Spokój Boży/XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Peter Nansen
Tytuł Spokój Boży
Wydawca Przegląd Tygodniowy
Data wyd. 1903
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz M. M.
Tytuł orygin. Guds Fred
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXII.
Listopad.

Przyjaciółka moja z zakładu — jest Małgosi i mojem jedynem towarzystwem. Przed kilkoma dniami zaprosiłem ją do mojego pod strychem mieszkanka, na czekoladę z kremem. Przywieźliśmy ją w dorożce a po uczcie, gdy znowu wsiadała do powozu, Małgosia obdarzyła ją koszyczkiem jabłek, gruszek i słoiczkiem konfitur. Jednem słowem, podług jej zdania, obchodzono się z nią, jak z królową baśni, o której mi kiedyś opowiadała.
I my byliśmy u niej a ona nas również gościnnie przyjęła; pokochała Małgosię, trudno byłoby jej wyznać, dla kogo z nas obojga serce silniej biło.
Razi ją i gniewa, że jeszcze nie jesteśmy zaręczeni, ale widocznie nie straciła nadziei, że to kiedyś nastąpi. Za każdym razem odciąga jedno z nas na bok i śpiewa na cześć drugiego hymny pochwalne. Do mnie wypowiedziane słowa zawsze jednakowo brzmią: „czyż nie jest czarującą? czy widziałeś drugą tak wspaniałą dziewczynę? Oczy jej jaśnieją miłością i dobrocią. Przysiądzbym mogła, że jest ci więcej niż życzliwą.“
....Byliśmy wczoraj u niej na kawie. Ku wielkiemu jej zmartwieniu, nie pozwolono zaprosić proboszcza. Zaproszenia swe musiała ograniczyć i poprzestać na towarzystwie najsympatyczniejszych przyjaciółek.
Zresztą przebieg uroczystości był bardzo piękny, przyjęcie królewskie; maszynka do kawy gotowała się bezustanku, koszyk ciągle napełniała świeżem pieczywem. A rozmowa żywszą być nie mogła!
Gdy jedna z pań przestała narzekać na cierpienia i ułomności — następna dalej ciągnęła. W końcu chciała przyjaciółka moja położyć mi kabałę a towarzyszki jej paliły się z ciekawości.
Małgosia domyśliła się celu kabały z wyrzeczonych słów o przyjacielu, o damie serca, potajemnej przesyłce, westchnieniach... Pragnęła uniknąć tego wszystkiego w tak licznem towarzystwie. Wdzięcznem spojrzeniem zgodziła się tedy na odłożenie propozycyi do następnego razu; wzamian prosiłem ją, by zaśpiewała kilka pieśni, w pokoju prządek, dla uświetnienia uroczystości.
W pokoju prządek stoją kołowrotki. Kółeczka warczą a rozmowa toczy się wokoło spraw zakładu. Pokój ten jest również kaplicą, umieszczono w nim harmonium. Wiadomość o śpiewie rozeszła się lotem błyskawicy po zakładzie, a kiedyśmy weszli do sali pod dyrekcyą naszej przyjaciółki, uważającej się za dyrektorkę wielkiej opery — była przepełnioną. Siedzą tam w samych, na prędce włożonych, świątecznych czepkach, w należnem skupieniu, stare, pobożne kobieciny. Wysmukła i hoża, pełna uroku młodości, odbija się od nich starych i zgrzybiałych. Świeża, jaśniejąca korą trzcina, stoi między połamanemi krzakami. Ale w sercach wszystkich tych pomarszczonych, o zapadniętych twarzach staruszek, wzbudził widok Małgosi odblask wiosny, pełne podziwu wzruszenie. Kiwają się na wszystkie strony w czepek ubrane głowy.
Grobowa nastąpiła cisza. Małgosia zasiadła do harmonium. Powietrze w nizkim, napełnionym ludźmi salonie, jest ciężkie i gęste. Tony płyną jak po rosie, unoszą się jak świergotanie ptasząt, jaśnieją jak rosa w promieniach słońca, roznoszą woń pól i lasów, roztaczają wysokie, niebieskie sklepienie ponad biedną izbą i biednemi kobietami. Są to pieśni pełne słodyczy, rozmarzenia, bogobojności; pieśni z czasów młodości naszych matek i babek. Stare słuchają — pieśni budzą zapomniane struny, powoli poruszają ustami, karbowane czepki kiwają się w takt śpiewu. Pieśni o cierpieniach i rozkoszach miłości znajdują oddźwięk w ich sercach. Pocałunek wiśniowych usteczek o wieczornej porze w pachnącym gaju, budzi uśmiech na pomarszczonych twarzach. Małgosia śpiewa o gorących łzach, palącej tęsknocie; pięćdziesiąt starych, zarumienionych oczu roni łzy.
Siedzę w głębi pokoju, obok mej przyjaciółki; zwykle gadatliwa, dziś jest tak wzruszoną, że mówić nie może — lecz ustawicznie gładzi mą rękę. A gdy Małgosia grać i śpiewać przestała, otoczyły ją staruszki, dziękowały, kłaniały się, błogosławiły, całowały. Długo milcząca przyjaciółka moja, wyrzekła nareszcie wyrazy, za które chciałem ją uściskać: „Mój Boże, jak ogromnie jest podobną do twej matki“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Peter Nansen i tłumacza: anonimowy.