczekał przybycia Hrehora Śniatuchy, opowiadali sobie o niespodzianem przybyciu prezesa... Jeden z nich opisując wrażenie, jakie to uczyniło we dworze, dodał od niechcenia, że Żymiński posesor z Raków, który był właśnie w Borkach, gdy prezes zajechał do dworu, wyniósł się nawet bez pożegnania zaraz, nie chcąc przeszkadzać, a panna Leokadya aż zemdlała.
Oprócz tego w karczmie Górnickiego najmując konie dowiedział się, że tejże nocy dzierżawca z Raków, niespodzianie wybrał się w drogę.
Bystrym swoim umysłem skleiwszy te dwie wiadomości i wyciągając z nich wniosek, Małejko znowu się utwierdził w przekonaniu, że się wcale nie omylił. Kto inny nie pan Daniel pocoby miał tak znikać i z dworu w Borkach i zaraz na całą noc z okolicy?
Uśmiechał się do siebie Małejko. Już mu o nic nie szło tylko o to, żeby się sam sobie bardzo głupim nie wydał.
— A no — chwała Bogu, rzekł w duchu. Platonie Symforyanowiczu — jeszcze ciebie lada kto w kaszy nie zje! Dobrze ten zając plącze, ale bodaj chart nie będzie lepszy...
Aż mu biedakowi było raźniej...
Szedł do dworu pewien swego, radził tylko sam z sobą, czy czas przyszedł prezesowi wszystko wyjawić i przestrzedz go co się święciło, czy lepiej palca między drzwi nie kłaść.
Jakkolwiek głównym działaczem w całej tej sprawie dla pana rejestratora była chęć popisania się z przebiegłością swoją — nie mogło mu być obojętnem i to, że przecie prezes za wyjawienie takiej tajemnicy, powinien mu być wdzięczen, i wdzięczności swej dowieść czynem. I to coś znaczyło.
Nie przypuszczał na chwilę, ażeby się mógł omylić i darmo tylko rzucić popłoch i niepokój...
Wahał się wszakże — a dochodząc do drzwi pałacu, powiedział sobie, że rozum każe póty nie krzyczeć, dopóki się złodzieja za kark nie złapie.
— Toć zawsze czas i powiedział sobie, trzeba wprzódy dojść w jakiej on jamie siedzi...
Wprowadził go Demko do pokoju prezesa, który śmiejąc się przeciwko niemu szedł.
— Wszelki duch pana Boga chwali! zawołał prezes — co ty tu robisz Małejko... czy cię tu burza przyniosła...
— Ah! ah! kłaniając się nizko ozwał wesoły pisarz — istotnie burza, bo ja tu miałem siostrę... zechciał pan, interes familijny... Musiałem prosić o urlop i bić się po takich drogach... Ale powrócę prędko...
— Siadajże... jak ci się tu podoba?
Ruszył ramionami pisarz.
— Zechciał pan prezes — mnie aby co prędzej do domu...
— To tak jak mnie, kochanku, ja także do Murawca tęsknię, ale kawał drogi, kawał drogi.
— Że to się pan prezes mógł wybrać w taką porę?
— Hm! Jedna córka w świecie, nie ma złej drogi, do swej niebogi...
Małejko zmilkł...
— Powiedzże mi, toś ty chyba wyjechał po mnie? zapytał stary.
— Może to być — umyślnie kłamnął pisarz...
— Cóż tam słychać było?
— U nas?? u nas w kancelaryi to do tej pory jeszcze orygowiecką sprawę gryziemy i zębyśmy sobie na niej połamali, a nie możemy jej zgryźć.
Prezes pochmurniał nagle, ręką o fotel uderzył, zamyślił się.
— Biednego człeka żal; a jacy to z was policyanci, kiedyście nie mogli wyszukać winnych.
Małejko popatrzył w oczy prezesowi długo, ramionami ruszył i nic nie mówiąc całą miną dał do zrozumienia, że tam nie było czego szukać.
— Cóż ty o tem myślisz — dodał prezes.
— Niech się pan mnie nie pyta, bo może i ja głupio myślę, ale inaczej zupełnie jak drudzy...
— Naprzykład? spytał ciekawie stary. Małejko zmilczał długo, długo, niby męcząc się z sobą.
— To, rzekł w końcu — to sprawa tak poplątana, tak zamotana, że mi się w życiu nigdy podobnej spotkać nie trafiło. Miałem ja różnych wiele od czasu jak jestem w tej utrapionej służbie, w której ciągle zagadki brudne i straszne odgadywać potrzeba — a no — coś podobnego jak ta... jakem żyw!
— Cóż w niej tak dziwnego znowu — począł prezes... żeście nie znaleźli ciała... Wy się temu dziwicie, a przecie to dowodzi tylko wielkiego rozumu zbrodniarzy, bo ze zwłok wiele rzeczy dojść można.
— To prawda — przerwał Małejko — niech się pan prezes nie śmieje ze mnie — jabym przysiągł, że tam żadnych zwłok nie było!
— Cóż to pleciesz! krzyknął stary — co ci się śni...
— Może i śni! być może! Śni się! at! mruczał pisarz — ja przy swojem stoję — tam zwłok nie było...
— A cóż się z nim stać mogło? zaprzeczył żywo prezes — człek majętny, stateczny... nie młody... nie poszlakowany o nic, zacny taki jakich nam daj Boże najwięcej... Przecież mu nic nie groziło?
Małejko ruszył ramionami.
— Nie chcę się panu prezesowi sprzeciwiać, dodał — a no ja — może nie daleko widząc, tak widzę...
Nastąpiło milczenie i stary spuściwszy głowę zamyślił się głęboko, jakby o przytomności pisarza zupełnie zapomniał. Może na nowo różne składał i ważył okoliczności i sam z sobą się bił o wnioski. Nie odezwał się jednak nic, znać było nawet, że chciał może rozmowę odwrócić, bo popatrzywszy na Małejkę rzekł.
— Możebyś ty tu chciał spocząć! jam tu jak w domu? — każę ci dać izbę, to się sobie wygodnie wyśpisz, najesz i wyleżysz.
Pisarz się skłonił i miał odpowiedzieć gdy drzwi się otwarły i weszła ciocia Wychlińska z Leokadyą co rozmowę przerwało... Małejko ustąpił nieco... na bok, ale się jeszcze nie żegnał. Stanął sobie skromnie u okna i czekał.
Nie wiemy czyśmy mogli w poprzedzających rozdziałach, mówiąc o tym człowieku, dać jego charakteru, głębsze pojęcie. Był to biedny człowiek, sierota, dwadzieścia lat w ciężkiej służbie, na świecie sam jeden, spychany ciągle ile razy na wyższy stopień nogę wyciągnął. Nigdy jednak z krzywdą ludzką dobić się niczego nie pragnął, bo był w swem pojęciu człowieka chrześciańskiego aż do przesady surowym. Młodość spędził czytając przypadkiem ojców kościoła, później w chwilach wolnych, moralistów, — i jakkolwiek się to może wydać dziwnem, pełniąc służbę, która go narażała ciągle na mnogie pokusy, pragnąc się niezmiernie odznaczyć, nie przekroczył nigdy granicy, jaką mu sumienie naznaczyło. Nieraz z samym sobą walczyć musiał, ale wychodził zwycięzko. Ale tam za to, gdzie się mógł uważać za — jeśli nie rękę, to choć piąty palec sprawiedliwości — tam gdzie trzeba było ścigać występek, o! tam już sobie pozwalał najdrapieżniejszych sztuczek.
W sprawie Orygowieckiej nigdy mu na myśl nie przyszło dotąd, żeby prześladowaniem człowieka miał grzeszyć; zdało mu się, że odkrywał oszustwo i tem się samem uniewinniał przed sobą, bo mu bardzo było potrzeba pokazać spryt swój, z którego się czasem śmiano.
W chwili gdy panna Leokadya weszła z ciotką, jeszcze motał sobie dalsze plany, — ale — spojrzał na twarz wybladłą, smutną, pełną boleści córki prezesa i — myśli mu się pomięszały.
W istocie, nawet człowieka coby historyi tej nie znał, uderzyć musiała twarz i postawa prezesównej.
Był to wyraz boleści niewypowiedzianej, taić się z sobą zmuszonej, a wytryskującej mimo woli męczennicy przez wszystkie rysy i ruchy. — Oko jej błędne chodziło po przedmiotach, to nie widząc ich, to przestraszając się niemi, jakby widma spotykało. Usta zdawały się powstrzymywać krzyk wyrywający się z głębi łona, czoło fałdowało cierpienie. Szła i zdawała się lękać stąpić kroku, by na nowe jakieś nie wpaść sidła. Chwiała się idąc; ręce jej konwulsyjnie chwytały suknię, mięły chustkę, zdawały chwilami chcieć coś pochwycić w powietrzu lub odepchnąć. Niezmierna tylko siła woli trzymała ją i poruszała. Bladość lica, zwiędłe usta, drzenie powiek i muskułów zdradzały razem fizyczne i moralne cierpienie. Oczy nawykłe widzieć ją co dnia, stopniami oswoić się z nią mogły, aż do zobojętnienia na ten wizerunek męczeństwa znoszonego z uśmiechem — lecz nowy przybysz jak Małejko uderzony być musiał tem mocniej widokiem Leokadyi, że znał przyczyny jej tajonego cierpienia.
Nagle ścisnęło mu się serce, poczuł się jakby winnym, zbrodniarzem, katem i przestraszył się w sumieniu, że mógłby na niem dźwigać wspomnienie tego okrutnego znękania, przyłożywszy się do niego. Zbladł, zrobiło mu się zimno i mimo dreszczu poczuł występujące poty. Nie był to wcale człowiek sentymentalny, wiele bied ludzkich zimnem oglądał okiem, a ta go przeraziła.
W duszy podziękował Bogu, że jeszcze sobie nic nie miał do wyrzucenia i że to co zrobił — jeśli było złem, mogło się jeszcze naprawić. — Widocznem było po pannie Leokadyi, że się wysilała na to, ażeby ojciec nie mógł się stanu jej duszy domyśleć — zmuszała się do uśmiechu straszniejszego niż łzy, które niewidome kręciły się pod powiekami, prostowała się, aby nie pokazać złamaną; była bezprzytomną, a chciała wydawać roztargnioną.
Wszystko to Małejko przeczytał jak z książki i oblał się wstydem i oburzeniem nad sobą samym. Sumienie mówiło mu: Co ci winien ten człowiek? dla czego chcesz mu jedyne szczęście odebrać i potępić go i wydać na pastwę? Wszakże nie zawinił przeciwko nikomu? wszakże dla ludzi czystym jest? Co ci winni tych dwoje nieszczęśliwych?
Stało się w jednej chwili, w mgnieniu oka, błyskawicą przebiegały myśli przez głowę biednego pisarza, który się sam siebie wstydził, ręce ścisnął i oczy spuścił.
Leokadya szła tymczasem do ojca, który zapomniawszy o Małejce, niespokojnie się w córkę wpatrywał...
— A już wy mi mówicie co chcecie — zawołał w końcu — że wam tu tak dobrze i żeście odżyły, kiedy Leokadya wygląda jak z krzyża zdjęta a Wychlińska też nie lepiej! Już jak było tak było w Murawcu, ale że nie gorzej wam z oczów patrzało, to pewno.
— Ona dziś trochę nie zdrowa — szepnęła ciotka.
— A wczoraj było tak samo — przerwał prezes — poza wczoraj też pewno nie inaczej.
Kobiety zobaczywszy obcego, którego przywitały z daleka, odwróciły prędko rozmowę. Małejko stał milczący, ciągle się łając po cichu. Prezes zwrócił się ku niemu, aby go z nieprzyjemnego położenia wybawić.
— Chcesz zostać tu i spocząć? zapytał.
Małejko się skłonił.
— No — dziś, nie — ale jeśli pan prezes pozwoli, ja tu jeszcze po rozkazy się stawię.
To mówiąc pochwycił za czapkę i co prędzej się wymknął nazad do gospody — okrutnie zły na siebie i na swą niewczesną gorliwość, która mu się już teraz na nic przydać nie mogła, bo ją potępiło sumienie.
Prezes został z ciotką i Wychlińską, ale Leokadya wkrótce unikając przenikliwych oczów ojca wymknęła się do ciotki Benigny, prezes tylko Wychlińską, dając jej znak aby została — zatrzymał.
Jakiś czas zadumany nie mówił nic.
— A wiesz asińdźka — odezwał się w końcu — nie chciałem tego mówić przy Leokadyi, żeby jej smutnych myśli nie dodawać, bo ona tak i tego Daniela podobno dosyć lubiła... co mi za klina w głowę zabił ten o to... ten... co tu był... ten pisarzyna od Zdenowicza.
Ciocia Wychlińska pobladła.
— To mądra główka, choć niepozorny człeczek — mówił prezes. — Wystaw-że sobie, upiera się przytem że — że...
Nie domówił i głową potrząsł — odwrócił się do Wychlińskiej. — Wiesz co? że Daniel — żyje...
Ciocia krzyknęła, ręce załamała i porwała się drżąca z krzesła.
— On to mówił!
— Nie przestraszajże się... plótł — dodał prezes, sensu pono w tem nie ma, ale kiedy to mówi człowiek, który sam śledztwo prowadził — bo wiadomo, że Zdenowicz do tego niezdatny — człowiek, który zna wszystkie szczegóły i którego powołaniem jest prawdy się doszukiwać — to mnie zastanawia — to mi do myślenia daje.
— Z drugiej strony — ciągnął prezes, — jakiżby miał być powód takiego zagadkowego postępowania? Co za cel? w głowę zachodzę i nie rozumiem.
Prezes głową trząsł, dumał, czmychał, a ciocia Wychlińska siedziała jak na mękach, nie śmiała się odezwać.
— Kombinuję, kombinuję, mruczał stary i muszę przypuścić, że chyba w życiu tego człowieka były sprężyny dla mnie ukryte i nieznane. Ale Daniel znowu nie miał takiego charakteru zamkniętego, uczciwym był i otwartym. Cóżby to mogło być?
Gdy prezes tak kombinował, ciocia szukała niecierpliwie w myśli pozoru jakiegoś ażeby odwrócić rozmowę.
Nagle po pauzie, stary pochylił się do siostry.
— Moja Wychlińsiu — szepnął — ty ją najlepiej znasz — co Leokadyi jest? co to może być? Czy to choroba, którą leczą doktorowie — czy... Ruszył ramionami, bo mnie tego dzieciaka żal, życiebym za nie dał — a ona w oczach nam ginie, blednieje, mizernieje, przepada.
Wychlińska długo się zdawała walczyć z sobą.
— Mój bracie — odezwała się smutnie i nie śmiało — mogęż ja odgadnąć co się w jej sercu dzieje. Może być że moje domysły są fałszywe, lecz ty sam to uznasz, iż od tego nieszczęśliwego wypadku w Orygowcach poczęło się zdrowie Leokadyi psuć, posmutniała, zmienił się humor. Jak ja się dawno domyślam, ledwiebym nie przypuściła, że ona w istocie, jak to sam mówiłeś nieraz, miała do pana Daniela słabość, nie wydawała się z nią, taiła, bo wiedziała o niezłomnej woli twojej.
— Miałażby to być taka szalona miłość? zawołał prezes...
— Mogłaby być — a tajona, kochany bracie — zabija...
Staruszek rękami uderzył po kolanach.
— Sto razy powtórzyłeś, że nie wydałbyś jej za niego.
— A no — i dziś to powiem! nie wydałbym! Powiedz sama, niemiałżem słuszności!
Ciocia zmilkła.
— Czyż się podobne wypadki w innych rodzinach nie trafiały? zapytała ciotka.
Prezes głową potrząsł.
— Sam winienem, to prawda, dodał po cichu, jeśli tam ta nieszczęśliwa miłość rozbujała, bom głupi pozwolił mu jeździć, spoufalić się, nawykliśmy do niego wszyscy. Ale Benigna mi wczoraj przecie mówiła, że Leokadya była dużo weselszą i okazywała dosyć przychylności dla tego tu... dzierżawcy jakiegoś, którego ona bardzo chwali... jakże się zowie?
Więc gdyby tak tęskniła po tamtym, toćby się tym znowu tak rychło nie zajęła?
Wychlińska zarumieniła się, ruszyła ramionami — nie odpowiedziała już na to pytanie.
— Mój bracie, rzekła w końcu — dajmy pokój tej rozmowie. — Mojem zdaniem chybiłeś tem wielce, żeś się zaciął tak bardzo przeciw temu Tremmerowi. Zdaje mi się, jak tobie, że Leokadya w istocie szacowała go wielce, że się jej podobał, że z nim byłaby szczęśliwą. Usłyszała z twoich ust wyrok, nie chciała mu się sprzeciwiać, ale uwiędło biedactwo...
— I na mojem sumieniu wszystko, przerwał stary — toś mi przyjemną rzecz powiedziała? Ale — cóżeś ty chciała, żeby Boromińska szła za jakiego Tremmera i to jeszcze protestanta...?
— Ja nie mówię nic — ty wiesz co robisz... nie sprzeciwiałam ci się przecie? szepnęła Wychlińska... sam się rachuj z sumieniem...
Prezes zachmurzył się. — Teraz po czasie, dobrze wam składać na mnie — mruczał — jam tu z was wszystkich najbiedniejszy... bo mi dziecko ginie...
Załamał ręce.
— Przecież — żwawo, dołożyła Wychlińska, gdyby rzeczywiście Daniel żył i wrócił, zrobiłbyś to samo co przedtem...
— Przepraszam asińdźkę — gwałtownie dorzucił prezes — nie byłbym tak głupi! a! nie! zamknąłbym drzwi przed nosem i — anibym się pokazać mu na próg pozwolił.
Gdy tych słów domawiał, wtoczyła się ciocia Pstrokońska.
— Cożeś tu miał za gościa? zapytała, bo miała zwyczaj wiedzieć o wszystkiem, co się w domu działo. Kto to był piechotą u ciebie.
— A! to z naszych stron biedne człecze — rzekł prezes. — Coś go tu przygnało w Sandomierskie, chciałem go, ufając w łaskę pani siostry dobrodziejki zatrzymać nawet, żeby sobie spoczął, lecz mi się wymknął.
— Czemużeś go nie ugościł?
— Zdaje się, że powróci... rzekł prezes... będę mógł przez niego dać dyspozycyą do Murawca, względem młócenia pszenicy... Ale mi ten człek ćwieka zabił..
— Cóż takiego!
— E! to tam nasze sprawy! Asińdźki to pono nie obchodzi...
To mówiąc wstał prezes by podać rękę gospodyni do salonu...
— Ale coś Leokadya mi znowu dziś nie domaga.
— I ja to uważałam — rzekła Pstrokońska... dziecko usycha... trzeba mu innego życia, rozrywki, domu... męża...
— Przecież nic przeciwko temu nie mam, byle bez kalectwa.
— Ten, którego ja mam na myśli, rzekła Benigna, oprócz majątku, bo tego pewnie wiele nie ma — z innych względów podobałby ci się — szkoda, że ci go zaprezentować nie mogę.
Mówią mi, że ktoś z jego blizkich krewnych zachorował i musiał jak najpilniej do Warszawy pospieszać, ale spodziewam się powróci. Leokadya przy nim była mi odżyła...
— A to, dawajże go asińdźka? wszak szlachcic i katolik?
— Tak mi się zdaje... dodała Pstrokońska.
— Bo bez tego nic — mówił stary prowadząc siostrę do pokojów — warunki są, sine qua non... Zresztą już nie wymagam więcej, tylko by się jej podobał. Wyznaj siostruniu, żem dalipan nad innych ojców łagodniejszy w tym względzie.
Wejście do salonu, w którym zgromadzone było towarzystwo całe, położyło koniec rozmowie — prezes umilkł, pani Benigna poszła do Leokadyi usiłując ją rozerwać — Wychlińska siadła z pończoszką w kątku, a pan Sochaczewski po raz trzeci czy czwarty rozpoczął głośno opowiadanie o swojem spotkaniu we drzwiach z panem Górnickim.
Wbijało go to w dumę, że takiego zawadyaki pozbyć się umiał, dla tego lubił powtarzać swoją z nim rozmowę i barwił ją a okraszał coraz nowemi dodatkami — panny Orzymowskie, zabawiające się prześladowaniem Sochaczewskiego łapały go na coraz nowych wersyach, co powszechną obudzało wesołość.
Małejko ponury i zamyślony powrócił do gospody, siadł na furkę i nie zważając na to, że najęty przez niego wlókł się bardzo powoli, dojechał do pana Górnickiego, a raczej od ostatniej karczemki, pode dworem doszedł piechotą.
Gospodarza zastał drzemiącego — porwał się nadchodzącego słysząc i wybiegł naprzeciw niemu.
— Na Boga miłego, co się wam stało? — bałem się, żeby cię gdzie sandomierskie wilki nie zjadły! — Gdzieżeś był?
— At — chodziło się — rzekł markotno Małejko.
— Cały dzień? Przecież tu ani śledztwa żadnego nie masz, ani Faraona w sąsiedztwie.
— A, właśnie żem miał śledztwo — bąknął pisarz.
— Gdzie?
— Hm — aż w Borkach.
— I byłeś tam wać pan?
— Byłem, byłem — nawet we dworze, do którego pana nie wpuszczają i — pono trzeba powracać ze wstydem, bom się szpetnie omylił.
— Omyliłeś się? a niechże cię... krzyknął Górnicki — a niechże cię...
I kułakiem mu pogroził.
— Albom ja temu winien? odparł Małejko, paneś mi tego blichtru na oczy nasypał, pan; — tyle czasu zmarnowanego i dla mnie ubogiego człeka.
Dokończył tak, że pochwycić nie było można — co mówił.
— Spodziewam się — dodał podnosząc głos — że mi choć do Warszawy jaką chłopską furę dacie, — ja tu już nie mam co robić.
Górnicki był zły.
— Tak! tak! a ja tom się z waszej łaski nie oszukał i nie spędził koni na darmo?
Górnicki zaczął po izbie chodzić szybko, Małejko zgarbił się, ręce złożył i milczący wzdychał, klął a czuprynę coraz pocierał tak, jakby z niej chciał powyrywać włosy.
Dobre pół godziny nie mówili do siebie nic. — Zciemniało, przyniesiono świecę. Górnicki począł wzdychać, karty dobył ze stolika, siadł i parę razy talją strzepnął. Małejko drgnął, odwrócił się, i jakby pokusa siły przechodziła, wstał zbliżając się do stołu. Nie mówiąc słowa do siebie siedli i w milczeniu na pociechę grać poczęli. Górnicki założył banczek, pisarz poniterował. Grali caluteńką noc, burcząc na siebie. Pospali się potem, jeden na kanapie, drugi przyczepkiem na łóżku i dobrze na dzień chrapali. Ranek dopiero Małejkę do pomyślenia o sobie zmusił — począł się pakować do drogi.
— Dasz mi pan furkę? spytał.
— Nie dam, — trzeba gnój wozić, nie takich fałszywych proroków jak wy, zaklinając się odparł Górnicki — idź piechotą.
— No, to choć do Borków.
Symforyan i na to ramionami ruszył.
— Byłbym dał cztery konie, żebym tego cygana zdemaskował, ale tak!!
Małejko już nie prosił więcej.
— Dobrze ci tak — mówił do siebie — dobrze ci tak, palca między drzwi nie kładź, w cudze się sprawy nie plącz — losu za czuprynę nie łapaj, kiedy ci się tyłem obraca; cierp i milcz! Dobrze ci tak! A to ci się chciało koniecznie popisać! Dobrze ci tak!
I powtarzając ciągle — dobrze ci tak! gdy wszystko było gotowe, skłonił się Górnickiemu od progu.
— Bywaj pan zdrów.
— Z Panem Bogiem.
Rozstali się nie podawszy sobie rąk.
Górnicki był chmurny jak noc. Małejko zły, ale najwięcej siebie winił. Najął chłopaka, aby mu zaniósł tłumoczek do karczmy, tu furkę najął do Borków i wprost się tam udał. Trochę się przeodziawszy w gospodzie, a przekąsiwszy żydowskiem jadłem, powlókł się do pana prezesa.
Słudzy, którzy go znali, wyprosili mu starego ze salonu do jego mieszkania.
— A co? już z powrotem? zapytał prezes.
— Ach! już, już, panie prezesie, i bardzo mi źle poszedł interes — odezwał się Małejko. Przyznam się panu, że nie mam o czem powracać! Żeby tak furka jaka szła ztąd do Murawca, przysiadłbym się choć na żydowskiej biedzie.
— A pilno ci bardzo? zapytał prezes.
— Dosyć, wszelako, dzień, dwa bym poczekał.
— No — to się coś może znajdzie, klepiąc go po ramieniu, rzekł stary. Tymczasem stancyą ci dadzą — odpoczniesz i odjesz się trochę.
Wnet zadzwonił prezes na sługę, któremu coś poszeptał, a Małejce kazał siąść, bo mu to z głowy nie mogło wyjść, co pierwszym razem nadmienił — o panu Danielu.
Chciał go tedy wziąść na spytki. Teraz wszakże Małejko ostrożniejszy daleko, nic z siebie dobyć nie dał, w śmiech obrócił swoje policyjne przypuszczenia i rozmowę zwrócił na inne przedmioty, bo mu o tem mówić dłużej było ciężko.
Tegoż dnia, gdy pisarz został umieszczony w oficynie, aż do wynalezienia mu okazyi do Murawca która wkrótce nadarzyć się miała, bo dwóch ludzi z końmi wracało. Późną już nocą ciocia Wychlińska naszła siostrę Benignę w jej sypialni, dobrawszy chwilę gdy ta już do pacierzy się gotowała.
Pora była niezwykła, domyśliła się więc gospodyni że i powód przyjścia musiał być ważny. To zresztą i z twarzy poczciwej Wychlińskiej odgadnąć było można, wyglądała bowiem goręcej jeszcze niż zwyczajnie i widocznie była poruszoną.
Benigna pospieszyła na jej spotkanie.
— Co ci to jest? czyś nie zdrowa?
— A! i chora jestem i biedna — i tak nieszczęśliwa, że już dłużej wytrwać nie mogę sama z sobą. Przyszłam do ciebie, mówiła Wychlińska głosem łez pełnym, niemal przyklękając i ściskając siostrę za kolana. Przyszłam do ciebie ze spowiedzią, droga Benisiu — potępisz mnie może, wyłajesz... ale dłużej — wytrzymać nie umiem.
— Cóż ci jest! przestraszasz mnie... przerwała Pstrokońska.
Wychlińska rzuciła się na kanapkę i zakryła oczy a płakała.
Benigna usiadła przy niej milcząca i widocznie przelękła tak, że wedle zwyczaju, potajemnie się przeżegnała, dla nabrania siły i odpędzenia grożącego nieszczęścia...
Wychlińska spojrzała na drzwi.
— Bądź spokojną — nikt nas nie podsłucha — mów — rzekła gospodyni.
— O tem po troszę już wiesz — poczęła Wychlińska głosem drżącym, że w sąsiedztwie naszem nabył Orygowce p. Daniel Tremmer, o tem ci już mówiłam...
Był to z pensyi jeszcze znajomy Leokadyi kawaler, który podobno dla tego tylko te Orygowce nabył, aby się zbliżyć do niej. Człowieka ci chwalić nie potrzebuję — później powiem dla czego.. Zaczął bywać w domu naszym i prezesowi podobał się bardzo, ale był na nieszczęście protestantem i szlachcic nowy. Prezes z góry i uroczyście zapowiedział, że gdyby nie wiem jakie miał zalety, o Leokadyi mu ani myśleć.
Znasz że z nim o to spierać się nie podobna, gdy co raz zawyrokuje.
Człowiek mu się jednak tak podobał, że nie tylko potem bywać mu pozwolił, sam do niego jeździł, ale go zapraszał i przyciągał...
Leokadya w nim, on się w niej kochał na zabój, ale to była miłość cierpliwa, trwała lata, nie wydając się z sobą, cicha i prawie tem zadowolniona, że się kochankowie swobodnie z sobą widywać mogli. Litość brała nad nimi! Gdybyś ty ich jak ja widziała, męczących się, usychających a zmuszonych się taić, Leokadyą, płaczącą po kątach, jego czasem aż do waryacyi szalejącego, nie dziwiłabyś się, żem ja im pomagała czasem widzieć się potajemnie, spotkać na przechadzce, pomówić sam na sam, kilka słów napisać do siebie... Oto mój grzech, za który w piersi się biję, Benisiu, boć może to miłość podsycało i utrzymywało, a bez tego by ona ochłodła. Ale to trwało, trwało całe lata... bez zmiany. — Z prezesem ani sposób. Kochał pana Daniela, nie dał na niego nikomu słowa bąknąć, bronił go — a niemal codzień, gdyśmy byli sami, powtarzał: — Szkoda że i łyk i luter! a coby to za mąż był dla Leokadyi. — Ciągnęło się to, powiadam ci — lat kilka... w końcu może i cierpliwości im zabrakło... nadziei zmiany nie było, głowy się im pozawracały... Leokadya cierpiała okrutnie... on waryował... Wykraść ją mógł, nie chciał — ona teżby się była może nie zgodziła.
Kiedy takich dwoje zakochanych poczną radzić, pewnie głupstwo uradzą. Otóż co ułożyli. Pan Daniel miał tak w domu jakoś zamaskować swój wyjazd, aby się zdawało, że go napadli nocą zbójcy i zamordowali. — Mądrował bardzo nad tem, bo chciał to tak zrobić, ażeby nikogo nie posądzano i nikt niewinnie za niego nie cierpiał... Miał tym czasem udać się do Warszawy, gdzieś tu w okolicy szukać kąta, a ja Leokadyą tu przywieść. Spodziewali się tu wziąść ślub potajemnie i małżeństwo przed ojcem utaić.
Pani Benigna załamała dłonie.
— Słuchaj tylko, ciągnęła dalej Wychlińska — Daniel ułożył w domu, choć podobno nie zbyt zgrabnie całą tę historyą tak iż istotnie utrzymywano, że został zabity... Wziął dzierżawę Rakowa.
— A! to więc on przezwał się Żymińskim, krzyknęła gospodyni — to był on — on!
— Wiesz już tedy wszystko — mówiła Wychlińska, nie opuszczaj Leokadyi — ratuj nas...
Daniel obawiając się być poznanym przez prezesa, uciekł do Warszawy. Mam jego adres... Leokadya usycha i rozpacza... Co poczniemy?
Długo zamyślona siedziała nie odpowiadając wcale pani Benigna, podniosła twarz zalaną łzami, które otarła prędko i jakby nie zważając na siostrę, żywo, odrzucając włosy, zaczęła się po pokoju przechadzać... Znać było, że szukała w sumieniu i myślach drogi do wyjścia z tego zawikłania.
— Moja droga siostro — odezwała się w końcu, obracając do Wychlińskiej — położenie okropne, prezes uparty... a tu dziecko umiera... i kto wie, co się z nim dzieje. Niech brat robi ze mną co chce — nie mogę się temu oprzeć bym Leokadyi nie ratowała. Mam to przekonanie, że gdy ślub wezmą, gdy rzeczy będą nieodwołalne... prezes nagniewa się ale przebaczy...
Wpędziliście mnie w przykre położenie to prawda, ale jakże się tu mam oprzeć. Wszyscyście winni. — On, prezes, ty, najmniej biedna Leokadya. — O nią tu idzie... o nią.
Chodziła ciągle... głowę cisnąc rękami.
— Gdzież on jest? zapytała.
— W Warszawie... rzekła Wychlińska... Byłabym może zwlekła z wyznaniem przed tobą wszystkiego, ale ten pisarzyna sądowy, który tu przybył... prezesowi już tem głowę nabił że... on nie wierzy by p. Daniel był zabity... Prezes gotów się czegoś domyśleć? Co było począć!...
Obie siostry z załamanemi rękami, stały naprzeciw sobie, Wychlińska płakała, Benigna już ocierała łzy. Charakter jej nie dozwalał długo bezsilnie boleć nad tem, czemu w jakikolwiek sposób zaradzić mogła.
— Pierwsza rzecz, moja droga, ozwała się narzucając na siebie szal — idźmy do Leokadyi, jeżeli ona nie śpi, trzeba jej choć jedną chwilkę cierpienia oszczędzić i zanieść otuchę. Od tej chwili ma mnie za sobą... Chodźmy...
Uradowana Wychlińska uściskawszy ją, poprowadziła do pokoju Leokadyi. Była już północ może. Zastały ją siedzącą w fotelu z rozpuszczonemi włosami, wyschłą z gorączki i niepokoju...
Od progu pobiegła do niej Benigna rzucając się na szyję.
— Dziecko moje — zawołała — bądź dobrej myśli — od pół godziny wiem już wszystko. Wychlińska za późno mi to powiedziała... Domyślisz się, że chcę twojego szczęścia i że ci do niego dopomódz muszę, ojca przekonamy — ale przedewszystkiem uspokój się, ożyw, odzyszcz nadzieję... Masz we mnie czynnego sprzymierzeńca...
Nic nie mówiąc Leokadya rzuciła się jej do nóg i rozpłakała ściskając kolana. Popłakały się wszystkie, ale łzy nie były tak gorzkie jak przed chwilą, otucha wstąpiła w serce. Znały panią Benignę z jej energii i czynnego charakteru.
Wychlińska musiała natychmiast siąść i napisać do pana Daniela, aby go także natchnąć lepszą myślą i nadzieją i kazać mu być w pogotowiu... na zawołanie...
List ten w istocie bardzo był potrzebny, zrozpaczony bowiem Tremmer, wyjechawszy z domu już w drodze uczuł się chorym, a podróż zwiększyła gorączkę. Przybywszy do Żymińskiego, który mu w domu swym dawał schronienie, położyć się musiał. Choroba jednak żadna scharakteryzowana się nie objawiła. Miał gorączkę, rozdrażnienie i jedynym symptomem bardziej niepokojącym było, iż nie mówił nic, nie odpowiadał na pytania. Patrzał, głową trząsł, zbywał gestami, zamykał się sam jeden i Żymińskiego nawet przyjmować nie chciał.
Doktora przychodzącego tak samo zbył trochę nadąsanem milczeniem. Nie jadł prawie, żył wodą, którą się cały dzień poił, a służący zastawał go nieodmiennie nad stołem, spartego na rękach i zaczytanego pozornie w biblii, chociaż w istocie nie wiedział wcale na co oczy jego padały.
W takim stanie znalazł go list, zwiastun losu lepszego, ręką cioci Wychlińskiej pisany, z przypiskiem Leokadyi i p. Pstrokońskiej.
Odebrawszy go, a niespodziewając się wcale aby mu co szczęśliwego mógł przynieść — Daniel nie miał zrazu odwagi doń zajrzeć — położył na stoliku i przez kilka godzin to go brał w rękę, to rzucał... Na ostatek rozerwał kopertę i — jakież było zdziwienie jego i radość, gdy się dowiedział, że sprawę ich brała w opiekę ciotka Benigna...
Tegoż wieczora niemal uczuł się lepiej, a gdy Żymiński przyszedł jak zwykle dowiedzieć się o jego zdrowie, zastał go do niepoznania zmienionym... Przywitał go od progu i w słowach tylko czuć było iż mu nieco gorączki jeszcze zostało...
Na zapytanie Żymińskiego — co mogło tak nań wpłynąć, pokazał mu list. Żymiński ucieszył się tem niezmiernie, bo mu brat ze swą rozpaczą ciężył okrutnie...
— A! to chwała Bogu — rzekł siadając. — Przyznam ci się Danielu, żem w takim rozsądnym człowieku jak ty, takiej pasyi nie mógł zrozumieć. Ja się w życiu kilka razy wściekle kochałem, ale jadłem i piłem żeby miłości dodać siły, no — i koniec końcem zawsze się to skończyło na tem, żem sobie na wierzbie gruszki wyperswadował.
Niepraktyczna rzecz taka miłość jak twoja, to do niczego nie prowadzi, oprócz chyba do suchot lub fiksacyi. Oboje nie miłe. Żeń się i niech będzie temu koniec, a jeśli mnie chcesz posłuchać, idź naprzód na dobrą kolacyą do Bouquerel’a... bo to grunt...
Daniel uśmiechnął się tylko... lecz list był dlań dostatecznym pokarmem.
Gdyby nie Górnicki, byłby natychmiast do domu powrócił — nie chciał tylko narażać się na zajścia z zawadyaką i to go jeszcze wstrzymywało.
Miał poniekąd słuszne przeczucie, gdyż pan Symforyan wcale nie dał za wygraną. Trwał on w tem przekonaniu, że Małejko miał słuszność, że w Żymińskim owym był skryty kochanek Leokadyi, ale pisarz dobadawszy się istotnej prawdy, dał się potem zbić z drogi. — Nic go nie kosztowało zrobić awanturę. — Szukając jaką by mógł na przekór nieprzyjacielowi wypłatać, wpadł na myśl denuncyonowania go prezesowi, o którego przyjeździe się dowiedział.
Szło mu tylko o to jak do niego dostąpić, gdy go do Borków nie puszczano, a prezes chory na nogi, nie wyjeżdżał nigdzie w sąsiedztwo...
Przecież choć do kościoła by powinien się ruszyć... mówił sobie.
W kościele przez dwie niedziele czatował napróżno, bo w Borkach była kaplica, a w czasie tak słotnym zwykle się tam nabożeństwo odbywało.
Górnicki, mimo że się Łukaszem w rodzie chwalił, pisać tak dalece nie umiał. Grzebał ci jak kura, gdy nieunikniona zmusiła konieczność, lecz dłuższy list z sensem i konceptem napisać czuł się niezdolnym. Cudzej ręki i głowy zapożyczać nie bardzo sobie życzył...
Męczyło go wyczekiwanie... i zmusiło siąść do listu. — Była to praca straszna, która dwa dni trzymała go za stołem, bo więcej mazał niż pisał...
Gdy przyszło potem do przepisywania na czysto, nie pokonane prawie trudności zaszły, i kilka arkuszy papieru rzucił do komina, nie licząc klątw, które z wiatrem leciały.
Kilka razy skrobany list stanął z wielkim mozołem... Zaszło pytanie czy się podpisać na nim. Nowy kłopot... Górnicki wahał się. — Zostawując wreście sobie poparcie denuncyacyi, postanowił wyprawić, anonym...
Trwogę rzuciwszy w obóz — gotów był udowadniać osobiście co donosił... i oświadczył, że na żądanie prezesa, w liście pod zmyślonym adresem przesłane, gotów się stawić dla objaśnienia...
Pismo pana Górnickiego plątaniną było do wyrozumienia trudną.
Chłopak odniósł je na odległą pocztę i oddał.
W chwili gdy w Borkach było dosyć spokojnie, a pani Pstrokońska obmyślała co począć aby koniec jakiś przyspieszyć, jednego rana po przyjściu poczty usłyszała hałas ogromny od strony mieszkania brata krzyk, łajanie i wrzawę. Nie mogąc pojąć co się stało pobiegła sama.
Prezesa zastała w furyi, stojącego pośród pokoju i z kolei wysyłającego wszystkie sługi po Wychlińską i córkę.
Spojrzawszy nań zgadnąć było łatwo, że coś nadzwyczajnego się stało, trząsł się cały, czerwienił, bełkotał i bił ręką o papier który trzymał. Niezrozumiałe przekleństwa wyrywały mu się z ust.
Ludzie zobaczywszy go w tym stanie, w który rzadko wpadał, zamiast prosić panią Wychlińską, przestrzegli ją i Leokadyą, że się coś stało, żeby lepiej nie przychodziły, dopóki prezesa nie minie pasya.
Na sam wybuch gniewu weszła pani Pstrokońska. Prezes zobaczywszy ją, poskoczył z listem i rzucił go jej do czytania, nie mogąc słowa wymówić.
Od pierwszego rzutu oka poznała pani Benigna co to było i domyśliła się sprawcy, udawała tylko że czyta pilnie, ażeby się namyśleć, czy korzystając z tej okoliczności przyznać się do wszystkiego, czy wszystkiemu zaprzeczyć.
Nie sposobna do odgrywania komedyi — pani Benigna miała wstręt do ukrywania prawdy, lecz w tym wypadku należało wzburzonego prezesa naprzód czemś uspokoić. Oczy mu się iskrzyły, krwią pozapływały, trząsł się... drżał...
— Wołać mi Małejki! powtarzał naprzemiany — a potem — Gdzie Wychlińska? Gdzie córka! Pakować rzeczy! I znowu — wołać Małejki.
Małejko był jeszcze we dworze.
— Co ci jest — przerwała zimną krew odzyskując powoli Benigna — wszak to jest głupi anonym... jakieś oszczerstwo.
— Anonym! ale on mi dopiero oczy otwiera! — krzyczał stary — wy wszystkie jesteście w spisku... Córka, siostry i ten zbrodniarz.
— Ale jakże możesz tak głupiemu wymysłowi dawać wiarę! Uspokój się, pomiarkuj bracie — nie rób w domu skandalu, — co ludzie pomyślą. Dajcie mu szklankę wody.
Prezes padł na krzesło.
— Wyście wszyscy zdrajcy, wołał, otoczony jestem czychającemi na mnie, na moje dobre imie, na sumienie moje. Po toście sprowadzili ją tutaj.
— Ale cóż się stało? przerwała Pstrokońska... cóż się stało?
Słudzy, którzy nie widzieli żadnego niebezpieczeństwa w przywoływaniu Małejki, pobiegli po niego. Małejko właśnie wchodził. Widząc prezesa w tym stanie przebiegły człek przeląkł się i od pierwszego wejrzenia postanowił być bardzo ostrożnym. Oczy gospodyni wyraziście nań skierowane, jeszcze go mocniej w tym zamiarze utwierdziły.
— Słuchaj waćpan, odwrócił się ku niemu prezes — pierwszy mi zacząłeś otwierać oczy. Mów prawdę! Więc tak było że ten niepoczciwy człek, któremu ufając wpuściłem go do domu — umotał sobie udając śmierć, pochwycić mi córkę? Więc to ja jeden byłem ślepy? Komedyą ze mną grano?
Małejko słuchał z uwagą.
— Ja pana prezesa nie rozumiem, rzekł po chwili — o co to idzie.
— Pan Daniel udał że go zabito! tak! pochwycił prezes — nieprawdaż?
— Ja o tem nic nie wiem, wybąknął Małejko.
— Mówiłeś mi sam.
— Ja? panie prezesie? Ja? powtórzył pisarz — ja tylko z mojego stanowiska sądowego wyraziłem, że nie bardzo rozumiem tę sprawę, ale też i śledztwo mogło być źle prowadzone. Zresztą co ja wiedzieć mogę?
Zmiarkował prezes że wcale niepotrzebnie w gniewie, wtajemniczył człowieka obcego w sprawę poufną, domową. Zawstydził się i ochłonął nieco. Cofnąć się już nie było podobna.
— Daj mu waćpani ten list, odezwał się oprzytomniając nieco do siostry. Czytaj waszmość i mów mi co o tem myślisz.
Pani Pstrokońska dając znak pisarzowi tajemny, wyciągnęła mu list, który ten powoli z uwagą czytać zaczął.
Prezes patrzał na niego i czekał.
— W głowie mi się zawraca! zawołał prezes — cóż to wszystko znaczy? co to jest? gdzie prawda? Żyje ten człowiek czy zabity? Ja nic nie rozumiem.
— Ano ja, szczególniej ciebie, panie bracie — dodała Benigna.
Małejko widząc, że tu już raczej zawadą być może niż pomocą, wysunął się pot ocierając z czoła.
Pani Pstrokońska śmielsza mówiła dalej.
— Któż ci bajkę niedorzeczną splótł, może na wyłudzenie grosza, a ty gotóweś był chore swe dziecko ubić gniewem, dawszy się wziąć na taką niepoczciwą bajkę.
Stary zadumał się.
— Bajka! rzekł — hm! w bajce połowa prawdy. Z Bogiem! z Bogiem! niech będzie jak sobie chce — ja jutro z Leokadyą do domu jadę; ja się i snu takiego lękam, który mi grozi wystrychnięcie ojca i powagi rodzicielskiej na śmiech. — Jedziemy jutro.
— Ty, jak chcesz — odezwała się siostra śmiało — ale ja Leokadyi nie dam; ona jest chora i chyba zabić ją chcąc, można zmuszać do podróży. Jeśli ją zabierzesz gwałtem, prezesie, bardzo mi będzie żal jej, lecz w takim razie grosza z mojego majątku nie dostanie. Tyś uparty, ja niemniej, znasz mnie; rozpiszę wszystko na ubogich.
— Tak, ją ukarzesz za mnie — rzekł prezes.
— Nie, bo ona tego nie potrzebuje, ale ty dla podźwignięcia rodziny. Ona wie, że czy majątek mieć będzie czy nie, ma moje serce. Z tobą — zerwę.
Prezes się obraził.
— Asińdźka mnie w swoim domu przyjmujesz pięknym marcypanem.
— Bracie, ujmuję się za twoją córką, a ty w tej chwili chcesz być jej katem.
Stary mruczał coś niewyraźnie.
— Córka ma do wyboru, powiedz jej asińdźka — między ojcem a ciotką — niech wybiera.. nie powiem słowa... ale ja pojadę.
To mówiąc wstał, i chwiejąc się wyszedł z listem do drugiego pokoju, sługi za sobą wołając.
Położenie było krytyczne. Pani Benigna stała myśląc co pocznie. Zdało się jej wszakże, iż dając bratu ochłonąć, nie drażniąc go więcej, zdoła zażegnać tę burzę. Gdy prezes wysunął się do drugiego pokoju, drzwi zatrzaskując za sobą, ona siadła w fotelu na straży, aby zapobiedz nadejściu siostry i Leokadyi. Obawiała się ich przybycia.
Wypadek ten poruszył tak cały dom, zwichnął porządek i spokojnych mieszkańców Borków nastraszył, iż służba i dwór w sieniach nie wiedząc co począć — stała strwożona.
Ciocia Wychlińska klęczała i modliła się; — do Leokadyi nie dopuszczono wieści żadnej. W zupełnej nieświadomości o tem co się stało, ubrawszy się, wyszła ona, aby dać ojcu dzień dobry i z uśmiechem przestąpiła próg pokoju, gdy ciotka nie mówiąc słowa dała jej znak tylko, aby się nie pokazywała.
Leokadya jak martwa, nie rozumiejąc co się stało, wryta stanęła we drzwiach.




Prezes chodził tym czasem po drugim pokoju, uciekłszy od siostry, nie rad z siebie, gniewny na wszystkich a najbardziej na własny brak taktu, pomiarkowania i niepotrzebną gorączkę. — Był to charakter tego rodzaju który zwyciężyć się nie mógł nigdy, unosić się dał namiętności, i w tejże chwili żałował popełnionego błędu. W naszym kraju i plemieniu ludzi takich przeważnie jest wielu.
Strzelał bąki kochany prezes, a gdy raz spudłował, upierał się biorąc jednak cel ciągle, aby nie okazać że się omylił. Nie umiał się cofnąć i przyznać do błędu. Sam teraz nie wiedział co czynić dalej, wojna była wypowiedziana, uznać się zwyciężonym nie dozwalała powaga głowy rodziny, którą musiał przecie utrzymać. Chodził prezes i myśli pozbierać nie umiał. Hałas i wrzawa jakiej narobił, powołanie Małejki niepotrzebne, wzięcie do serca głupiego paszkwilu, kłótnia z siostrą, dane dyspozycye do wyjazdu, wszystko to chodziło mu po głowie, po sercu i burzyło go a burzyło.
Wśród tej walki z samym sobą lekko przymknęły się drzwi, i wszedł z tabakierką w reku a chustką długo puszczoną, obojętny na pozór, zimny, nieporuszony, jakby o bożym nie wiedzący świecie — Ojciec Serafin.
Stary to był przyjaciel domu i prezesa, a człowiek i umysłu i charakteru niepospolitego, chociaż w nim wielkie przymioty pokrywała powierzchowna prostota i dobroduszność taka, iż go zrazu wziąć było można za naiwnego prostaczka.
Z przeszłości ojca Serafina wiedziano tylko tyle, że w świecie należał do znakomitej rodziny i że go nieszczęście jakieś w kaptur i habit zaszyło. Było to temu dawno, bardzo dawno, bo ojciec Serafin miał lat około siedmdziesięciu chociaż cieszył się zdrowiem żelaznem, zawdzięczając je surowemu życiu i zahartowaniu. On sam o tej swej przeszłości nie wspominał nigdy, dziś był już tylko bezimiennym ojcem Serafinem.
Przyjaciel prezesa miał nań wpływ wielki, — chociaż nie chlubił się nim ani go okazywał. Zdaje się że pani Pstrokońska szepnęła mu słówko i wskazała potrzebę przyjścia do prezesa...
O. Serafin wchodził jak człowiek, który o niczem nie wie i nic się nie domyśla, z dosyć wesołą twarzą dni powszednich, nie zachmurzoną troską żadną.
Twarz jego pargaminowa, wypogodzona, uśmiechnięta... patrzała na prezesa jakby go pytała co mu jest, wprzódy niżeli usta wyrzekły zapytanie...
— Cóż to mi tak pan prezes coś sumuje.. sumuje....? hę? Czy nogi kręcą? czy... nie domaga głowa? czy żołądek...
— A to ty chyba nic nie wiesz? przybliżając się żywo spytał prezes.
— A cóż ja mam wiedzieć? zażywając długo tabaki i strzepując palce odezwał się przyjaciel. — Cóż tam się stało?
— Toż cały dom do góry nogami przewróciłem...
— Nie widzę — odparł ksiądz...
— Ale bo mnie zburzyli, powiadam ci, że mi się wątroba zwinęła... Jak na złość, jak na przekorę... w chwili gdy zdawało się, tu wszystko zaczyna iść jak z płatka.... piorun, powiadam ci.... piorun padł....
— Cóż to takiego...?
Prezes wychodząc pochwycił był list bezimienny... i rzucił na stół w drugim pokoju, drżącemi rękami chwycił go, przyniósł ojcu Serafinowi i podał.
— Na masz, czytaj i sądź...
Ojciec dobył okularów z zarękawa, poszukał krzesła, siadł tyłem zwrócony do okna i pomaleńku, z uwagą list czytać zaczął. Prezes stanął nad nim, oczy wlepił w niego i badał jakie to pismo uczyni wrażenie. Lecz ojciec Serafin zwolna z wiersza na wiersz przechodził nie okazując najmniejszego poruszenia... Długo dosyć dobijał się do końca listu... przeczytał zakończenie, poszukał podpisu, nie znalazł go, list parę razy obejrzał ze wszech stron, okulary powoli zdjąwszy do futerału schował i siedział milczący...
— Cóż ty na to?
Serafin lekko poruszył barkami...
— Ktoś wystrzelił z za płota prochem, a pan narobiłeś hałasu...
— A jakże się wam zda? nie ma w tem prawdy?
— Powiedz że mi szanowny prezesie, my co tam w okolicy mieszkamy i żyjemy prawdy byśmy tej nie odkryli i nie na macali, a tu by ona komuś o sto mil była tak jasną? Coś mi się nie zdaje.
— Ale zważ tylko — przerwał prezes... co za osobliwy skład okoliczności, na kilka dni przed tem pisarz Małejko, wszakże go znacie? właśnie mi mało nie to samo dowodził, że Daniela zabicie wymysłem jest i jakąś sztuką?
— Kto? Małejko? A znasz pan prezes tego kawalera? — Ja go od dawna widzę i patrzę nań i zdaje mi się, żem go trochę się znać nauczył. Małejce idzie zawsze o to, ażeby jaśniej widział niż drudzy... Otóż i tu chciało mu się być mądrym...
— Przecie takiej bajki jak w tym liście z palca się nie wywija? zawołał prezes... W tem coś jest... Posądzam Wychlińską, posądzam córkę, a gniewam się na Benignę, bo mi nóż do gardła przykłada... Wystaw sobie, że Leokadyi puścić nie chce ze mną, pod groźbą wydziedziczenia... A no, dobrze, jeśli nie pojedzie — ja ją wydziedziczę. Niech wybiera...
I począł chodzić po pokoju krokami szerokiemi, sapiąc z gniewu znowu. Ojciec Serafin patrzał w okno i milczał.
— Będzie jutro słota! rzekł.
— Co! spytał prezes... nie odpowiadacie na moje pytanie.
— Na jakie, kochany prezesie!
— Mam słuszność czy nie?
— W czem-że?
— Że córkę ztąd chcę wywieść. Muszę być ostrożnym...
— A cóż jej tu grozi? spytał Serafin.
— Kto ich wie, te baby ją za mieszczanina i heretyka wydać gotowe jak się bardzo rozczulą, a ja na to pozwolić nie mogę.
— Ja powiem panu prezesowi — rzekł ksiądz — prostaczek sobie jestem, wiem o tem, że kościół małżeństw podobnych nie pochwala, że ich w wielu razach broni, ale też — są wyjątki, są wyjątki! kościół często ma na widoku, że w pożyciu ciągłem ludzie się dobrowolnie ku prawdzie nawracają, gdy atmosfera jej otacza ich ciągle. Potem kościół waruje sobie, że dzieci będą katolikami, a gdy już się ludzie bardzo uprą — milcząco zezwala.
— A co mi ty tam prawisz o kościele! ja niechcę mieszczanina i heretyka w rodzie.
— O jakiegoż chodzi? boć — przerwał Serafin — Daniela niema.
— Ja już dalipan zaczynam się bać, ażeby nie zmartwychwstał. W tem wszystkiem jawne jakieś szachrajstwo.
— Niechże mi też pan prezes powie, dodał ksiądz — o co teraz właściwie idzie — kto winien? co grozi? gdzie dowody i czy było tu czego się tak bardzo burzyć i zżymać?!
Stary przez chwilę się namyślał.
— Mój ojcze, rzekł, znasz mnie i sumienie moje, lepiej może niżeli ja sam znam siebie. Stary jestem ale porywczy... trochę despota... w gruncie nie tak zły człowiek. Nie lubię tylko, żeby mi się sprzeciwiano i żeby mnie kto chciał oszukiwać a dołki kopać podemną.
Ten list mnie zburzył. Powiem ci prawdę, sam nie wiem co porobiłem, ale co się stało to się stało... rzecz nieodwołalna... com rzekł to się spełni... czy mam słuszność czy nie, zabierać się trzeba do drogi i jechać. Chce Leokadya ze mną — dobrze... zostaje z ciotką... jadę sam... ale... niech do mnie nie wraca, niech mi się nie pokazuje na oczy... nie znam jej, znać nie chcę.
— Proszę prezesa kochanego, przerwał spokojnie O. Serafin jakby wszystkiego tego nie słyszał lub nie rozumiał — niech mi pan prezes powie... te Borki z przyległościami, z remanentami i tym podobnie, co też one mogą być warte!
Stary zdziwił się pytaniu, nachmurzył, tupnął nogą.
— E! co bałamucisz! zakrzyczał.
— Chcę dla ciekawości wiedzieć — mówił O. Serafin — bo Sochaczewski i kapitan Złomski utrzymują, że gdyby pani Pstrokońska sprzedać chciała, wzięłaby pewnie półtora miliona, nie licząc remanentów i kosztowności. Podobno nie ma piękniejszego majątku w okolicy.
— Niech weźmie sobie za Borki i dwa i pięć, jeżeli się jej podoba — ja córki i za dwanaście nie sprzedaję! ofuknął prezes.
O. Serafin zamilkł, pan prezes deptał podłogę niespokojnie.
— Słuchaj ojcze, żartami mnie zbywasz? radź lepiej. Czy na ten list odpisać, czy tego człowieka wezwać. Jeżeli ma dowody i złożyć je ofiaruje się, czemubyśmy przekonać się nie mieli?
— Niechże prezes i po doktora zawczasu pośle, żeby było komu krew puścić jeśliby gniew lub alteracya przyszła, które niechybnie nastąpić muszą — spokojnie mówił ksiądz. Znaszże pan tego, z którym chcesz się wdawać, w sprawie najpoufalszej, dotyczącej serca dziecka waszego? Znasz-że go z czego innego jak z nikczemnej denuncyacyi? Czy przystało prezesowi Boromińskiemu, tam gdzie idzie o jego dziecię, o sławę domu, naradzać się z jakimś awanturnikiem, który twarz trzyma zakrytą?
Obiema rękami strzepnął prezes i poszedł w drugi pokoju koniec, nic nie mówiąc.
— Tak lepiej, rzekł wpół sam do siebie — i odwrócił się do księdza. — Niech ojciec do mnie poprosi Leokadyą.
— O ile wiem, odezwał się ksiądz, panna Leokadya chora, a wiem, że i pan prezes nie zdrów. — Odłożyćby tę rozmowę lepiej do spokojniejszej chwili, kilka zdrowasiek odmówić i koronkę do Przemienienia Pańskiego, modlitewkę do patrona dobrej rady... wody się napić, dać zburzeniu osiąść. — Czy nie lepiej — panie prezesie?
— Ale ja czasu nie mam, jutro jedziemy, to rzecz zapowiedziana i niezawodna... Leokadya albo jedzie zemną lub zostaje — chcę wiedzieć.
— Do wieczora dosyć czasu, a do jutra więcej jeszcze, zawołał Serafin i zamilkł...
W czasie tej rozmowy, która go wcale nie zadowolniła, ale też nie rozdrażniła więcej — prezes znacznie bardzo ochłódł. Wspomnienie jednak sceny odegranej z Benigną gryzło go.
Nie było wyjścia — i sposobu rozwiązania postawionego dilematu... Jemu samemu było to nie na rękę, bo mu się i wyjeżdżać nie bardzo chciało, i mniej jeszcze zrywać z siostrą.
Służący otworzył drzwi i odezwał się spokojnym głosem.
— Pani prosi do stołu!
Stary się odwrócił.
— Bardzo dziękuję, na obiad nie przyjdę. — Drzwi się zamknęły.
Po małym przestanku O. Serafin zapytał.
— Czy jegomość dziś suszy?
— Daj ty mi pokój ze swemi żartami — ofuknął prezes...
Sługa powtórnie otworzył drzwi.
— Pani pyta, w którym pokoju nakryć dla pana prezesa i O. Serafina?
— W pierwszym, podchwycił ksiądz...
Prezes zmilczał... Obiad wkrótce podano na dwie osoby w pierwszym pokoju. Zasiadł do niego stary dąsając się i zrazu serwetę na talerzu położył, jakby nic jeść nie miał, ale zupa mu zapachniała, a słabość zawsze czuł do dobrej polewki, ręką wskazał, aby mu jej dano. Jadł potem cały obiad w milczeniu, w pół obiadu kieliszek wina sobie i O. Serafinowi nalał, po wychyleniu go drugi. Ale milczał ciągle uparcie i wzdychał...
Już było po pieczystem, gdy jakby mimowolnie wyrwało mu się pytanie.
— Powiedzże ty mi księże, jak ci się zdaje? może li to być, ażeby ten Daniel zabity żył? hę?
— Jeżeli zabity to pewno nie żyje? rozśmiał się Serafin...
— Lecz... możeż to być, aby taką sztuką szatańską chciał mnie podejść?
— Cóżby mu to pomogło, żebyś go prezes miał za umarłego?
— Chciał pewnie... z Leokadyą ślub gdzieś potajemnie wziąść, takbym się nie domyślał...
— I cóż? niewidomym by się stał — czy co? zapytał O. Serafin.
— Rachował pewnie, że ja się zgodzę, gdy nie będę mógł rozerwać... dodał prezes... he! he! nie źle były rzeczy ukartowane, lecz sztuczka się im nie udała.
— Czy pan prezes sądzi, że panna Leokadya zgodziłaby się na odegrywanie takiej komedyi... a przecież bez jej woli staćby się to nie mogło? rzekł O. Serafin.
— Sądzę, że ona by się oparła — odpowiedział prezes, a no, nie znasz takich starych bab jak Wychlińska i Benigna, które gotowe, żeby małżeństwo skojarzyć i kochankom pomagać, namówić niewiedzieć do jakiego kroku... Trzeba je znać! W ich głowach mogło się to wylęgnąć... same już nie mając sposobności kochać się i bałamucić, choć patrzeć rade jak drudzy głupstwa robią... To ich sprawa, ich spisek...
O. Serafin dopiwszy wina, zakąsił chlebem. podniósł się z krzesła i począł po cichu modlitewkę dziękczynną. Prezes powstał także i przeżegnał się — rozmowa została przerwaną.
Przy czarnej kawie O. Serafin wyszukał talii kart marjaszowych i położył je na stoliku. Prezes usiadł, zaczęli grać o zdrowaśki. Ksiądz wygrał z rzędu trzy pule.
Trwało milczenie. Prezes z gniewem kartami cisnął w końcu.
— Dziś mi się nic nie udaje — zawołał — to darmo — grać nie będę — oprócz tego też trzeba się do drogi gotować.
— A więc jutro jedziemy.
— Choćby pioruny biły — słowo się rzekło. Proszę jegomości jeszcze raz kazać do mnie przyjść córce. Dręczy mnie to — chcę raz wiedzieć czy mam jeszcze dziecko, czy mi je już odebrano. Chora czy nie, z ojcem się przecie rozmówić może. Zresztą daje wam słowo, będę łagodnym, ojcem dotąd jestem, a gdybym już nim być nie miał, wiem co się niewieście należy, choćby obałamuconej i niewdzięcznej.
— Przyzwoicie będzie gdy wy ją tu wezwiecie, niżelibym ja miał przez sługę wołać kazać — a może ją i siebie narazić. Zechce — przyjdzie, nie — jak się podoba.
Zawachał się nieco O. Serafin, a potem głosem poważnym, biorąc za rękę prezesa, rzekł.
— Dobrze, ale mi waćpan daj słowo szlacheckie i katolickie, że się do pasyi żadnej nie dopuścisz.
— Daję ci słowo.
— A gdy się, uchowaj Boże, wzburzy żółć w waszmości, zmów zdrowaśkę nim wybuchniesz, boć to się dziecka męczyć nie godzi.
— Ani godzi się też dać mu duszę gubić i rodzinę zszarzać — dodał po cichu prezes. Idź, mój ojcze, idź...
O. Serafin wyszedł zwolna. Prezes przechadzać się zaczął zamyślony, potem przed oknem stanąwszy, które wychodziło ku kaplicy i patrząc na krzyż na jej szczycie, w piersi się bić począł.
— Winienem! zawołał stłumionym głosem — wina moja — wina moja! Po co było do domu wpuszczać człowieka.
Mruczał tak jeszcze niezrozumiałemu już słowy, gdy drzwi się otworzyły i Leokadya weszła chwiejnym krokiem, blada, z usty zaciśniętemi drżąca. Postąpiła ku ojcu w milczeniu i pocałowała go w rękę. Heroiczną rezygnacyą znać było na jej twarzy zmęczonej i chorej.
— Ojciec chciał widzieć się ze mną? — zapytała cicho.
— Tak, tak — począł prezes, na którym widok dziecka zrobił bolesne wrażenie.
Nie stało mu wyrazów, popatrzał na podłogę i nie śmiejąc już spojrzeć jej w oczy mówił dalej.
— Między mną a Benigną zaszła tu nieprzyjemna scena. Nie chcę tego rozpowiadać, dosyć, dosyć, że ja wyjeżdżam jutro, a wolą moją jest, ażebyś ty ze mną jechała, Wychlińska niech robi co chce.
— Jak tylko to wola ojca i rozkaz... więc — jedziemy! odpowiedziała spokojnie Leokadya.
— Ale należy ci wiedzieć i o tem, że pod pozorem jakobym ja tam cię zamęczał, a ona tu ciebie miała uzdrowić i uszczęśliwić, Benisia daje do wyboru — jeśli pojedziesz ze mną — nie weźmiesz po niej nic; ja zaś powiadam jak mówiłem — jeśli nie jedziesz ze mną, znać cię nie chcę i — wyrzekam się...
Prezes ostatnich słów domówił głos podnosząc, wyraźnie i silnie.
Leokadyi łzy się były puściły, otarła je szybko i pocałowała ojca w rękę...
— Przecież ojciec mi droższy nad wszystko co mi ciocia z łaski swej dać może. Ja nie potrzebuję ani pragnę wiele... Ciotki mi będzie żal — nic więcej....
— Jutro więc proszę się wybierać w drogę — dodał p. prezes — com rzekł raz to się spełnić musi... Wyjedziemy. Jeślibyś była chora... no, to dosuniemy się do Sandomierza, doktora i stancyą znajdziemy i choćby tam zimę przebyć przyszło... ale z Borków muszę...
— Kochany ojcze... to nieporozumienie, — cicho poczęła Leokadya.
— To nie jest żadne nieporozumienie, ja doskonale ją rozumiem i to czego chcę... a com powiedział raz, musi być... Jedziemy jutro...
Leokadya nie śmiała się już odezwać ani słowa, odstąpiła krok i czekała dalszych rozkazów.
— Ja widzę żeś ty chora... dodał stary, nie myśl żebym tyranem chciał być... ale pomiatać sobą nie dam, pod pantoflem nie siedziałem nigdy i siedzieć nie będę — to darmo. — Z wielkiej troskliwości o szczęście dla waćpanny gotowi by cię tu do jakiego zuchwałego namówić kroku — im się zdaje, że wszystko kuruje małżeństwo...
Chciał mówić stary i powstrzymał się, Leokadya ze spuszczoną głową stała, chustką nieznacznie ocierając łzy...
— Ależ ja tyranem nie jestem! dodał — zbliżając się i całując ją w czoło, przecie mnie znasz, przecie choć ty nie powiesz bym serca nie miał. Są rzeczy niemożliwe, niepoczciwe na które nie pozwolę, bo by mi je sumienie wyrzucało... a co godziwe i uczciwe... tegom nie bronił...
Widocznie chciał z córki wywołać jaki wyraz, Leokadya stała niema.
— Zatem jutro w drogę — powtórzył... Hm? a ciocia Wychlińska?
— Zdaje mi się, że mnie opuścić nie zechce...
— To, niech jedzie — rzekł prezes... Powozu dla was powinna przecie Benisia dać, choć się gniewa na mnie, ja z ojcem Serafinem pojadę moją landarą... Mszę świętą odprawi ksiądz w kaplicy, a potem wyruszymy...
Jeszcze raz obejrzał się na córkę...
Leokadya nie odpowiedziała.
— Żal ci zapewne będzie Borki opuszczać, boć tu weselej, mówił po małej pauzie — ale na to nie ma rady. — Poszliśmy na noże z Benisią... doprowadziła mnie sama do tego.. Jam nic nie winien. Mogę powiedzieć, że mnie z domu swojego wypędziła. Tak jest, nie inaczej... Ja dla jej milionów, o których ojciec Serafin tak szeroko prawi, nie myślę się w poddaństwo zaprzedawać. Baba przywykła ze swymi oficyalistami mieć do czynienia, którzy przed nią plackiem leżą — ale ja przecie mam moją wolę,.
Jedziemy jutro...
Leokadya zbliżyła się do ręki ojcowskiej chcąc wychodzić...
— Nie miej mi za złe — rzekł — Benigna tego piwa nawarzyła, a ja i ty pić go musimy.
Za wychodzącą córką oczyma do progu szedł... Gdyby się była może odważyła w najmniejszej rzeczy mu sprzeciwić, byłby nie miał litości nad nią, rezygnacya uczyniła go smutnym i przybitym. Siadł w krześle i zadumał się ponuro...
Nie długo mu jednak zostało czasu do rozmyślania, gdyż Wychlińska i pani Pstrokońska wtoczyły się razem, pierwsza wylękniona i blada, druga zupełnie na pozór spokojna i z twarzą pogodną.
Syknął prezes. — Skaranie boże! zobaczywszy je we drzwiach... lecz wstał.
— Mój bracie, odezwała się głosem niemal wesołym Benigna, Leokadya tedy rozstrzygnęła jako dobra córka i jedzie z tobą. Tyś wygrał sprawę, jam przegrała a szpitale na tem zyskują i ubodzy, co zawsze — dobrze... Nie ma już co mówić. Nie trzeba wszakże, aby rodzeństwo z tego powodu z gniewem się w sercu rozchodziło.
To rzecz skończona. Masz ty swą wolę i postanowienie niezłomne, ja także. Nie odstępujesz od swego, ja też. Kocham Leokadyę — lecz muszę jej krzywdę wyrządzić.
Więcej o tem mówić niema potrzeby i nie godzi się. Dla tego możemy i powinniśmy się rozstać tak jak na brata i siostrę przystało, aby ludziom nie dawać powodu do plotek. Proszęż cię już, nie dąsaj się, nie gniewaj się, nie pozbawiaj nas przyjemności spędzenia może ostatniego wieczora w życiu, razem i wesoło... Chodź z nami do salonu.
Prezes który innego tonu i wymówek się spodziewał — zamilkł z podziwienia.
— Ale dla czegożbym miał się dąsać, przerwał... zapewne... zapewne... A pani Wychlińska jedzie z nami.
— A jakże? chorej Leokadyi odstąpić nie mogę, byłoby to okrucieństwem a i w Murawcu choć nie tak samotną będzie.
Gdy to mówili, pani Pstrokońska podała rękę bratu i poprowadziła go z sobą do salonu, w którym do koła stolika herbacianego całe towarzystwo stojąc oczekiwało na gospodynią. — Nie było w istocie lepszego środka na zmuszenie do ukojenia gniewów, nad przytomność tylu obcych. Prezes od progu wymógł na sobie twarz spokojną i przywitał się z przytomnymi po przyjacielsku. O jutrzejszej podróży mowy nie było. Leokadya trochę opodal z pannami Orzymowskiemi i Felicyą cichą, wymuszoną na sobie prowadziła rozmowę. Wychlińska siedziała przybita i jak martwa. W końcu stołu nieśmiały i pokorny, unikając natrząsania się na oczy, przysiadł się Małejko. Ciekawy wzrok jego badał przytomnych, a w duszy zapewne podziwiać musiał siłę tych osób zapanować nad sobą umiejących, które z rana odegrawszy scenę gwałtowną, wieczorem mogły się sobie uśmiechać. Prezes dojrzawszy go w końcu stołu dał mu znak aby się zbliżył. Szyjąc się pomiędzy krzesła i ludzi Małejko skurczony cały podszedł.
— Waćpan pojedziesz z nami, szepnął stary — miej tłomoczki w pogotowiu, jedziemy jutro do Murawca.
Małejko ukłonił się i odszedł.
Wieczór miał pozór zwykłego, codziennego, lecz w istocie nie trzeba było bardzo bystrego wejrzenia aby dojrzeć, że pod tą rodzinną skorupką przyzwoitości zburzone namiętności się kryły. Wśród spokojnej rozmowy, nagłe wejrzenie, nienaturalny uśmiech jakby łkaniem przerwany — zdradzały... Obcy spuszczali oczy aby nie widzieć tego co do nich nie należało. — Najlepiej może swoją rolę grzecznej i dobrej gospodyni grała pani Benigna, przecież ile razy spojrzała na Leokadyą, plątały się jej słowa i wzrok zaciemniał — drgała jakby ją dreszcze przebiegły. Ona, Wychlińska i biedna Leokadya patrzały ciągle na siebie, mówiły do siebie oczyma bo inaczej nie mogły. Cicha ta rozmowa niepostrzeżona dla prezesa trwała przez wieczór cały. Wcześniej trochę niż zwykle towarzystwo się rozchodzić zaczęło. Przeciwko zwyczajowi swemu, bo prezes przy i dla obcych bywał zawsze wesołym i rubasznym, tego wieczora pozostał milczący jakby zawstydzony i smutny.
Stało się jak rozkazał, wola się jego spełniła, a sam on był uciśnięty nią i bolał... Miłość własna nie dozwalała się już cofnąć, ani zwrócić...
Gdy odmawiając pacierze i wzdychając, prezes chodził po swoim pokoju, a Leokadya zmuszoną była przez ciotki pójść na spoczynek, dwie siostry zeszły się z sobą na ostatnią naradę. Wychlińska płakała.
— Co my teraz poczniemy? wołała unosząc się... a! to biedne dziecko!
— Inaczej postąpić nie było podobna — odezwała się Benigna — ja brata znam, walki z nim prowadzić nie można, ustąpić mu chwilowo najrozumniej. On sam później cofnąć się musi — ale zdaje mi się — dodała, że sprawę Leokadyi inaczej przyjdzie poprowadzić, zostawcie to mnie. Niech to będzie moją tajemnicą, bądźcie dobrej myśli... jedźcie i ufajcie, że stara Benigna was nie opuści. — Unikać trzeba nawet wspomnienia tego co tu zaszło... niech wszystko wraca do dawnego porządku...
Powtarzam wam, że ja będę pamiętać o tem, że mi to na sercu leży, i że nie zasnę spokojnie, póki Leokadyi za mąż nie wydam — za Daniela...
— A! toby był cud! zawołała Wychlińska.
— Stare czarownice jak ja czasem ich dokazują, — rozśmiała się Benigna — no — zobaczycie! Ale na dziś to tajemnica moja... Ja prowadzę wszystko, musicie się zdać na mnie!
Wychlińska przybiegła ją uściskać...
— Czuwaj nad Leokadyą — o to cię tylko proszę, dodała Benigna — wy jutro jedziecie do domu... ja od jutra zaczynam moją robotę, a nie rzucę jej dopóki do portu małżeńskiego nie dopłyniemy...
Nazajutrz jeszcze się msza odprawiała w kaplicy, a powozy już stały w ganku i ludzie je pakowali spiesznie. Dzień był szkarady, bo się przepowiednia O. Serafina sprawdziła; nie potrafiło to jednak wstrzymać prezesa... Po śniadaniu dla podróżnych, po pożegnaniach, wśród których łez nie brakło... prezes smutny i milczący skierował się ku drzwiom pałacu. Tu odwrócił się z twarzą chmurną do siostry i począł ją ściskać serdecznie, aż mu oczy łzami zabiegły...
— Bywaj zdrowa Benisiu — daruj mi, przebacz, myśmy ci za twoje dobre serce dla nas źle się pono wywdzięczyli. Grzeszni wszyscy jesteśmy... Dla miłości bożej proszę cię — daruj mi, daruj mi — zawiniłem... I ja też ukarany jestem, dziecka mi żal, siebie mi żal, lecz darmo, słowo musi być dotrzymane...
Jam stary... Bóg tylko wiedzieć raczy, ażali się jeszcze na tym świecie zobaczymy...
I prezes się rozpłakał, a Benigna z większą umysłu przytomnością, otuchy mu i serca dodawać musiała.
— Ale zobaczymy się — rzekła wesoło, choć ty mnie nawet nie zapraszasz, zdaje mi się, że ja tam do was wprędce przyjadę. Niech tylko Wychlińska mi nagotuje mieszkanie i żeby było ciepło... Prezes w rękę ją pocałował.
— Słowo? zapytał.
— A no słowo... i choć to babskie słowo, ale ja ci go dotrzymam — przyjadę...
Jeszcze uścisków kilka i już wszyscy siedzieli w powozach, prezes drogę przeżegnał... woźnica z bicza wypalił, konie mimo plusky na pół śnieżnej, parskając od ganku ruszyły.
Od owego wypadku w Orygowcach, niezmiernie było tam smutno i gdyby pani Słońska miała gdzie albo równie dobre miejsce lub u rodziny przytułek jaki, wolałaby była stokroć pojechać gdzieindziej niż tu żyć z tem wspomnieniem tajemniczego morderstwa. Pomiędzy ludźmi chodziły niepokojące wieści, że wieczorami coś nakształt widma nieboszczyka pana Daniela włóczyło się około dworu, pokazywało w ogrodzie i straszyło Jurka, który do inspektów wprawdzie zimą nie biegał, ale zwykł był o mroku różne niepotrzebne ku folwarkowi czynić wycieczki.
Pan Żymiński, który objął był Orygowce, mimo, że tu już więcej nie przyjeżdżał, przez jakieś dziwactwo cały dwór i ludzi służebnych utrzymywać kazał jak było za pana Daniela.
Ponieważ do czynienia wiele nie było, dworscy chętnie pozostali, zażywając wczasu, nawet pan Franciszek Wierzejski, lokaj nieboszczyka dał się namówić, że przy dworze pozostał.
Z niego jednak pani Słońska wielkiej pociechy nie miała. Gdy nadeszły wieczory jesienne, długie i nudne, radaby była sprowadzić go sobie na rozmowę; a trzeba wiedzieć, że kabałę doskonale ciągnęła i z różnych rzeczy wróżyła tak, że na około o mil dziesięć, ekonomowie i ekonomówny się do niej zjeżdżały radząc się w serdecznych utrapieniach i zawiłych sperandach małżeńskich. — Pana Franciszka to jednakże zawabić ani utrzymać nie mogło... mruk był ponury i milczący jak dawniej. — Reszta dworu, nie wyjmując ogrodnika, furmana i ekonoma, została w miejscu... Do roboty nie było nic...
Słońska, zastósowując się do rozkazów nowego dziedzica, dom utrzymywała na dawnej stopie i jakby w gotowości na przyjęcie pana, który się niby to zawsze obiecywał.
Wprawdzie do pokoju sypialnego nigdy o mroku nie wchodziła, lecz we dnie modląc się za duszę nieboszczyka i przybrawszy do pomocy Jurka, otwierała sypialnią i pył w niej ścierała starannie... Ślady okropnego wypadku zupełnie już były znikły. Okno naprawiono, okiennicę przymocowano, papiery i rzeczy po panu Danielu dawno były pochowane. Nawet kwiaty w doniczkach, które on lubił, podlewano starannie i pani Słońska żywiła je przez pamięć dla nieboszczyka...
Na tej stopie był dworek w Orygowcach, gdy jednego wieczora posępnego, pan Franciszek Wierzejski, który powoływany rzadko się dał zwabić do pani Słońskiej na pożądaną gawędkę, powróciwszy z miasteczka, przyszedł do niej sam o mroku...
Twarz jego zwykłe chmurna i namarszczona, tym razem była dziwnie wesoła i uśmiechnięta nawet, tak, że pani Słońska posądziła go i w duchu powiedziała sobie. A no, już by też czego nie stało, żeby się jeszcze Franciszek na starość napijać zaczął.
Tego jednak po nim znać wcale nie było; — lecz że w niezwyczajnym był humorze, to pewna. Usiadł pod piecem na ławce i pół głosem nucił, a po chwili rzekł do p. Słońskiej.
— Ot, niema pani co robić, niechby mi pani kabałę pociągnęła...
— Proszę ja kogo! zawołała śmiejąc się ochmistrzyni, czy nie myśli się pan Franciszek starać o pannę?
— A! to — to nie — rzekł stary pokazując dobrze posiwiałe włosy — ale ot tak — chciałbym przyszłość wiedzieć...
— Jaką?
— Hm, choćby czy my tu długo tak bez paniska siedzieć będziemy.
— Przecież się pan pana Żymińskiego nie spodziewasz, to pewna... odezwała się klucznica, to gagacik z przeproszeniem, nie tak jak nieboszczyk co mu wszystko dobre było... on tu by i miesiąca nie wyżył.... jemu pulpetów trzeba...
— Dla czegoż to pani pana Daniela — nieboszczykiem nazywa? spytał Franciszek.
Słońska aż się porwała. — Albo co? a co waćpanu w głowie?
— Co w głowie? hm? ot co, że przecież ciała nie znaleźli, zbójców nie odkryli... kto to może wiedzieć co się stało?
Zdumionemi oczyma patrzała Słońska na mówiącego i przeżegnała się, wyglądało to na żart nie przyzwoity.
— I wstydziłbyś się waćpan — rzekła poważnie, takie niedorzeczności pleść, a z grobów ludzi wywoływać. Juścić gdyby żył, dawno by o nim była wiadomość. — Nie żartujcież — proszę.
— Ale ja wcale nie żartuję — poważnie począł Franciszek — co pani myśli?
— A cóżby się z nim stało?
— Albo ja wiem, mnie przecież w domu nie było — mówił Wierzejski — ale czyżby to nie mogło być, żeby z pilnym jakim interesem pojechał gdzieś daleko.
— A po cóżby oknem się z domu dobywał?
— Może mu tak było dogodniej, mówił uśmiechając się Franciszek — kto to ma wiedzieć? Różne się rzeczy na świecie trafiają! Ludzie co poginęli i w dziesięć lat wracają, pani musiała słyszeć tę historyjkę o żonie, która męża się nie doczekawszy przez lat sześć, drugiego sobie wzięła, aż tu — paf! i pierwszy z polowania powraca.
Zawszebyście na te nieszczęśliwe kobiety coś komponowali! — westchnęła Słońska, ot bałamucisz.
— Cóż pani chce! pocieszam się jak mogę, ziewnął stary, strasznie u nas nudno. Niech pani ciągnie kabałę, kiedy my się jakiego pana doczekamy.
— Chyba jakiego, ale już nie tego co był, bo tak poczciwego człowieka drugiego pono na świecie nie masz...
To mówiąc machinalnie pani Słońska kabałę kłaść zaczęła, wpatrując się pilno w karty.
— A wie pani co? wyrwał się po długiem milczeniu Wierzejski, ja mam takie osobliwsze przeczucie którego mi nikt z głowy nie wybije, że nasz pan powróci.
— Że też się waćpana dziś takie nieprzyzwoite żarty trzymają, — zawołała Słońska, co panu jest?
— Ale mi nic nie jest, tylko niech pani zważy sama? Wszak i policya i sąd głowy potracili, nie doszukali się niczego. Człowiek był z wielką fantazyą, dojadło mu siedzieć na miejscu, pojechał się przewietrzyć.
Słońska spojrzała milcząco na pana Franciszka, najmocniej przekonana, że się napił.
— Ot, posłuchaj waćpan lepiej mojej kabały, rzekła. Kabała powiada, że istotnie nowy pan przybędzie. Tak, czekajże, coś mu tu przeszkadza... zawady wielkie na drodze. Kralka żołędna... kobieta przychodzi w pomoc.
— Dobrze kabała powiada! szepnął Franciszek.
— Druga kobieta kocha go... Kabała przepowiada mu ożenienie... słowo panu daję...
— Wie pani, że chyba i ja od dziś dnia w kabałę uwierzę — odezwał się Franciszek — a pani nawzajem uwierz w moje proroctwo, że nasz pan powróci. Ja mam takie pewne przeczucia...
Słońska zamilkła.. Ona była tak przekonaną o śmierci pana Daniela, że gadaninę Wierzejskiego przebaczała tylko tłumacząc ją sobie winem wypitem w miasteczku.
Tak się rozeszli dosyć późno. Nazajutrz około południa, Franciszek, co się nigdy nie zdarzało, przyszedł sam zażądać klucza od pokoju sypialnego, ażeby tam uporządkować.
— Cóż to, czy w istocie waćpaneś sobie w głowę wbił, że nowy dziedzic przyjedzie? spytała uśmiechając się Słońska.
— No, tak — albo i stary, rzekł krótko Franciszek — i poszedł wprost do sypialni, Jurka za sobą wołając.
— Staremu się w głowie pomięszało — szepnęła ochmistrzyni i ręką machnęła. Właśnie była wyszła w ganek i miała się wybierać dalsze obejrzeć gospodarstwo, gdy na grobelce ukazała się bryczka wprost zdążająca do dworu. Słońska spodziewając się, że to będzie ktoś sądowy i że ona tu się przydać może... wstrzymała się w ganku. Bryczka szparko zatoczyła się pod wschodki, a z niej ukazała się głowa p. Daniela. Na ten widok niespodziany Słońska oczy sobie zakryła, krzyknęła. — Wszelki duch Pana Boga chwali i padła na kolana.
Wesoły uśmiech jej odpowiedział.
— I ja chwalę! zawołał pan Daniel, uspokój się, kochana Słońska, jestem żyw i zdrów, powracam do was nie upiorem, ale jak wyjechałem.
Po przestrachu ochmistrzyni płakać zaczęła i drzeć, zmuszona oprzeć się o kolumnę w ganku aby nie paść. Wybiegł na turkot powrozu Franciszek, a z nim Jurko, który zobaczywszy pana, drapnął przerażony do ogrodu krzycząc i żegnając się.
Na Franciszku, który już wczoraj przepowiadał zmartwychwstanie nie uczynił powrót ten innego wrażenia nad wielką i szczerą radość. Na krzyk oszalałego Jurka zaczęli się zbiegać i inni dworscy i stawali opodal z zabobonną obawą wpatrując się w to widmo, którego powrotu zrozumieć nie mogli... Wkrótce rozlatująca się wieść sprowadziła niemal całą gromadę... kto żył biegł się naocznie przekonać, że to nie była plotka, że pan Daniel w istocie żył, wrócił i nic mu się nie stało... Nikt go nie śmiał pytać o powód i tłumaczenie tego pierwszego zniknięcia a radzi mu byli wszyscy, bo go szczerze kochali. Pan Daniel witał się śmiejąc się... i obiecywał, że się już nie oddali.
Po tem wszedł do domku, w którym tyle lat przeżył z marzeniami spokojnie i zamknął się w nim sam z sobą.
Można sobie wyobrazić jakim piorunem raziła wiadomość o ukazaniu się pana Daniela całe sąsiedztwo.
Obiegła ona zaraz pierwszego dnia całą okolicę, bo ją sobie z ust do ust ludzie podawali... a żydki oklep biegli do dworów wioząc nowinę zdyszani. Wszędzie prawie spotkało ją niedowierzanie zrazu.
— Plotka głupia, mówił pan Roch — plotka bez sensu, bąkał podkomorzy. A idźże mi ty z taką brednią — wołał stary Hornowski.
Gdy do Murawca przybył także żydek od Fajwla, który oba młyny razem trzymał, prezes dowiedziawszy się o tem od ekonoma, zrazu zamyślony długo i milczący, pobladł i osłupiał. W kwadrans potem kazał na fornalskiego konia siąść chłopcu ze stajni jechać wprost do dworu i na pewno się o tem dowiedzieć. — Chłopiec wrócił z wiadomością, że pana Daniela chodzącego około stajni widział na swoje oczy. Nic o tem nie mówiąc prezes zamknął się w swoim pokoju.
W sąsiedztwie wrzało, pan Roch nie wytrzymał. Nic mi się nie stanie, jak się na koniu przetrzepię, a dotrę... toć to przecie coś tak dziwnego, że prawie nie do wiary...
Jak rzekł tak spełnił, przed wieczorem był w dziedzińcu w Orygowcach i spotkawszy fornala zapytał go.
Cóż to tam plotą, że wasz z tamtego świata powrócił...
Chłopak się zaśmiał. — Już zkąd powrócił to nie wiem, a — jest...
Pan Roch konia zaciął i w dwóch susach był w ganku. Zsiadł oddając wierzchowca, a sam wszedł do dworu. Z panem Danielem nigdy bardzo przyjacielsko nie byli, ale się żyło w sąsiedztwie zgodnie i grzecznie.
Bez ceremonii otworzywszy drzwi sypialni, w której gospodarz przy biurku siedział, pan Roch stanął w nich, popatrzał i krzyknął.
— Dalibóg — prawda! — Witam! ale cóż się z panem działo?
Daniel go przywitał grzecznie. — Jakto! co się działo —? byłem zmuszony nagle odbyć podróż daleką,, a dziś powróciłem...
— A... a toż wszystkie pozory! domysły! rozbój!
— O! ruszając ramionami rzekł Daniel, to prawda, żem dom w wielkim nieładzie zostawił, bom się okrutnie spieszył — ztąd wnioski dziwaczne, bo mnie tu słyszę za zabitego i zrabowanego miano.
— I nie zgłaszał ci się pan ani razu?
— Jakże z podróży do Ameryki i ze statku, który żeglował miałem o sobie donosić?
Pan Roch słuchał, oczom nie wierzył, uszom też nie bardzo, stał, i cała jego postać wyrażała wątpliwość, podziwienie, zdumienie.
— Już to wyznasz, sąsiedzie dobrodzieju, że w tem wszystkiem było coś tak niezwyczajnego, dziwnego, niewytłumaczonego, iż można było bez grzechu nawet zabójstwo przypuścić...
Pan Roch domówiwszy tych wyrazów, wszedł z wolna do pokoju i po cichu przysiadł się na sofce... wpatrując się w pana Daniela.
— Nikt z waćpana ludzi i dworu nie wiedział o podróży... rzekł...
— Tak, nikt, nie zdaje mi się ażebym był obowiązanym się im tłumaczyć, nad majątkiem czuwał mój brat, który o wszystkiem wiedział.
Za panem Rochem wtoczył się w pół godziny jeden z Hornowskich, potem przybył posłaniec od podkomorzego... Nie było znowu mowy o niczem w sąsiedztwie prócz o Orygowcach. Kto jeszcze tam nie był ten się wybierał, komentowano, rozprawiano, ale na to się zgadzali wszyscy, że cała ta sprawa kuso jakoś wyglądała i że w opowiadaniu pana Daniela prawdy nie było...
Na ucho udzielano sobie rozmaitych uwag i przypuszczeń.
Wieczorem do stołu wyszedł prezes zadumany i chmurny, podejrzliwie wpatrując się w córkę i ciocię Wychlińską, na których twarzach nic wyczytać nie mógł.
Sam nad wszelki wyraz ponury był i taił w sobie źle gniew, który w nim wrzał, szukając tylko pozoru do wybuchu. — Miarkował się jednak i wolał milczeć, gdyż czuł, że pierwsze wyrywające się słowo, poprowadzi za sobą wylew niepohamowany.
O. Serafin, który był także u stołu, zdawał się o niczem nie wiedzieć. — Jego naostatku użył prezes, aby ulżyć sobie i wypowiedzieć co chciał nie zwracając do córki i ciotki.
— Słyszałeś, spytał stłumionym głosem — hę? wiesz już pewnie...
— O czem? zapytał ksiądz...
— Nieboszczyk się zjawił, szydersko dodał prezes, pan Daniel w Orygowcach znowu...
Potoczył wzrokiem i blada jak marmur twarz córki, zmięszana ciocia obudziły gniew.
— Dla moich pań to już pewnie nie nowina.
Ciotka zabrała głos.
— Przecież od rana o tem cała wioska wie!
— A jejmość nie wprzódy jeszcze? hę?? mruczał prezes — coś się tu list bezimienny potwierdza... Ale trzeba się mieć i będzie się miało na baczności... Do razu tylko sztuka... Już teraz gdyby i doprawdy go zabito, nie uwierzę, a że z komedyantami nie rad jestem mieć do czynienia... więc kwita ze znajomości. Zmartwychwstaniec już tu u mnie nie postanie... nie.
Popatrzał na córkę, siedział z oczyma na talerz spuszczonemi, ale ani drgnęła, ani okazała, żeby ją to obeszło...
Wychlińska też odwróciła się od brata i milczała. Musiał więc w rozmowie ograniczyć się do O. Serafina i mówiąc do niego umyślnie w ten sposób by córka go słyszała — ciągnął dalej.
— Ciekawym czy będzie mieć odwagę teraz pokazać się tu, i jak się wytłumaczy z tej dysparycyi osobliwszej... I policya też zapewne spyta jegomości z jakiego świata przybywa i dla czego w tak osobliwy sposób z naszego zniknął. Dosyć, że sąsiedzi mają o czem gadać na zimowe wieczory, a że go wezmą na języki, a może i drugich z jego łaski, nie ulega wątpliwości. — Miła rzecz!!
Niechcąc wystawiać Leokadyi na te przycinki ojcowskie, jak się tylko wieczerza skończyła, ciocia Wychlińska wstała i obie wyszły z pokoju — Serafin pozostał z gospodarzem. Zwykle przegrywali jeszcze kilka partyi maryasza, ale tego dnia prezes grać nie chciał... chodził ze spuszczoną głową po pokoju.
— Cóż waćpan na to, zapytał księdza.
— Ja nigdy nie mówię o tem czego dobrze nie rozumiem, kochany prezesie — bo domyślając się mógłbym skrzywdzić człowieka... a najdziwniejsze rzeczy często się potem nader naturalnie tłumaczą.
Szydersko rozśmiał się stary.
— Tu wszystko jak na dłoni — zawołał — anonym miał słuszność, była zasadzka, list ten zburzył najpiękniejsze ich plany. Widząc, że już tu nic nie wskóra, kawaler powrócił. Ciekawym czy będzie miał czoło? To dla mnie główna rzecz!
— Kochany prezesie — rzekł O. Serafin, gdyby po staremu przyjechał, miałżebyś odwagę bez dowodu przypisywać mu jakieś intencye... i napisać na człowieka, który może być niewinnym?
— Nie mam najmniejszej ochoty robić burdy w moim domu — zawołał prezes — i dla tego dziś jeszcze zapobiegając wszelkim pokuszeniom o nowe jakieś stosunki — wyślę grzeczny (nie bój się ojcze) grzeczny list proszący go tylko, aby mnie nadal od odwiedzin i znajomości uwolnić raczył, gdyż z nieboszczykami nie zwykłem mieć do czynienia...
Na to O. Serafin nie odpowiedział już nic, rozeszli się pożegnawszy, a prezes istotnie tegoż wieczora pismo, o którem wspomniał, wyprawił.
Oddano je dopiero nazajutrz panu Danielowi, a dziwnym sposobem jeden ten list prezesa przyszedł do Orygowiec w postaci dwóch, z których pierwszy wiózł posłaniec jawnie, a drugi wcisnął nieznacznie. Ten był od cioci Wychlińskiej.
P. Danielowi przykro się zrobiło czytając list prezesa, prosił posłańca, aby na odpowiedź poczekał i wystylizował ją grzeczną, krótką, pełną uszanowania i smutku, a bez żadnych tłumaczeń, ani próśb o dozwolenie wytłumaczenia się.
Prezes zrazu ani chciał czytać responsu, położył go na stole będąc przekonanym, że znajdzie tam uniżone zaklęcia o wysłuchanie. W godzinę może włożył okulary i rzekł sobie — a zobaczymy też co pisze...
Zdziwił się mocno nie znajdując w odpowiedzi właśnie tego, czego się domyślał, rzucił ją z niechęcią na stół. Byłby opierał się i gniewał gdyby śmiał żądać widzenia i wytłumaczenia — zżymał się jeszcze bardziej, że poddając się tak łatwo losowi, nie żądał od niego nic więcej. Drażniło go to...
Gdy O. Serafin nadszedł pokazał mu list pana Daniela.
— Patrzajże asińdziej, ani nawet próbuje się tłumaczyć i uniewinnić? Nic, żeby słówko, — przyjmuje dekret bez apelacyi...
Nie mógł tego strawić prezes i mruczał cały jeszcze dzień następny...
W parę jakoś dni potem, przybyła zapowiedziana pani Pstrokońska, dla której już mieszkanie było przygotowane dawno. Brat się jej spodziewał, pomimo to uderzyło go, iż powrót pana Daniela schodził się niemal z temi odwiedzinami.
Wieczorem powiedział sobie.
— Trzeba się tu mieć na baczności, oblężenie formalne i siły nierówne, dwie baby i jedna dziewczyna na mnie jednego starego i niedołęgę to za wiele. Nie zaręczam żeby w obozie nieprzyjaciel nie miał koneksyi i stosunków, bo tu wszystkich sobie jakoś poujmował.
Prezes ratując się jeszcze w podróży, wpadł na pomysł, który mu się zdawał bardzo szczęśliwym. Rodzina Boromińskich tej linii Murawieckiej kończyła się na nim, byli jednak Boromińscy tegoż herbu na Podolu, z którymi prezes utrzymywał stałą korespondencyą. Ludzie to, jak powiadano, mieli być dawniej majętni, a pan Ernest Pilawa Boromiński dziedziczył dwie piękne wsie rozdzielone Kordonem, z których jedna w Galicyi, druga z tej strony położoną była. — Z dwóch synów pana Ernesta, jeden się kształcił w Theresianum, a później kończył uniwersytet w Wiedniu, drugi wychowywał się w kraju. Zaraz po powrocie swym prezes potajemnie bardzo do krewnego wyprawił list obszerny, poufny, malujący mu położenie i otwarcie proponujący połączenie dwóch szczepów... żądał od niego przysłania syna, ale w ten sposób, ażeby przybycie jego miało pozór dobrowolnych odwiedzin. Zapraszał go razem z ojcem. Szczerze przytem obliczył prezes jakie to ożenienie przedstawiać mogło korzyści.
Odpowiedź nadeszła szybko: pan Ernest tłumaczył się i przepraszał, że na ten raz sam przybyć nie może, będąc chorym, lecz oznajmił, że syn starszy, Galicyanin, hrabia Boromiński Otton, będzie miał honor służyć w Murawcu i polecał go względom prezesa.
— Za otwartość kochanego kuzyna, nie godniebym się wypłacił, gdybym mu wzajemnością nie oddał, pisał pan Ernest. Otton ma lat około czterdziestu i w towarzystwach najpierwszych w Wiedniu, uważanym był za jednego z najmilszych i najzdolniejszych ludzi. Rozpoczął był karyerę dyplomatyczną, ale ta, jak inne, nie odpowiadała jego usposobieniom. Najlepszy w świecie człowiek, serce złote — lekki jednak trochę i potrzebujący się ustatkować — co właśnie szczęśliwe małżeństwo dokonaćby mogło. Ottona majątek nieco odłużony, ale pałacyk i park ma śliczny, a łatwo by się to dało oczyścić. Jako człowieka w salonie poznacie go i ocenicie. Szlachetny jest i rycerskiego charakteru, podobać się umie, potrafi zastósować. Oddaję go w ręce wasze, szczęśliwy jeśli go łaski godnym uznacie... i t. d.“
Ta część listu nie zupełnie prezesa zadowolniła, domyślał się, że ten, o którym własny ojciec zmuszony był mówić, iż nieco lekkim jeszcze pozostał doszedłszy lat czterdziestu, w istocie bardzo płochym być musiał. Lecz był to Boromiński z tytułem hrabiowskim, człowiek miły, dobrze wychowany, mógł się przywiązać, ustatkować a majątkowo od jego wybryków zabezpieczyć się zdawało możebnem. Byle się Leokadyi podobać umiał.
Nikt w Murawcu oprócz prezesa o grożących tych odwiedzinach nie wiedział. Baczny ojciec zastrzegł sobie zawczasu, ażeby nie wyglądały wcale na konkury, sądził, że kochanie powinno przyjść nagle, niespodzianie i t. d.
Ciocia Pstrokońska od dwóch już dni zabawiała brata i gospodarowała w jego domu, gdy w południe jakoś, w sobotę, powóz końmi pocztowemi zaprzężony, ze strzelcem paradnym ukazał się przed gankiem.
Wysiadł z niego piękny bardzo, postawy pańskiej, wytwornie ubrany mężczyzna miłej twarzy i spytał o pana prezesa. Obie ciocie bardzo to zaciekawiło, lecz ucieszyły się gdy im sam prezes zaraz oznajmił, jak miła go spotkała niespodzianka... tak dawno niewidziana gałązka ich szczepu.... Boromiński!!
Nikt w świecie nie posądzał prezesa o przygotowanie potajemne odwiedzin tych. Cieszyli się wszyscy rozrywką jaką im gość poufały, należący do rodziny przynosił.
Gdy hrabia Otton ukazał się w salonie, ze swobodą właściwą ludziom co wiele żyli w świecie, z niezmierną umiejętnością znalezienia się, z zasobami dowcipu, z ogładą i wprawą trochę podstarzałego kawalera, który całą zewnętrzną młodości i świeżości werwą potrafił zachować, — mieszkańcy Murawca, którzy tak doskonałego artysty nigdy w życiu nie widzieli, w życiu powszedniem, nie mogli się oprzeć uwielbieniom dla niego. Prezes był zachwycony, ciocia Benigna — pokochała go niemal, Wychlińska osłupiona nań patrzała; Leokadya tylko pozostała dosyć zimną. Na niej jednej sztuczny człowiek uczynił wrażenie dzieła kunsztu, automatu cudownego, w którym grały sprężyny, nakręcone ręką mistrza...
Jakie wrażenie na hrabi galicyjskim uczynił dom i ludzie, tego wyczytać zeń nie było podobna; z wszystkiego był nadzwyczaj szczęśliwy, podziwiał, chwalił, cieszył się — umiał się zastosować, do każdego mówił jego tonem, słowem, zdawał się stworzonym na zięcia.
Takim go od pierwszego dnia znalazł prezes... Nazajutrz odwiedzając go w jego mieszkaniu, trochę się zląkł popatrzywszy na paradnego w zieleni, od złota strzelca ze stósownym kapeluszem na rozpakowane przybory podróżne, które mu się królewsko wspaniałemi wydały, na ranne ubranie kawalera prawie kobiecej elegancyi, ale najwykwintniejszego smaku.
— Pięknoszek — rzekł w duchu prezes — do zbytku znać nawykły, ale na tego rodzaju fantazyą im stanie, byle innych nie miał.
Przez cały dzień hr. Otton bawił prezesa i ciocię Benignę, rzadko bardzo zwracając się ku Leokadyi, która mu za to wdzięczną była. Pani Pstrokońska olśniona wczoraj i uradowana, następnego dnia uczuła się odczarowaną... z pod świetnej a płytkiej rozmowy salonowego człowieka już dno było widać piasczyste. Na myśl jej też nie przyszło, ażeby to miał być konkurent do Leokadyi...
Na uboczu prezes trochę niecierpliwie spytał ją. — A jakże się siostrze kuzynek wydaje?
— Bardzo miły człowiek — odpowiedziała Pstrokońska, wczoraj byłam nim nawet zachwycona, dziś mi się nadto uperfumowany wydał.
— Perfumy i elegancyą lubi, to prawda — rozśmiał się prezes, ale kobietom się tacy ludzie podobają.
— No — bracie — nie wszystkim...
Leokadya była milczącą. Parę razy próbował rozmowę zawiązać przybyły, lecz nie szła jakoś, i — nie nalegał... Dla obu ciotek za to był przesadzenie grzecznym i czułym.
Niewinne na pozór zapytanie prezesa i jeszcze słówko jakieś wyrzeczone nieostrożnie przed Benigną dozwalające się dorozumiewać, iż stary był w stosunkach z ojcem hr. Ottona — rozbudziło podejrzenia pani Pstrokońskiej. — Znając ludzi postanowiła bacznie śledzić, czy się czem nie zdradzi konkurent w przybyszu, i mimo zręczności hr. Ottona już wieczorem była pewna, że jest na tropie uknutego spisku.
Wzięła zaraz na stronę poczciwego ojca Serafina, którego pewna była, że Leokadyi jak najlepiej życzył.
— Księżulku — szepnęła mu — coś mi się zdaje, że ten tu nie darmo i nie sam z siebie — przyjechał?
O. Serafin palec tylko na ustach położył. Dość jej było tego znaku, wróciła do salonu przypatrywać się kuzynkowi, ażeby wiedzieć z jakiej go zażyć strony.
Od dawna nie widziano prezesa w tak wybornym humorze, ani tak występującego jak na przyjęcie hrabiego Ottona. Zdawał się w nim zakochany... Kuzynek posuwał względność dla gospodarza do tego stopnia, że z nim grywał w maryasza. Anegdoty austryackie, które nader zręcznie opowiadał, były tu nowe i zbogacały repertoar prezesa, lubiącego po staropolsku trafne dykteryjki... Pół dnia siedzieli razem, stary się nim nacieszyć nie mógł. Trzeciego czy czwartego dnia po cichej bardzo poufnej rozmowie prezes go uściskał, ucałował i rzekł mu wprost. — Przysiądź bo się, a raźnie... a śmiało, a na chłody początkowe nie bardzo zważaj, kobiety lubią napastników...
Wyrazów tych ciocia Benigna nie słyszała wprawdzie, ale uścisk ów i szeptanie oka jej nie uszły i to że pan hrabia wprost po tem, pokołowawszy nieco po salonie, przysiadł się już do Leokadyi.
Powiedziała sobie: — Mam cię, ptaszku.
Pani Pstrokońska stała w oddzielnej przybudówce dworu Murawieckiego. Ponieważ nawykła była do obszernego pomieszkania, dano jej apartament cały...W temże skrzydle przez sień tylko dwa pokoje zajmował hrabia Otton. — Przez cały wieczór nie spuszczając z oka kawalera ciocia Benigna, upewniła się, że przybył nie darmo, że był bardzo zręczny i że prezes mający słabość do niego, całej swej powagi rodzicielskiej użyje, aby go córce narzucić. Leokadya nie domyślała się tego, miała tylko jakąś instynktową trwogę, i wstręt do tego człowieka... Wychlińska Bogu ducha winna, nie wiedziała jeszcze nic, utyskiwała tylko nad tem, jak mu się tu wszystko parafijańsko wydawać będzie.
Jeszcze dzień jeden poświęciwszy na zbadanie tajemnicy i upewnienie się o zamiarach hr. Ottona, — postępowaniem jego utwierdzona w swem przekonaniu pani Benigna, postanowiła kontreminę przeciw brata planom podkopać. Zrazu dowiedziawszy się, że prezes będzie zajęty przybyłymi za interesem z sąsiedztwa z dwoma ichmościami, którzy go o kompromis prosili, ciocia Benigna posłała po kuzynka, wzywając go do siebie.
Szczęśliwy z tego dowodu łaski dziedziczki Borków, o którą bardzo mu polecał starać się prezes, hr. Otton pospieszył do niej. Zastał ją z pończoszką u okna, bardzo skromnie ubraną... samą jedną...
— Ponieważ brat dziś zajęty, a wy tak jesteście sami jedni, bojąc się ażebyś kuzynek nie nudził się, posłałam go prosić do siebie. Nie bardzo cię moją rozmową ubawię — ale przynajmniej nie uśniesz... Przyznaj się, że ci tu po Wiedniu musi być nudno.
— A! nie! zawołał Otton — je suis de bonne composition, nie nudzę się nigdy, a tak miłe towarzystwo jak tu, rzadko się spotyka.
— Nawykłeś jednak do świetniejszego.
— Bywałem w różnych...
— Jednak więcej pewnie na wielkim świecie. Gdybyś się chciał nawet tego zapierać, znać to po was... Mnie kuzynka trochę żal — no — ale coś dla familii uczynić potrzeba. To wasza ofiara na jej ołtarzu.
— Wcale dla mnie nie ciężka! śmiejąc się rzekł hr. Otton, jestem tu jak w raju doprawdy...
— Brak tylko Ewy... dodała Benigna...
— A! i to nawet nie, bo kuzynka Leokadya bardzo by nią być mogła...
— Tak? spytała ciotka Benigna... Czy ci się podobała?
— Bardzo — rzekł hrabia — mało jeszcze miałem sposobności bliżej ją poznać, lecz coś ma w sobie sympatycznego.
— A! rozśmiała się pani Pstrokońska... ale nie znajdujesz, że wygląda smutna i jakby chora? Ja zmianę od niejakiego czasu w niej widzę.
Westchnęła ciocia i jakby posmutniała sama, Otton spojrzał na nią ciekawie.
— Państwo bo na przekór całemu światu żyjecie, dodał po chwilce, dla młodej osoby życie tak spędzać na wsi, osamotnionej, gdy wszyscy skupiają się do miasta na zimę — to wpływa na humor.
— Leokadya nie lubi się bawić — odparła ciotka, ona zresztą do tego rodzaju życia nawykła...
— Pomimo to, sądzę, przerwał Otton, że doskonaleby się zaklimatyzowała w ożywionych salonach stolicy jakiej...
— Nie wiem, może — mówiła ciotka... ale o czem bardzo wątpię, to żebyście wy, kochany kuzynie, mogli się z naszem życiem oswoić i do niego przywyknąć.
— A! zawołał żywo hr. Otton... ja nawet lubię wieś, miejska ta wrzawa, której miałem dosyć, sprzykrzyła mi się... Wzdycham do spokojnego wiejskiego kątka.
— Ale w gniazdku we dwoje? nie prawdaż?...
— Tak, zdaje się, że czas by już było... szepnął wzdychając i gładząc dosyć już znaczną łysinę hrabia Otton.
— Przyznajże mi się jako życzliwej krewnej, czy... nie przyszło ci już co na myśl patrząc na Leokadyą?
Zapytanie to tak śmiało rzucone, zdawało się podyktowanem życzliwością i hr. Otton nie domyślając się w niem złej woli, choć nieco się zawahał, — odpowiedział otwarcie.
— A! gdyby to było możliwem?
Benigna popatrzała nań z uwagą.
— Siądź no tu przy mnie, rzekła, pomówimy. Możesz mi wierzyć, że ci, dobrze życzę. Jeśli ta myśl już się w tobie zrodziła mam sobie za obowiązek być z kuzynkiem otwartą, a zobaczysz, że ci to nawet wyjdzie na dobre.
Otton pospieszył pocałować ją w rękę, Benigna mówiła dalej.
— Będę z tobą szczerą. — Mam wszelkie szanse, że staranie by ci się powiodło, jesteś miły, umiesz sobie ująć ludzi, prezesa niezawodnie miałbyś za sobą... ale — ale o serce Leokadyi, mój drogi, szepnęła cicho — staranie bardzo trudne.
Należysz do familii, nie potrzebuję nic kryć przed tobą. Leokadya od młodości ma stałe przywiązanie do człowieka, który ją kocha, a za którego ojciec wydać jej nie chce. Jest znękaną i nieszczęśliwą, nie przystałaby ci rola narzuconego męża, innym zaś wątpię, byś mógł być.
Hrabia Otton słuchając spoważniał i pobladł.
— Słuchaj mnie cierpliwie, ciągnęła dalej ciotka. Leokadya ulegnie ojcu, lecz czy ci przyniesie szczęście, a znaczny majątek czy ci wynagrodzi smutne pożycie? nie wiem... Jeśli prezes rachuje na mnie, że ja także zapiszę co mam drogiej Leokadii myli się.
Otton milczał ciągle.
— Lecz — lecz — zdaje mi się, począł namyślając się zwolna, że — wszakże spróbować zawsze można... Panna Leokadya znużoną jest i nieszczęśliwą, może też odstąpi od tego uczucia, które ją tyle cierpień kosztowało... Usposobienie zmienić się może...
— Będę z tobą jeszcze otwartszą, zawołała ciocia Benigna — nie narzucaj się Leokadyi, zamiast iść przebojem, pomóż nam do przełamania oporu prezesa, a przynajmniej nie pomagaj jemu do dręczenia córki — ja ci się za to wywdzięczę... Mam do rozporządzenia majątek. Miło mi będzie dać ci w nim udział — mówię jak krewna życzliwa, która twego szczęścia pragnie.
— Słuchaj, wiele długów cięży na twojej wiosce, bo że musisz mieć długi, to ci z oczów czytam!
Otton się mimowoli rozśmiał.
— Wie pani co? półtorakroć sto tysięcy guldenów ledwie by może oczyściło z grzechów młodości.
— Bądź moim sprzymierzeńcem — przerwała ciocia Benigna — a ja ci twe długi opłacę — daję słowo na to.
Otton uśmiechnął się, oczy mu błysnęły.
— Ale to by było szkaradnie! zawołał.
— Przyjąć od blizkiej krewnej legat, ofiarę!
— Sprzedać się! — podchwycił Otton.
— Gdzież znowu... ja cię indemnizuję dobrowolnie, za to żeś poczciwy i dobry i że mi ty do poczciwego i dobrego uczynku pomagać będziesz.
Mówiąc to ciocia Benigna wstała, wyciągnęła rękę, czekała zgodzenia się lub odmowy. Na twarzy hrabiego igrał uśmiech niezrozumiały.
— Kochana kuzynko — rzekł — czy mi będziesz łaskawą pomódz w moich interesach czy nie — jestem twoim, zrobię co każesz... Nie chciałbym za nic w świecie dodać najmniejszej kropelki do cierpienia tej biednej, miłej panny Leokadyi. — Na to starczy uczucie delikatności i obowiązku...
— Ale ja słowa nie cofam, półtora kroć sto tysięcy guldenów płacę... a o jedno cię proszę, bądź powolnym dla mnie i postępuj podług mojej wskazówki.
Otton pocałował ją w rękę. — Nadzieja oczyszczenia majątku bez związania się wiekuistemi śluby, była dlań prawdziwem błogosławieństwem, widział się już w Wiedniu, gdzie nie trudno było o milionową dziedziczkę.
— Cóż mi pani każe —? zapytał — jakie są na dziś dyspozycye?
— W niczem nie zmieniać postępowania i nie dać poznać po sobie, żeśmy tak otwarcie mówili... Uciekaj do prezesa i baw go... przysuwaj się nawet do Leokadyi... Resztę powiem ci później... Jutro dasz mi bliższą wiadomość gdzie i jak mam wypłacać. Tobie do rąk, kochany kawalerze, bałabym się dać pieniędzy... są one rzeczą nadto gwałtowne rodzącą pokusy. — Oczyściemy wioskę... to lepiej... Będziesz ją tracił drugi raz... powoli.
— A! nie, już jej nie stracę... rozśmiał się Otton i wybiegł uszczęśliwiony z pokoju.
Benigna uśmiechnęła się do siebie.
— Zobaczymy prezesie, kto tu z nas dwojga lepiej grać potrafi... i czyją będzie wybrana!!
Dzień ten był prawdziwym tryumfem dla hrabiego Ottona; nigdy dowcipniejszym, milszym się nie okazał, czulszym dla prezesa, bardziej dla pań uprzedzającym. Leokadyą nawet potrafił nieco rozchmurzyć, co ojca uszczęśliwiło.
Był więc najlepszej w świecie myśli i nie posądzał nawet zdrady Benigny, która żartobliwie go spytała na stronie.
— Czy ten kuzynek nie ma czasem jakich zamiarów?...
— A — gdyby miał? chrząknął prezes.
— Żałowałabym go bardzo — bo koniec końcem albo by dostał odkosza, albo żonę, z którąby nie mógł być szczęśliwym.
— A zkądże to asińdźka wiesz?
— Tak! domyślam się — serce jej jest zajęte.
— Zawsze tym... tym amantem, co to umiera i zmartwychpowstaje.
— Bardzo być może... sama się przekonywam, że to wielce prawdopodobne, choć Leokadya nikomu się nigdy nie zwierza.
— I dobrze robi, bo wie dobrze, że z tego nic nie będzie.
— A jeśli i z żadnego innego ożenienia także?... Chcesz, żeby zawiędła starą panną, bo jużcić zmuszać jej nie będziesz?
— Ale ona ma rozum...
— W tych sprawach rządzi serce.
— Nie chcę tych głupstw babskich słuchać, rzekł rozgniewany prezes.
— To nie mówmy o tem.
Ale prezes raz zaczepiony fermentował — popsuło mu to humor.
Drugiego dnia znaleźli się z hr. Ottonem na osobności.
— No... jakże tam? jakże? spytał stary — awansujesz?
— Nie umiem sobie sam z tego zdać sprawy — począł kuzyn — panna Leokadya jest dla mnie bardzo miłą i grzeczną, ale nadzwyczaj wydaje mi się smutną i jakby przerażoną, ile razy coś czulszego mówić zacznę.
— To ci się tak zdaje — mruczał ojciec.
— Nie wiem, lecz czyni na mnie wrażenie jakby... jakby — przyznam się panu prezesowi — jakby miała na sercu jakieś inne przywiązanie.
Prezes jak sprężyną dźwignięty porwał się z kanapy.
— Już ci może jaką plotkę przynieśli? zapytał chmurno.
— A! żadnej, bo któżby mi się ośmielił z czem podobnem wystąpić — odparł hr. Otton — lecz, żyło się, widziało i doświadczało wiele. Są instynkta...
— Które zwodzą — dorzucił ojciec. Każda dziewczyna nieufna w początku i przestraszona się wydaje.
— Jest to uwaga bardzo słuszna — potwierdził Otton — i cieszyłbym się, żeby mnie zawiodły moje przeczucia, bo przyznam się panu prezesowi, że przeciwko woli i sercu kogoś zaślubić a nawet być zmuszonym walczyć z rywalem, który we wspomnieniach tylko króluje — nigdybym się nie ważył. Jest to przeciwko moim zasadom. Chciałbym zasłużyć na przywiązanie — jest to warunek niezbędny.
Koso spojrzał nań prezes.
— Ale zkądże tu rywale? co za imaginacya... nikogo nie było i nie ma.
Począł chodzić po pokoju skłopotany widocznie.
— Staraj się tylko podobać — dodał — łatwo ci przyjdzie serce jej zdobyć. Masz po temu kwalifikacyą a przy tem nie zaniedbuj cioci Benigny, nie wzdragaj się być grzecznym dla Wychlińskiej — one na nią wpływ wielki mają. W dodatku Pstrokońska chce jej majątek zapisać, a i to coś warto.
— Nadewszystko serce panny Leokadyi — rzekł hr. Otton...
— No — zapewne, ale trzeba koło tego umieć chodzić; kochany kuzynek, choć praktykant pewnie, zbyt mi się jakoś wydajesz nieśmiałym, — one co obcesowych lubią.
— A ja nim być nie umiem.
— Otóż to nieszczęście! westchnął prezes.
Znowu dni kilka upłynęło. Stary patrzał, milczał i pocieszał się; zdawało się, że starania hr. Ottona nie były bezowocne — Leokadya stawała się śmielszą i weselszą.
Grając umyślnie w drugim pokoju w maryasza z O. Serafinem, aby młodzieży, jak mówił, nie przeszkadzać, stary wskazał palcem na salon, w którym się panie z hrabią znajdowały, i szepnął księdzu po cichu.
— Bierze się...
— A jakże — odparł Ojciec Serafin, — ale jeżeli mu się uda, to acaństwu figla utnie...
— Co ci Ojcze? cóż takiego? zapytał zdumiony prezes.
— Juścić — począł ksiądz z cicha — jeżeli się ożeni?...
— O kimże myślisz?...
— Z tą, o którą się widocznie stara i idzie mu tak! no! Przyznam się prezesowi, że nigdym się nie spodziewał, ażeby za mąż iść nawet myślała...
— Kto co? cóż ci się śni! zaperzony przerwał stary... Bałamucisz...
— Przecież widoczna rzecz, że się o panią Benignę stara hr. Otton... a ona mi się zda wcale nie od tego...
Nie ma najmniejszej wątpliwości...
Prezes osłupiał.
— To ci się chyba przyśniło...
— Ale ba! ale ba! rzekł Ojciec Serafin — asińdziej nic nie widzisz i jesteś simplex servus Dei; już taki podłysiały kawaler jakby miał szczęście szukać, to woli Borki niż Murawiec...
Stary aż kartami o stół cisnął...
— Gdyby mi się śmiać z tego nie chciało... to — to...
— Ja już nie mówię nic — proszę tylko prezesa, obserwuj uważnie...
— Ależ to stara baba...
— Nie tak bardzo! On też nie młodzik; jeszczeby to tak strasznie w oczy bijącem nie było.
Prędzej niż zwykle grę ukończywszy, prezes wysunął się do salonu — uderzyło go to nieprzyjemnie, że znalazł istotnie hr. Ottona zamiast przy Leokadyi obok pani Benigny, na cichej poufałej rozmowie... Tłumaczył jednak sobie, iż Ojciec Serafin świata nie zna a kuzyn przypadkiem się tam znalazł. Na nieszczęście składało się tak ciągle, iż Otton znajdował się przy pani Pstrokońskiej, która widocznie bardzo nań była łaskawą...
— To głupi chłopiec, rzekł w duchu, jeśli tak zabiega o Borki; wprzódy się powinien o Leokadyi serce upewnić, bo nie przypuszczam, żeby o Pstrokońskiej myślał... to imaginacya...
Przy pierwszem spotkaniu z siostrą zagaił sam prezes rozmowę o kuzynku... Ciocia Benigna szczodrą była bardzo w pochwałach...
— Wiesz, rzekła — gdyby się mnie taki człowiek trafił — kto wie, czybym jeszcze za mąż nie poszła...
— A! źle do kaduka! w duchu powiedział prezes... zły obrót rzeczy biorą... baba gotowa go zbałamucić....
Wziął na konfesaty Ottona, co też myśli o pani Benignie, i dowiedział się, że ją wcale nie znajduje starą, a nadzwyczaj miłą, przyznał się też do tego szczególnego gustu, iż kobiety w pewnym wieku największe na nim czynią wrażenie.
Prezes nie umiał ukryć mocnego skłopotania.
— Piękna rzecz, rzekł do siebie — dopierobym się sobie przysłużył... i Leokadyi nie wydać i Borkiby przepadły! A to wszystko własnem swem staraniem i zabiegliwością.
Z wielkiego niepokoju — szepnął już Ojcu Serafinowi. —
— Jeżeli się babie w głowie poplątało, toć to wasz obowiązek zreflektować, żeby niedorzeczności nie zrobiła... Do czego to podobne...
— Święty stan małżeński! odparł ksiądz, moja rzecz skłaniać doń nie odciągać.
— Ale gdzie sens? rzekł prezes.
Nie mogli się porozumieć. — Ojciec Serafin odszedł otrząsając się i dając do poznania, że się wcale do niczego mięszać nie chce.
Zniecierpliwiony stary kwaśną już nawet twarz hr. Ottonowi pokazywał, gdyż zdrada z jego strony prawie jawna goryczą go przepełniała... Do siostry też miał urazę niewypowiedzianą. Zamiast grać w maryasza, kładł pasjans przez pół dnia i zżymał się.
Wieczora jednego spotkali się z Benigną oko w oko, sam na sam, — prezes potrzebował się z nią rozmówić a nie śmiał zaczepić. Długo chodził po pokoju do koła ręką bijąc po wszystkich krzesłach i stolikach z kolei, nim stanął naprzeciw siostry i zagadnął. —
— Jakże tam z hr. Ottonem? widzę coś niespodzianego się święci? Przyznam się asindzce, że na starość takiego szaleństwa po niej się nie spodziewałem.
— Jakiego? zapytała siostra spokojnie.
— A cóż to ma znaczyć to bałamucenie młodszego od siebie człowieka?
— Bałamucenie? dla czegoż pan brat to tak zowiesz. A jeśli mi się podoba pójść za mąż? czy prawa nie mam? Był czas, kochany prezesie, gdym się tej myśli całkiem wyrzekła, kochałam Leokadyą jak własne dziecię, chciałam jej szczęścia, byłabym jej oddała wszystko. Dziś Leokadya pewnie za mąż nie pójdzie, szczęśliwą nie będzie, marzenia moje w niwecz obróciłeś — niechże sobie to wynagrodzę.
— Alboż ja szczęścia dziecka nie pragnę? zawołał prezes gniewnie.
— Być może, ale sobie to szczęście układasz tak, jak tobie nie jej się podoba, takiego ona nie przyjmie.
— Będzie musiała...
— Nie, mój bracie, ona albo za mąż pójdzie wedle serca lub nie wyjdzie wcale.
— A waćpani za hr. Ottona?
— Być może! być może! dodała Benigna — nie wypieram się, podobał mi się.
Gorzko począł się śmiać stary.
— To przedziwne! — zawołał — zwłaszcza że tu u mnie ta zmiana dekoracyi nastąpiła. Chłopak ma rozum, Borki więcej warte niż Murawiec.
— I kobieta przywiązana niż niechętna i przymuszona — dokończyła, wstając ciocia Benigna.
Na rozmowę tę ktoś nadszedł i prezes zamilkł... Rozbiły się wszystkie jego zamysły — smutny był i pogrążony w dumaniach. Jedną z przyczyn oporu córki i stałości jej w uczuciu zdawał mu się pobyt pana Daniela w sąsiedztwie. Nie był pewien, czy ciotki nie ułatwiały stosunków, czy nie chodziły listy, czy nie odżywiono tego przywiązania jakiemi potajemnemi schadzkami. Droga z Murawca do miasteczka, którą ludzie dworscy codzień po kilka razy za różnemi interesami przebywali, prowadziła do Orygowca, któż mógł zaręczyć, że listów nie wozili i nie oddawali odpowiedzi? Mająca zwierzchni nadzór nad gospodarstwem Wychlińska wysyłała stajennych i dysponowała niemi. Kręcili się oni nieustannie od jej pokoju do folwarku. Prezesowi szpiegostwo nie było łatwem, ale we dworze zawsze się znajdzie kim posłużyć.
Stary przyjął był niedawno ekonoma nowego, uniżonego pochlebcę, jacy się rzadko trafiają, na niego rzucił okiem, chcąc swe podejrzenia sprawdzić. Upokarzało go tylko, że się musiał do takich środków uciekać, ale miłość rodzicielska tłumaczyła go i rozgrzeszała. Długo się z sobą pasował, naostatek nie radząc nikogo, kazał ekonoma Szajkowskiego zawołać. Szajkowski był typem oficyalistów, którzy za prawidło sobie mają, słabości pańskie wypotrzebowywać. Wiedział on, że ten rodzaj kontraktu z panem największą bezkarność zapewnia i szukał tylko zręczności, ażeby jaśnie wielmożnemu do humoru jego usłużyć. Pokora, służbistość, uległość, przewidywanie myśli były dlań narzędziami do zjednania zaufania, a to posłużyć miało do zapewnienia sobie osobistych korzyści. Prezes mało go jeszcze wypróbowywał, ale był pewnym, że im niezwyczajniejsze rzeczy zażąda, tem ona pilniej będzie spełnioną.
Szajkowski stał u drzwi w postawie żołnierza, wyprostowany, głowa do góry, ręce spuszczone.
— Co jaśnie pan każe?
— Słuchaj waćpan.... delikatnej zażądam posługi — ale mam w nim ufność.
— Jaśnie pan może być pewnym, że nie zawiodę.
Zbliżył się do niego prezes, biorąc go za guzik od sukni.
— Rzecz jest taka.... Mam powody posądzania dworskich ludzi, że niepotrzebne kartki, świstki, korespondencye babskie do... do Orygowiec i z Orygowiec tu wożą.
— To — może być — szepnął Szajkowski, wszelako ja o tem nic nie wiem.
— Życzyłbym sobie jedno z takich pism mieć w ręku!
— Będziemy się starali... ale jak! jak! zamruczał Szajkowski. Przytem jaśnie pan, jeśliby się przez to przyszło komu narazić i zrobić sobie nieprzyjaciół, sługę swego zechce mieć na względzie.
Prezes poklepał go po ramieniu.
— To się rozumie, ale trzeba mi złapać, trzeba przejąć.
— Postaramy się — rzekł Szajkowski, tylko to może zabierze czasu.
— Będę cierpliwy — ale sza!!
Palec na ustach położył.
— A już to wiadomo, szepnął ekonom, do kolan się skłonił i wyszedł szybko.
Uspokoiło nieco prezesa to, że coś przeciwko spiskującym przedsięwziął, wyszedł do pokojów z troszkę lepszą miną, a że znowu znalazł hr. Ottona przy pani Benignie, trochę z nich żartować sobie zaczął...
Wieczorem wziął wprost już gościa na spytki. — Asindziej panie hrabio, więcej widzę bierzesz się coś do starszych niż do młodej.
— Od panny Leokadyi tak wyraźne odbieram oznaki obojętności a nawet niechęci, ile razy jestem natarczywszym nieco, że z największym bólem — muszę się cofnąć i wyrzec wszelkiej nadziei — odezwał się Otton wzdychając.
— Tak dalece! mruknął prezes — cóż? zmieniasz cel widzę...
— Być może...
— Wiesz, ile ona ma lat?
— A! panie prezesie dobrodzieju! najfałszywszą w świecie rzeczą są metryki, lata na papierze nic a nic nie dowodzą — twarz najlepszą metryką. Co mi tam!
Prezes zmilczał, lecz od tej chwili ostygł już zupełnie dla hr. Ottona a w duszy uważał go za coś nakształt zdrajcy.
Kilka dni Szajkowski nie ukazywał się wcale... i nie donosił o niczem; wtem, gdy już stary i jego niedołęgą miał ochrzcić, wpadł jednego rana impetycznie ekonom, obejrzał się po pokoju i dał znak prezesowi, który do drzwi przybiegł prawie.
— A co?
— Jest jaśnie panie...
— Co?...
— List, jaśnie panie....
— Z Orygowiec?
— Nie — do Orygowiec pisany... Miałem oko na Kuźmę, bo zawsze od niego kminkówkę było słychać... Gdy wychodził od pani Wychlińskiej i zabierał się w stajni konia kulbaczyć. napadłem, zamknąłem go w masztarni, kazałem się rozebrać do koszuli... List był za pazuchą...
Ale to, proszę jaśnie pana, nie koniec, chłopiec taki zuchwały, że się do mnie porwał, chcąc mi go odebrać, i ja sam, proszę jaśnie pana, musiałem się z nim borykać. Musi też być ukaranym przykładnie.
Prezes rękę wyciągał po list, który Szajkowski mu wręczył... ani już chciał słuchać, co mówił dalej, poklepał go po ramieniu. — Weź waćpan sobie klacz gniadą księdzównę z łoszęciem... To mówiąc — odprawił go a drzwi zaryglował. Ręka mu się trzęsła... cisnął w niej dowód jawny tego, czego się dotąd tylko domyślał... lecz zarazem czuł upokorzony, że się dopuścił czynu, który w każdym innym samby potępił.
Spojrzał na kopertę — adresowaną była ręką pani Wychlińskiej do pana Daniela.
— Teraz mi się nie zaprą — rzekł wzruszony, teraz mogę im dowieść czarno na białem spisku przeciwko mnie i wyraźnej woli mojej.
Oczy mu błyskały...
Ktoś do drzwi mocno pukać zaczął, a choć odpowiedzi nie otrzymał, nie ustawał się dobijać. — Prezes szybko schował list za surdut, który zapiął... i poszedł ku drzwiom, — przybyłym był Ojciec Serafin. Przychodził bardzo w porę, gdyż właśnie rodziła się w sumieniu starego wątpliwość, czy ma prawo list do obcej osoby zaadresowany, choćby od siostry — otworzyć?
— Cóż to prezes się tak zamknął?...
— To się przypadkiem zatrzasnęło.
Popatrzali sobie w oczy... O. Serafin głową potrząsł.
— Czytałem głupie jakieś romansidło, odezwał się stary... Co też to oni teraz wymyślają... jakie figury! jakie intrygi... Jak oni tam te nasze stare czasy, których nie znają — oporządzają po swojemu!
— A to prawda — odezwał się O. Serafin — nie dawno mi ktoś opowiadał, że czytał w książce jakąś historyą o starym jakoby Polaku, który dla jakiegoś podejrzenia czy coś list przejęty, do obcej osoby pisany rozpieczętowuje i czyta! Gdzieżby to, proszę prezesa, co podobnego za dawnych czasów trafić się mogło! żeby człek poważny tajemnicę pieczęci dla ciekawości złamać się odważył...
Prezes aż poskoczył — lecz pohamował się zaraz, popatrzał w oczy księdzu, który nic po sobie nie dawał poznać — przeszedł się dla uspokojenia po pokoju i usiadł — O. Serafin zaproponował maryasza, grali w milczeniu...
Mógł prezes wprawdzie, nie rozpieczętowując koperty, samem ukazaniem listu przekonać baby, jak je zwał, o popełnionej przez nie zbrodni, potajemnych stosunkach z dworem Orygowieckim — a jednak chciało mu się wiedzieć coś więcej nad to. Po odejściu Ojca Serafina począł z sumieniem wchodzić w układy, czyby, jako ojciec i głowa domu, z prawa patryarchalnego, przysługującego naczelnikowi rodziny, nie mógł być rozgrzeszonym, gdyby nawet list pochwycony — przeczytał? — Zdawało mu się, iż nie tylko ma prawo, ale nawet obowiązek, a jednak wahał się długo. Dano do stołu; kazał powiedzieć, że się czuje nie zdrów i że w swoim pokoju jeść będzie. Jadł więc sam a raczej nie ruszył prawie co mu podawano — tak go piekł ten papier, który trzymał na piersiach, nie mając ani odwagi go wrzucić w komin, ani rozpieczętować. Pokilkakroć patrzał na adres, na którym stało imię pana Daniela. Już, już zabierał się do złamania pieczęci i chował znowu zamyślony ten nieszczęsny dowód buntu przeciw jego rozkazom.
Sumienie, gdy człowiek wytacza mu bój, najczęściej zwyciężyć się daje; przychodzą w pomoc sofizmata. Tu powaga ojcowska szczególniej nieodbicie się dopominała zupełnej wiedzy potajemnego spisku. Prezes zamknął drzwi, drżącą się ręką przeżegnał i pieczęć złamał z gwałtownością świadczącą, że jeszcze z sobą walczył, że to czynił namiętnie i przeciw przekonaniu. Z koperty wypadł list — już nie ręką Wychlińskiej pisany, ale znanym mu charakterem Leokadyi. Zburzył go ten widok... Któż wie! gdyby był wiedział o tem, możeby nie zaglądał do środka. Strach go ogarnął na widok pisma, które mu może przepaść jaką czarną pod stopami odsłonić miało. Pot wystąpił na skronie, ręce drgały jak w febrze, oczy zasłaniała mgła, musiał spocząć chwilę, ochłodzić się szklanką wody, zebrać całą odwagę, nim zasiadł do czytania — podstępem pochwyconych zwierzeń.
List był na czterech stronnicach bitym charakterem drobno pisany. Nie było więc wątpliwości, iż stosunek, którego istnienie odgadywał, trwał i musiał już być dawnym, gdy pismo przybiera takie rozmiary...
Prezes uczuł od łez zwilżające się powieki. Walka, którą rozpoczął z własnem dziecięciem, była cięższą, trudniejszą niż sądził — zwątpił o sobie. Długo obracał ten papier zasypany literami, długo jeszcze nie miał odwagi rozpocząć czytania, wreszcie z goryczą niewypowiedzianą w sercu — zaczął. List, z którego dajemy wyjątki, następującej był treści:
„Mój drogi Danielu. Siadam do ciebie pisać w nocy, jak zwykle, we dnie obawiałabym się być pochwyconą na tej zbrodni. Z mojego okna widzę zdaleka, zdaleka twój dwór w Orygowcach a w nim światełko — i wyobrażam sobie, że ty tam może siedzisz nad listem do mnie. Lecz cóż ja ci ztąd napiszę i doniosę, o czembyś nie wiedział, czegobyś nie odgadł?
Miłość ta nasza biedna trwa już lat tyle, przetrwała tak wiele — straciła nadzieję — a serca się nasze nauczyły bić jednakowo, stale, spokojnie, nie mając innej przyszłości nad tę myśl, że sobie zawsze, do końca wierne zostaną. Nie potrzebujemy powtarzać przyrzeczeń wytrwania, wierzym w siebie. Ja wiem, że ty mi zostaniesz wiernym, tyś pewien, że ja cię nie zdradzę. — Dożyjemy więc dni nam przeznaczonych rozdzieleni a jednak połączeni myślami, tęsknotą, bólem wspólnym...
Tu u nas żadnej zmiany, ta chyba, że hr. Otton z łaski cioci Benigny, jak mi się zdaje, już mi się nie naprzykrza i nie stara podobać. Być bardzo może, iż ten rodzaj miłych ludzi czyni wrażenie na pewnego rodzaju kobietach i sercach, dla mnie jest to najnieznośniejszy trzpiot, jakiego sobie wyobrazić można. — Nie chcę go jednak obgadywać, bo serce ma dobre i nie męczył mnie swem staraniem, jakby niestety! mógł, mając tak wysoką protekcyą. Ojciec niechybnie byłby za nim, choćby dla tego, ażeby raz widzieć mnie już zamężną — i — szczęśliwą. Ty, jak ja — nie obwiniasz mojego ojca — oboje cierpiemy przez niego, a nie chciałabym, abyś w sercu miał doń żal — dla miłości mojej przebaczyć mu powinieneś. To, co czyni, spełnia przez przywiązanie do mnie, do starych zwyczajów i tradycyi, z pobudek, które na poszanowanie zasługują. Jestem męczennicą a nigdym się nań nie oburzała. Była chwila, żem chciała ukradkiem sięgnąć po szczęście potajemnie... tak, aby ono jego spokoju nie zamąciło — los nie chciał — rozwiało się wszystko. Jam nigdy też ani się śmiała spodziewać, ażeby się to powiodło — ani roiła, że to możliwe. Szłam z większą obawą niż nadzieją. Smutneż te nadzieje nasze! Ten wysiłek twój, który cię tyle kosztował zabiegów i trosk, zamiast nam dać skosztować szczęścia, pozbawił nas tego nawet niewinnego, jakiegośmy dawniej kosztowali. A! czemużeś nie usłuchał mnie, czemuśmy nie cierpieli spokojnie. Jakie to były szczęśliwe czasy w porównaniu do dzisiejszych! Tobie wolno było przyjechać — mnie rzucić wejrzenie, przemówić słowo a ta biedna miłość nasza żebracza nawykła żyć jednem niczem, tak była sytą temi okruszynami. Dziś pokuta, samotność, cisza... łzy... Ale nie trwóż się — jestem spokojna i tyś mnie naśladować powinien... Mam dwie tu dusze i serca dwa, które mi moją dolę słodzą... patrzę w przyszłość z odwagą stoicką przeżycia jeszcze długich lat... z tem samem uczuciem, które już drugim przyświecało....“
Prezes, który poczynał czytać z gniewem, w miarę jak mozolnie szedł dalej — czuł się zmiękczonym, rozrzewnionym prawie, serce mu biło. Wyrwało mu się parę razy z ust: — Biedne dziecko! biedne dziecko! Czytał tak z końca w koniec cały długi półarkusz, tak tęskny jak początek, a dokończywszy, położył pismo na stole i zamyślił się.
Miał łzy w oczach... ocierał je długo.
List, który miał służyć za podstawę sprawy o zdradę, który mu miał dać broń przeciwko własnemu dziecięciu, zamiast gniew pomnożyć — nie wiedzieć, jakim dziwnym sposobem go rozbroił. Stary nie poznawał sam siebie. Smutek go ogarnął.
Na ścianie wisiał portret nieboszczki jego żony, którą kochał czule, oczy jego padły nań i wzdrygnął się ze strachu jakiegoś, czytając w nich jakby wyrzut za te męczarnie, które dziecięciu zadawał.
Siadł i zaczął się modlić i płakał. Złamany był a nie pewien, co pocznie. Ta rezygnacya ostygła, która wiała z listu Leokadyi, była dlań przykrzejszym wyrzutem niż narzekanie.
Córka go rozumiała... przebaczała mu, on dziecięcia ani zrozumieć ani mu umiał przebaczyć. Zamęczył ją żelazną wolą swą, uporem.
Oczy żony z drugiego świata zdawały się go pytać — coś zrobił z mojem dziecięciem?
Ludzie takiego jak prezes charakteru, nawet gdy staną już u krańca, o który albo się rozbić lub zawrócić od niego muszą — nie łatwo zmieniają drogę i ulegają wrażeniu. Sercu też swemu prezes nie chciał być posłusznym, głośniej nad nie mówiły głosy przebierające się za natchnienia obowiązku i prawdy. — Przed sobą był wytłumaczonym... ale i córka była uniewiniona tą miłością długą, stałą, cichą i zrezygnowaną...
Prezes był w niezgodzie sam z sobą. Już mrok padał dobry, gdy się namyślił wyjść do salonu. List zamknął na klucz do biurka, ubrał się, ochłonął i powolnym krokiem skierował ku pokojom.
Wszystkie panie zabawiał nieszczęśliwy hr. Otton z pomocą kapitana Złomskiego, który tu pani Benignie towarzyszył, i O Serafin, na którego twarzy smutek znać było... Ciocia Wychlińska i Leokadya siedziały milczące, blade, widocznie cierpiące i trwożne, a gdy krok prezesa dał się słyszeć w przedpokoju, umilkli wszyscy i zdawali się z niepokojem oczekiwać przyjścia jego. —
Oczy wszystkie skierowały się ku niemu, lecz, choć stary nie nawykły był do tajenia swych uczuć i wrażeń, tym razem wydał się nadto uspokojonym i łagodnym...
Wychlińska i Leokadya wiedziały już o pochwyceniu listu, z ich to natchnienia O. Serafin poszedł przypomnieć prezesowi obowiązek poszanowania tajemnicy pieczęci.
Można miarkować, w jakim strachu przepędziły dzień cały, mierząc gniew ojca tem, że on sam, czując go za gwałtownym, pokazać się i wyjść nie śmiał. — Ci, co znali starego, nie mogli się wydziwić mocy nad sobą, jaką się pohamować potrafił — i przypisywali to obecności hr. Ottona, która ich od wybuchu ocaliła...
Gdy wszedł, zamilkli wszyscy, tylko ciotka Benigna miała odwagę zapytać go o zdrowie.
— Jest mi lepiej pod wieczór — rzekł chłodno i jakby roztargniony przechadzać się zaczął.
— Czy do tego stopnia lepiej, że pan prezes zechce grać w maryasza? spytał O. Serafin.
— Dla czegóż nie? dla czego nie?
Otton ofiarował się do puli, aby mieć zręczność starego rozbawić.
— A! nie! nie, po co ta ofiara — hrabia się znudzisz, a my z księdzem we dwóch zabawimy się, bośmy do siebie nawykli.
Ksiądz badał twarz bladą i zmienioną prezesa, który odgadł, o co go oczy przyjaciela pytają i szepnął mu na ucho —
— Bóg zapłać za dobrą radę. — Spaliłem nie zaglądając...
Serafin porwał się z siedzenia i pocałował go w ramię. Maryasz zaczął się pod wróżbą wesołą. Wszystko to niepojętem było dla cioci Wychlińskiej, dla Leokadyi nawet, że nie dowierzając obie spoglądały ciągle z trwogą na prezesa... i obawiały się, aby tego pozornego spokoju za lada przyczyną nie przerwała straszliwa burza. Wzrastało to uczucie szczególniej, gdy się zbliżyła pora rozejścia, bo im się zdawało, że prezes, obcych a nawet ciotki Benigny się pozbywszy — dopiero z całym gniewem niehamowanym wypadnie na biedne ofiary... Nieznacznie więc umówiono się tak, ażeby właśnie hr. Otton i pani Pstrokońska w salonie zostali ostatni... Wychlińska bojaźliwa, uciekłszy do pokoju swego, sąsiadującego z mieszkaniem Leokadyi, cała drząca modliła się i płakała — Leokadya chodziła z usty zaciśniętemi... układając, co ojcu odpowie.
Tymczasem maryasz się skończył. Prezes pożartował z Benigny i hr. Ottona, powiedział dobranoc i poszedł do siebie...
Doniesiono zaraz o tem kobietom, odetchnęły wprawdzie — lecz nie mogły przypuścić, ażeby się to tak skończyło. — Całą pociechą było, że gniew będzie miał czas nieco ochłonąć i złagodnieć, że pierwsze wrażenie się zatrze.
— Trzeba przyznać bratu — ozwała się Benigna, że mocy ma więcej nad sobą, niżby się po nim kto spodziewał... a ojciec Serafin powiada, że list spalił nie czytając...
— Leokadya ocalona! bijąc w ręce zawołała Wychlińska — a! to już wszystko dobrze, mnie niech sobie czy wybije, czy wypędzi, jak mu się podoba!!
Ciotki się z radości popłakały, poniosły nowinę do Leokadyi i uspokoiłyby ją, gdyby ona tem zaspokoić się dała, że ktoś inny cierpieć będzie za nią....
Tak ten dzień pamiętny się skończył.
Jutro nadeszło z twarzą dni powszednich, nie przynosząc z sobą najmniejszej zmiany, oprócz że przywiązany do domu i rodziny ksiądz zdawał się tego dnia więcej kochać starego przyjaciela niż kiedykolwiek. Benigna też umiała ocenić jego umiarkowanie i zwycięztwo nad sobą tak dalece, iż pierwszy raz od czasu, jak była w Murawcu, przyszła zrana dowiedzieć się o zdrowie brata...
Zastała go nad jakiemiś rachunkami, ale zdającego się trzymać je tylko dla ceremonii przed sobą a zadumanego i patrzącego w okno.
— Cóż, czy ci już dziś lepiej... spytała od proga.
— Lepiej mi i nie lepiej, bo się osłabionym i zmęczonym czuję — westchnął prezes. Na moje lata, kochana siostro, ciężkie to zadanie we własnym domu mieć bój i trzymać straż nieustanną. To czasem już siły przechodzi. A przytem, jak widzisz, nic mi się nie udaje, wszystkie się szyki łamią i, kiedy też już stara wdowa jak ty na przekór mnie gotowa się dać zbałamucić...
Tęskny wyraz tych słów nie dozwolił Benignie przedłużać dość dziwacznie osnutej komedyi — ruszyła ramionami, siadając na przeciw brata.
— Czy Otton zrobi głupstwo to, że się ze starą dla pieniędzy ożeni — czy nie, — zawsze Leokadyi byś za niego nie wydał, bo się gwałtem ożenić i narzucać nie chce, a ona aż nadto jawnie okazuje, że go sobie nie życzy.
— A no, przecież raz tedy za mąż kiedyś wyjść musi...
— Musi? nie — rzekła Benigna — zostanie starą panną jak wiele innych...
— A to już chyba z winy asindzki, rzekł prezes z przekąsem. Jakże też, żeby osoba tak zabiegliwa, tak rozumna, tak ją kochająca, nie znalazła sposobu nawet mimo woli ojca ją wyswatać?
— Przyznam ci się, kochany bracie, że, gdy mnie tak wyzywasz, że gdybym mogła...
— Ale nawet spróbować nie chcesz? rzekł prezes żartobliwie — a tak jednak wieleś sobie tuszyła... tak się zbierała jak czajka za morze — i — z tego wszystkiego — nic. — A to przez jednego starego upartego nudziarza, jakim ja jestem.
Ciotka Benigna słuchała go z uwagą niezmierną i podziwieniem...
— Chcesz mnie widocznie rozdrażnić — odezwała się.
— Ale szydzę z asindzki najwyraźniej, kończył stary. Słyszana to rzecz, ażeby trzy kobiety w spisku razem z bardzo przebiegłym mężczyzną nie mogły pokonać jednego ociężałego starowiny! A toć wstyd i hańbę całemu rodzajowi swemu czynicie..
Benigna spojrzała mu w oczy, pomimo szyderstwa, z jakiem się wyrażał — gniewu nie było na jego twarzy.
Nie mogła go zrozumieć.
— Wyraźnie mnie — bo wyzywasz.... szepnęła cicho.
— Któż wie — dodał zniżając głos brat, możebym już rad — ażeby się to jakokolwiek skończyło...
Jeszcze bardziej zadumiona — Benigna zawołała —
— Przecież to od ciebie zależy!
— Jak odemnie? mruczał niewyraźnie Prezes, przewracając karty w rejestrze.
Wy kobiety, czasem takie domyślne, niekiedy nie chcecie chyba ludzi odgadywać. Moja dobrodziejko — człowiek, który słowo da — rozumiesz asindźka — dotrzymać go musi...
Czasem się później danego żałuje i — niekiedyby się ktoś rad zawrócić, nie ma sposobu. — Słowo się rzekło, słowo rzecz święta...
Rumieniec okrył pulchną i krągłą twarz Benigny — poruszyła się żywo z krzesła...
— Ja ciebie może nie dobrze rozumiem. Ale mogłożby to być — ażebyś ty...
— Ja? co? o co się asindźka chcesz mnie pytać? Ja na nic nie odpowiadam... ja — rozumiesz mnie, o niczem wiedzieć nie chcę.
— A gdyby się co przeciwko twej woli stało... tobyś... się gniewał... i...
— Zapewne, że gniewałbym się... ale nie mniej coby się stało, toby się stało... Trudno rzeczy spełnione zmienić... mówił cicho prezes... Asindźka taka rozumna... a zrozumieć nie możesz, że... ja... że... to... że tego... a ja o niczem nie wiem!!
Siostra rzuciła mu się na szyję.
— Nie omyliły mnie uszy? bracie...
— Co? co? ja nic nie mówiłem!! Ja się dziwuję tylko i śmieję się, że wy tak odważne, przyprowadzone do rozpaczy, środków sobie znaleźć nie umiecie... Trzy baby i Bernardyn... dalipan wstyd i hańba!!!
Benigna chciała jeszcze go o coś spytać — prezes rękami strzepnął...
— Ja nic nie wiem, ja o niczem wiedzieć nie mogę i nie chcę, ale gdybyście mnie oszukały, zawiodły... i coś okropnego zmalowały... wiesz asindzka... (szepnął cichuteńko) możebym się już i nie gniewał — tylko dla oka...
Benigna uściskała go jeszcze raz... i jak strzała biegła ku drzwiom — prezes ją powstrzymał w pędzie.
— Stój! na Boga żywego — zawołał — proszę pamiętać, że asindzka bierzesz wszystko na swój własny koncept, odpowiedzialność — rozum, zręczność... a ja... o bożym świecie nie wiem... nie wiem!! ja nie wiem!
I rzucił się na sofę, osłaniając twarz rękami.
Pędem wybiegłszy z pokoju brata, nie ochłonęła ciotka Benigna, aż gdy się znalazła w swojem mieszkaniu.
Ta nagła zmiana w usposobieniach ojca, sprowadzona właśnie tem, co położenie pogorszyć miało, ten zwrot, jaki tylko Opatrzność czasem, na przekor rachubom ludzkim, umie nadawać rzeczom, wprawił ją w rodzaj eksaltacyi, z którą musiała wprzódy przyjść do równowagi, aby tajemnicy braterskiej nie zdradzić.
Wypiła karafkę wody, wybiegała się po pokoju... oblała kolońskim spirytusem... powąchała soli trzeźwiących i, nie rychło uspokojona, poszła wolnym krokiem do pokoju Leokadyi. Znalazła ją, jak zwykle siedzącą przy robocie u tego okna, z którego daleko, daleko widać było część białej ściany i dach orygowieckiego dworu.
— Wiesz, moja droga, że wy z p. Danielem przypominacie mi — rzekła na pół żartobliwie, na pół poważnie — Heloizę i Abelarda... patrzycie na siebie z daleka... całe lata... i starzejecie w tej tęsknocie...
— Moja ciociu — a kiedy inaczej być nie może... Słodko choć spojrzeć w tę stronę.
— Nie macie odwagi i determinacyi — odezwała się pani Pstrokońska... A ja ci powiadam, że gdybyście się raz pobrali... bez wiedzy ojca... ja wam ręczę, że dałby się przebłagać.
— Nigdy! nigdy! zawołała Leokadya.
— A jeżeli ja mówię — że za to ręczę? spytała ciotka. Długo myślałam nad tem, wielem razy z nim mówiła... i widzisz, że oto po raz pierwszy ci ogłaszam, że ja to zrobię, iż wam przebaczy...
Cała zarumieniona porwała się Leokadya od krosienek.
— Słowa cioci mimowolnie poruszyły mnie, rzekła — lecz pewną jestem, iż dobre serce wasze myli was. Ja tyle lat żyję z ojcem, znam go tak dobrze, tyle razy z jego ust słyszałam wyrok... A! ciociu droga... to rzecz nie możliwa... a odepchnięciem od ojca, jego przekleństwem ani on ani ja nie chcemy szczęścia kupować...
— Moja Leokadyo — spokojnie ręce na piersiach zakładając poczęła ciotka, czy mnie masz za tak płochą, że jabym, nie będąc pewną tego, co mówię, śmiała ci zaręczać?
— Chybaby — odezwała się Leokadya — zaszła w usposobieniach ojca nagła, niczem nie usprawiedliwiona zmiana, ale tej nie tylko nie ma — być ona nie może... Owszem w ostatnich czasach był niecierpliwszym, podejrzliwszym niż kiedykolwiek. Dowodzi to historya listu tego, której nieszczęśliwym następstwom tylko cudem mógł O. Serafin zapobiedz!!
Jakże ciocia może przypuszczać?
— Nie tylko przypuszczam, ale ręczę — powtórzyła spokojnie bardzo — ciotka Benigna.
— To przechodzi moje pojęcie, załamując ręce zawołała Leokadya.
— Powiem ci, że ja sama nie mało jestem zdziwiona tem, iż powiedzieć ci to mogę, ale jeszcze raz sumiennie powtarzam, — ja biorę na siebie przebłaganie ojca...
Uderzona tem naleganiem, Leokadya stała jak osłupiona, potarła dłoniami białemi czoło...
— Ciociu, rzekła — to mi się śni chyba! a! nie! nie! to być nigdy nie może... Mnie i jemu zabrakłoby odwagi postawić na kartę wszystko...
— Nie na kartę, na słowo starej, poważnej, kochającej cię ciotki, moje drogie dziecię... mówiła Benigna.
Leokadya przyklękła przed nią, osunęła się na ziemię, objęła jej kolana... przytuliła się do niej.
— Czyżby to mogło być?... on, by się zlitował? on by mi przebaczył?
— Jakże ja ci więcej powiedzieć mogę, jak poprzysiądz? Nie ważyłabym przecież szczęścia waszego na niepewne losy. Nie jestem płocha, nie znasz mnie lekkomyślną, wczoraj jeszcze nie radziłabym ci tego kroku, a dziś — do niego będę przynaglała.
Zdumienie ogarnęło Leokadyą; długo niedowierzająca, dała się wreszcie przekonać, lecz wzruszenie gwałtowne odebrało jej siły, była na pół omdlałą, tak że Benigna musiała zawołać w pomoc Wychlińskiej i we dwie posadziły ją na kanapie.
Poczciwa Wychlińska sądząc, że jakie nowe strapienie, może skutkiem tego nieszczęśliwego listu, i nieostrożne wygadanie się Benigny spowodowało omdlenie, zaczęła siostrę wypędzać i gniewać się na nią. Dopiero dostrzeżony na ustach Leokadyi i Benigny uśmiech przekonał, że się omyliła.
— Ale cóż to się wam stało? zapytała.
— To moja tajemnica — odparła Benigna — o której ty nawet wiedzieć nie możesz; powiem ci tylko, że złego nie ma nic, a dobrego nawet coś być może.
Na obiad nie wyszła Leokadya... dwie ciotki tylko na pytanie ojca odpowiedziały, że była trochę słabą i że ból głowy przyjść jej nie dozwolił.
Prezes nie rozpytywał więcej.
Tego dnia też hr. Otton po dosyć długim pobycie, zapowiadając powrót swój do Murawca, wybierał się do Galicyi.
Prezes nic a nic go nie wstrzymywał, — jednakże jakby czuł, że mu uczynił zawód i że go tu napróżno ściągnął, obdarzył, jak umiał, najwspanialej w kosztowną broń starą i rozmaite piękne cacka, które hr. Otton lubił bardzo.
Rozstali się przyjaźnie i grzecznie a czulej jeszcze z panią Benigną, która słowa swojego dotrzymując, postarała się zaraz o zaspokojenie długów kuzynka.
O owem staraniu się i pozornych konkurach teraz już wcale mowy nie było. Prezes mógł łatwo poznać. że wszystko to tylko jako broń przeciw niemu wymierzonem było.
— Mój księże — rzekł do O. Serafina przy codziennym maryaszu szczęśliwy jesteś, że nic do czynienia z babami nie masz; wojna z niemi trudna a pokój niebezpieczny. Póki to młode, człowiek ślepy i nie widzi, że sobie biedę hoduje, jak podrośnie, już ręka w czuprynie, a gdy postarzeje — bywaj zdrów, choćbyś się panem wydawał, niewolnikiem ich być musisz... Takie to nasze przeznaczenie!
Westchnął ciężko stary, a O. Serafin zadał w tej chwili ze czterdziestu i uwaga od drażliwej kwestyi odwiecznej odwróconą została.
Sanna po nowym roku ustaliła się wyborna, zima była piękna, pogodna a nie ostra; myśliwi dawno już podobnej nie pamiętali. Ciocia Benigna wcale niespodzianie raz przy obiedzie rzuciła tę myśl, iżby się chętnie przejechała do Warszawy, gdyby prezes Leokadyi też dla rozerwania się towarzyszyć jej dozwolił. Z początku stary się trochę opierał, jakby tylko dla tego, ażeby się zbyt nie okazać powolnym; lecz gdy obie ciocie nalegać zaczęły, pół żartem pół serjo przystał na tę podróż.
— Znowu tedy sam na sam z O. Serafinem rekolekcye odbywać będę zmuszony — rzekł — gdy waćpanie tam zapustować będziecie.
Jak tylko zezwolenie otrzymały, wybrały się panie niezmiernie śpiesznie i trzeciego dnia zrana już prezes żegnał je w ganku, ponawiając zalecenie, ażeby co najrychlej powracały.
Leokadya osobno przyszła go pożegnać w jego pokoju i, czule całując ręce starca, uklękła przed nim jakby żądając błogosławieństwa, rozpłakała się nawet. Prezes milczący uścisnął ją za głowę i krzyżykiem przeżegnał.
— Tak jesteś nerwowa, moja droga — odezwał się sam widocznie wzruszony — lada co cię do łez pobudza. Jedźcie i powracajcie co najrychlej. Niech Bóg drodze tej i całej drodze żywota twego błogosławi.
I raz jeszcze uścisnąwszy ją, otarł oczy stary, bo i jemu łzy jakoś przyszły do powiek. Łzy są zaraźliwe. Dzień ten po odjeździe, gdy dom po ożywieniu przez gości stał się nagle pustką milczącą — wydał się długim i nudnym. Prezes od okna do okna chodził i wzdychał. Szary mrok już padał, a świec jeszcze nie przyniesiono, gdy szybkiemi krokami do drzwi pańskiego pokoju zbliżył się Szajkowski i zadyszany stanął w progu ze zwykłem pobożnem powitaniem.
— A cóż tam! zapytał prezes, pewnie mi o omłocie pszenicy przynosisz wiadomość?
— To — proszę jaśnie pana — inna tego zaszła okoliczność, jak mi się zdaje, bardzo ważna, odezwał się dworak.
— Hm? cóż takiego? przystępując bliżej począł prezes — co złego!
— Poczuwam się do obowiązku donieść o tem jaśnie panu, chociaż to nie należy może do mnie, ale przez tę życzliwość i przywiązanie do całego domu jaśnie państwa i z troskliwości, aby później!..
Splątał się trochę, chrząknął Szajkowski i nie dokończył. — Prezes podchwycił. — Ale cóż takiego? ad rem! —
Szajkowski uznał za właściwe, acz z oznakami wielkiego uszanowania zbliżyć się o parę kroków do prezesa.
— Proszę jaśnie pana — przypadek zrządził, że, gdy panie ztąd wyjeżdżały na Orygowce do miasteczka na trakt w..., ja właśnie powracałem ztamtąd, bom jeździł do Arona pomówić względem dostawy do Uściługa. Otóż, proszę jaśnie pana, zdaje się, że w miasteczku przyłączył się do pań pan Daniel Tremmer z Orygowiec i albo za niemi pojechał...
Prezes z gniewem przerwał —
— Co acan pleciesz! to nie może być! to się przywidziało.
— Ale mogę panu prezesowi zaręczyć słowem.
— Dajże mi pokój... Może się przypadkiem z niemi skrzyżował w drodze, toć nikomu po gościńcu jeździć zabronić nie można... To dzieciństwo.
— Jednakże gdyby...
— Co mi tam! co mi tam!... Kobiety wiedzą, jak się natrętowi opędzić. Jest tam pani Pstrokońska, która na siebie za tę podróż wszelką odpowiedzialność wzięła. Dać pokój i nie rozgadywać. Słyszysz waćpan!...
Szajkowski, który był pewien, że się więcej jeszcze w łaski wkupi tem doniesieniem, zamilkł pomięszany i skonfudowany niezmiernie a nie rad z siebie.
Szczęściem prezes jakby tę okoliczność chciał co najrychlej zapomnieć, zapytał zaraz o wydatek pszenicy i o transporta, zagadał o gospodarstwie, dając do zrozumienia zbyt gorliwemu słudze, ażeby do tego przedmiotu więcej nie powracał.
Pomięszany Szajkowski nie mógł sobie darować, iż się tak fatalnie omylił i wyniósł się zgryziony, nie mogąc zrozumieć, dla czego tak ważne doniesienie przyjęte zostało z taką obojętnością, wstrętem prawie.
— Byłem pewniuteńki, że drugą klacz dostanę co najmniej — ale z panami tak zawsze... nikt ich nie zrozumie. Poświęcaj się dla nich i służ gorliwie, to ci się potem tyłem odwrócą. — Kat ich tam wie, co myślą!
Machnął ręką zrozpaczony i poszedł na wódkę. Zły humor jednak przez cały dzień dał czuć wszystkim podwładnym.
Upłynął tydzień, ekonom jeździł parę razy do miasteczka. Mijając Orygowce, stanął pogadać z Fajwlem. Tu dowiedział się, prawie mimowolnie, że pan Daniel wyjechał z domu, jak się zdawało, do Warszawy i że dwór mimo złej pory na gwałt odnawiają, malują, obijają, czyszczą, jak gdyby się tam więcej kogo niż gospodarza spodziewano. Meble i sprzęt różny co chwila miały nadejść z Warszawy.
— Stary ślepy czy co? zawołał do siebie Szajkowski.
Piekła go ta wiadomość, wytrzymać z nią nie mógł.
— Kobyły mi nie da — mniejsza z tem, to choć krwi staremu napsuję — rzekł w duchu powracając do domu. Trzeba mu to jakoś mądrze powiedzieć.
Wieczorem przypadała zwykle dyspozycya i sprawozdanie, z którem Szajkowski mało nie codzień przychodził do prezesa.
Stary miał zwyczaj z rękami założonemi drepcząc po pokoju, pół godzinki spędzać na gawędce z ekonomem, którego, gdy był w dobrem usposobieniu, kieliszkiem wódki i zakąską odprawiał.
Tym razem zręczniejszy pan Szajkowski nie wystąpił od razu z doniesieniem: począł od różnych wiadomości gospodarskich mniejszej wagi.
— Proszę jaśnie pana — dodał odchrząkując po zdaniu sprawy — co się tyczy średniej pszenicy i tej, co troszeczkę porosła, której w Uściługu nie przyjmą, tęby nabył Fajwel z Orygowiec. Właśnie przejeżdżając o tem z nim mówiłem. Dostawa pod bokiem, furmanki na dobry ład i trzy razy powrócą.
— Niech sobie Fajwel sam zabiera, to najlepiej — dodał prezes — spuści mu się coś na korcu.
— A kiedybo to tam bodaj o fury teraz w Orygowcach trudno — rzekł Szajkowski. Wielka jakaś robota koło dworu, choć nie pora. Jeszcze do miasteczka nieustannie, słyszę, po coś posyłają, tak że się tam fury nie doprosić. I gdyby choć sam dziedzic był, toby Fajwel mógł się z nim ułożyć, a ten słyszę wyjechał do Warszawy czy coś i nie ma go w domu. Nie ma go — powtórzył dobitnie i z naciskiem — nie wiadomo, kiedy powróci nawet.
To mówiąc spoglądał na prezesa, który chodził po pokoju nie okazując wcale, aby go ta wiadomość w najmniejszej rzeczy obchodzić miała.
Szajkowski milczał i on się nie odzywał, sądził, że go o coś spyta. Czekał — nie odezwał się prezes aż nie rychło i obojętnie.
— To nie sprzedam Fajwlowi średniej pszenicy, rzekł — na tę kupiec się i później znajdzie łatwo... Jak sobie chce, furmanek i tak dosyć potrzeba...
— Gdyby w Orygowcach... począł Szajkowski...
— Daj mi asindziej pokój już z temi Orygowcami... nie ma o czem mówić — dorzucił stary. — Dosyć — dość.
Odszedł tedy Szajkowski zmyty powtórnie i niepowodzeniem znękany. Zaczynał się nawet po trosze domyślać, iż wiatr musiał zawiać z innej strony i że przeciwko niemu chcieć iść byłoby niebezpiecznie. Ze zwrotem jednak postanowił czekać, ażby chorągiewka porę mu ukazała.
Tymczasem zwracał pilną uwagę na pana prezesa, który oprócz pewnej niecierpliwości o poczty i listy innego nie okazywał symptomatu niepokoju i obawy. Zwykle poczta nie przynosząca do Murawca nic tak bardzo zajmującego bywała zaniedbywana, leżała niekiedy pół dnia nietknięta w kredensie, nim ją do pokoju przyniesiono. Teraz musiano ją podawać natychmiast, stary dzwonił i dowiadywał się, czy fornal z miasteczka nie powrócił i Szajkowski, pilny w dogodzeniu wszelkim pańskim fantazyom, urządził zaraz stosunek z miasteczkiem w jak najpraktyczniejszy sposób a dla lepszego wyrozumienia, co teraz pana obchodzić najwięcej mogło, niekiedy pocztę sam własnoręcznie odnosił. Wpatrywał się naówczas bacznie, czy pan na gazety wprzód, czy na listy zwraca uwagę i mógł się przekonać, że prezes chciwie korespondencyi wyszukuje...
Kręcił tedy głową i myślał, że coś się święci — ale co? — tego odgadnąć nie umiał. O dobroczynnej roli, jaką mimowoli odegrał, wcale nie miał pojęcia, a że mu łoszę zdechło, znajdował poświęcenie swe źle wynagrodzonem i — wzdychał.
Tak czas upływał w Murawcu, bez widocznej zmiany; gdy jednego rana Szajkowski, znajdujący się na polu przy zwożącej się właśnie ostatniej stercie pszenicy, ujrzał dwa powozy zmierzające wprost do dworu.
Jeden z nich łatwo mu poznać było jako należący do cioci Benigny, drugi niepospolicie go zaintrygował, bo był bardzo piękny, formą nową i konie w nim zdawały się chyba orygowieckie.
Zaciekawiony ekonom ścisnął konia i na przełaj pokłusował ku gościńcowi, tak się obrachowując, ażeby powozy napotkać... Jechały dosyć wolno, klacz miała kłus dobry, stało się więc po jego woli i nad rów u grobli przybył w chwili, gdy kareta pani Benigny przechodzić właśnie miała. Siedziały w niej obie ciotki i służąca...
W tejże chwili prawie nadbiegł i drugi powóz a w nim z podziwieniem, do którego przestrach się mięszał, poznał Szajkowski po prawej ręce siedzącą pannę Leokadyą a po lewej pana Daniela. Oko w oko zetknąwszy się ze swoją panną, — sam na sam w tak podejrzanem towarzystwie, osłupiał Szajkowski, zdjął prędko czapkę i, nie myśląc wiele, przez pola, (co mu o połowę drogę skracało) potem po zamarzłym stawie pobiegł do dworu... tu konia rzucił, ledwie cugle na kołek zaplątawszy, a sam pospieszył do prezesa...
Wbiegł tak zdyszany i czerwony, iż stary, który siedział na rozmowie z O. Serafinem, przeląkł się go.
— Co acanu jest?
Pora tych odwiedzin była niezwykła i sama już nadzwyczajność jakąś zdradzała.
— Jaśnie panie! zawołał Szajkowski — e.. e... panie jadą... są na grobli...
— Jakie panie...
— W karecie siostry jaśnie pana... a w drugiej...
Tu mu zabrakło wyrazu...
— Chyba mi się przewidziało, dodał — dalipan — panna Leokadya z panem Danielem...
— Co mi prawisz! ofuknął tupiąc nogą stary... ale idźże mi z tem! co znowu! sfiksowałeś...
— Jak pana szanuję...
Prezes dał mu tylko ręką znak, aby sobie odszedł, Szajkowski ramionami ruszył... i wysunął się.
A tuż i klaskanie z bata słyszeć się dało. — Prezes stał w miejscu jak wmurowany, ręce mu drżały tak, że je zwolna spuściwszy o stół musiał oprzeć.
Po wargach przebiegało także konwulsyjnie jakby drganie i oczy zapłynęły krwią. Ukradkiem spoglądał na drzwi, to na milczącego księdza. Milczenie było długie... oczekiwanie wydało się wiekuistem.
Naostatek szelest sukni kobiecych dał się słyszeć.
Pierwsza w progu ukazała się ciotka Benigna, za rękę prowadząc bladą i przelękłą Leokadyą... Za nią szedł nie mniej pomięszany Daniel Tremmer...
Prezes spojrzał na nich i cofać się zaczął.
— Co to jest? — zawołał — co to jest?
— Bracie — odparła Benigna — córka twoja i jej mąż...
Winowajczynią, która to małżeństwo przeciwko twej woli związała — jestem ja! Wylej gniew twój cały na mnie, jestem dość przygotowaną... lecz oszczędź Leokadyą, która wycierpiała wiele — przebacz panu Danielowi... Gdybym nie znała twojego serca i przywiązania do dziecięcia lepiej, niż ty je znasz sam, nie ośmieliłabym się tak postąpić. — Tyś dobrym ojcem... przebacz.
Prezes oczy sobie zakrył...
Leokadya i zięć klęczeli przed nim... cofnął się.
— Więc się spełniło — rzekł nie śmiało — czemu się przeciwiłem — z wyraźnem pogwałceniem woli mojej! Tak — ja to już stary niedołęga nie znaczyłem nic i nie znaczę... alem winien sam...
A co się stało — odstać się nie może, dodał...
Schylił się ku córce i Tremmerowi, nie okazując gniewu, znać tylko było wzruszenie silne...
— Czegoż odemnie chcecie... dodał — nie odepchnę dziecka... Bóg z wami, Bóg z wami! Szczęście, że mi pan Daniel osobiście miłym był zawsze, ale, com mówił, i powtarzam... Mojej woli w tem nie było — jam się nie godził... zadaliście mi gwałt.
Stary poplątał się już nawet mówiąc, bo i przy swojem chciał się niby utrzymać i bardzo ostrym ukazać nie życzył...
Przerwał mu pan Daniel chwytając jego rękę...
— Panie prezesie... ojcze — rzekł — znajdziesz we mnie serce wierne i poświęcenie bez granic i wdzięczność dozgonną... przebacz...
— Przebacz! wołała córka i ciotki i O. Serafin, stając wieńcem około niego...
Prezes ręce spuścił na głowy nowożeńców i nie odpowiedział nic — płakał. Tak się to jakoś szczęśliwiej, niż spodziewać śmiano, skończyło.
Całowano w ręce prezesa a ciocia Benigna rzuciła mu się na szyję... Przez drzwi na w pół otwarte ciekawa służba dworu trwożliwie zrazu przypatrywała się tej scenie, a potem szybko rozpierzchła się po domu wieść roznosząc, iż wszystko się skończyło i stary pan już się nie gniewa.




Myliłby się jednak bardzo, ktoby sądził, że prezes, złamany w ten sposób i zmuszony przyjąć fakt spełniony, już go zupełnie uniewinnił i przeszłości zapomniał. Dla córki najczulszy, do zięcia mając tę słabość, jaką mu dawniej okazywał, i nie mogąc się obejść bez niego, kochając go osobiście, nigdy jednak Tremmerowej nie nazywał po nazwisku, znał ją tylko pod dawnem imieniem... Zięcia bardzo często przy obcych nazywał łykiem lub lutrem i narzekał w godzinach złego humoru tak teraz jak przedtem na niestósowny związek córki.
Zaraz w kilka dni potem, gdy mu podkomorzy przyjechał winszować i zięcia chwalić, uczuł się w obowiązku — szepnął mu...
— Dałbyś asindziej pokój — człek najpoczciwszy to prawda, kocham go i szacuję, ale że łyk to łyk... skartabelat mosanie i luter w dodatku... a jejmości nazwiska dotąd połknąć nie mogę.
A cóż z babą zrobić, gdy się uprze? Czy który, z nas pochwalił się kiedy zwycięztwem? Nie gadajmy o tem, nie gadajmy. Byleby byli szczęśliwi...
Nawykli już tak wszyscy do tego, że później na dziwactwo prezesa nikt nawet nie zważał; uśmiechano się z niego, a gdy się wygadał i nałajał, przyjmował potem Tremmera serdecznym uściskiem i puścić go od siebie nie chciał.
— Żeby nie był mieszczanin i luter, mówił do Ojca Serafina, nie byłoby na świecie człowieka nad niego... ale tych grzechów żadna woda lustralna nie obmyje...
W sąsiedztwie wiadomość zrazu przyjętą była z podziwieniem i ciekawością wielką. Każdy sobie tłumaczył ten koniec romansu, o którym dotąd krążyły domysły tylko, na swój sposób. Powszechnie jednak przyznawano pani Pstrokońskiej całą zasługę zawartego małżeństwa, które się wprzódy niepodobnem zdawało. — Prezes zbywał zapytania, machając ręką i mówiąc:
— Nic o tem nie wiem... babskie sprawy...
Pan Daniel wszedł teraz przez ożenienie w koła obywatelskie, wśród którego znalazł mnóstwo zazdrosnych i niechętnych z powodu, że się wielu z nich napróżno starało o rękę panny Leokadyi. Lecz był to człowiek z taktem wielkim i zimną krwią — umiał przetrwać twarde początki i zaskarbić sobie szacunek a nawet przyjaźń sąsiadów. — Wiele się też do tego przyczyniła okoliczność ta, że Murawiec, Orygowce i Borki, które ciotka teraz głośno przyobiecywała, stanowiły pańską fortunę, a panowie mają ten przywilej, że się zawsze pięknie wydają, nawet w oczach tych, co im zazdroszczą.
Dla Małejki ta sprawa orygowiecka, była pierwszym szczeblem do krescytywy, pan Zdenowicz i wszyscy wyżsi urzędnicy przyznali mu nareszcie tę przebiegłość i spryt, o których sławę tak długo napróżno się dobijał. — Sam pan Daniel zgodził się na to, iż niezgrabnie ułożył tę komedyą całą w nadziei, iż jakiekolwiek pozory wystarczą i sąd nie będzie bardzo wnikał w głąb rzeczy. Małejko pierwszy „świdrując“, jak powiedział Zdenowicz, wyświdrował z rozmaitych danych, że morderstwa żadnego nie było i cała sprawa wydawała się tylko tragiczną, a była skleconą pospiesznie na zamydlenie oczów...
Zaraz po powrocie p. Daniela, gdy Zdenowicz z obowiązku zjechać musiał na śledztwo i porwał nieboszczyka do tłumaczenia się, Małejko wzrósł niezmiernie w oczach wszystkich i własnych, bo jego domysły i uparte zaprzeczania zbrodni teraz się nagle usprawiedliwiły — nikt tylko nie ocenił go naówczas z innej strony, z poczciwego, litościwego serca, jakiego dał dowód w Borkach, wyrzekając się nawet przekonania dla ocalenia biednej Leokadyi. Ten piękny czyn później się dopiero wyświecił i starano się Małejce okazać zań wdzięczność. On sam wszakże, gdy już wszelkie niebezpieczeństwo przeszło, lubił się chlubić więcej przenikliwością swoją niż sercem, a na orygowieckiej sprawie jeździł pono do śmierci, szczycąc się nią jak najwalniejszem zwycięztwem.
Wkrótce też, gdy pan Zdenowicz, ożeniwszy się z wdową po Łysogórskim, osiadł na gospodarstwie, Małejko miejsce jego zastąpił i rósł potem w zaszczyty, nie straciwszy przy nich serca, które rzadko kiedy na wyżynach nie wysycha. Wyjątkowy też to był człowiek ze wszech miar, nie tylko jako inkwirent, ale jako urzędnik nieposzlakowany. Zwano go białym krukiem. Ile razy mu Orygowce wspomniano, rósł i twarz mu się rozjaśniała. — A co się ze mnie naówczas naśmiewali! mówił — co pan Zdenowicz nałajał mnie za przesadne domysły. Ja drugiego dnia już byłem pewny, że tam coś innego zaszło, a nie kryminał, tylko odgadnąć zrazu celu było trudno. Już to choć panu Danielowi nikt rozumu nie odmówi, na ten raz niech mi daruje a mógł to inaczej urządzić, żeby policyantów nawet nosy nic się nie dowąchały! Niechajby mnie był lepiej spytał o to...
I śmiał się i ręce zacierał Małejko.
— Rękawiczkę zgubił na drodze! albo to nie był znak najlepszy, że tu czegoś jeszcze innego szukać należało. A kto pierwszy domyślił się, że pan Franciszek miał udział w spisku?
Gdy w kilka lat później daleko zawikłańszą sprawę o otrucie rozwikłać potrzeba było, już miał Małejko tak ustaloną sławę bystrego śledczego urzędnika, iż go delegowano aż do Owrucza, a choć nie był z miejscowością obeznany, póty tam siedział, aż prawdę na jaw wyprowadził.
Ile razy się z panem Danielem spotkali, Małejko go ściskał z czułością wielką, był mu wdzięczen.
— Dalipan — mówił — panu winienem, żem kolleżskim rejestratorem na całe życie nie został!! Gdybyś pan trochę lepiej poplątał był — zagmatwał, nicbym nie doszedł i do dziś dniaby mnie mieli za dudka. Na sprawie orygowieckiej ja pono najlepiej wyszedłem — a że ona i panu przyspieszyła szczęśliwe rozwiązanie, — to także niewątpliwa... Żyjcież państwo sto lat!...
Jeden ten wieczór zostawił w całej okolicy dosyć wspomnień wszystkim. Słońska opowiadała do śmierci pierwsze spotkanie w ganku z powracającym panem Danielem. Ciągnęła kabałę na starość w pokoiku osobnym, gdzie, odpoczywając na stare lata, nic prócz niej do czynienia nie miała.

KONIEC.




  1. Historyczne.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.