Spiskowcy (Thierry, 1891)/XI. Pan Lazare

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gilbert Augustin Thierry
Tytuł Spiskowcy
Podtytuł Romans z czasów drugiego cesarstwa
Wydawca Księgarnia Br. Rymowicz
Data wyd. 1891
Druk Trenke i Fusnot
Miejsce wyd. Petersburg
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
Pan Lazare.

Była to ulica brudna, coś w rodzaju resztek zrujnowanych domów, ciągnących się wzdłuż piasków, całych kup kamieni, a niekiedy wśród skał prawdziwych. Ulica ta ciągnęła się wężykowato we mgle przedmiejskiej, która całą dzielnicę św. Piotra otulała swym szarym płaszczem. Wierzchołek jej sięgaj szczytu wzgórza i niknął w cieniu starego Montmartskiego kościoła. Wpośród parkanów i nędznych chałup, na całej tej ulicy wznosił się tylko jeden dom, ogromny, pięciopiętrowy, tak brzydki, że aż przykro było na niego patrzeć. Ze strony ulicy zaledwo w niektórych oknach widać było światło o rudawym tonie... Gdzieniegdzie palono świece... Dom odstraszać musiał każdego mieszkańca czystszej dzielnicy paryzkiej. Nie dom to był właściwie, ale jakieś dziwne schronisko od zimna, wiatrów i niepogody.
Ecco! — zawołał nareszcie człowiek, który dotąd wskazywał drogę Besnardowi. Przyjechaliśmy. Niech pan wice-hrabia wejdzie do tego domu i zażąda, ażeby mu wskazano pokój signory Giulii Negri, u niej to właśnie mieszka pan Lazare. Zadanie swoje spełniłem i mam zaszczyt opuścić pana.
Nieznajomy skłonił się i odszedł.
Besnard natychmiast, bez najmniejszego wahania, wszedł do wskazanego domu... Przeszedł przez sień czy kurytarz ciemny, brudny i wilgotny; pa końcu dopiero tej kiszki okropnej, pod schodami, mieściło się mieszkanie stróża.
— Gdzie mieszka pani Giulia Negri? — zapytał Besnard.
W swej norze stróż-krawiec siedział przed warsztatem i reparował jakieś resztki ubrania. Usłyszawszy nazwisko pani Negri, stróż natychmiast rzucił robotę i stanął we drzwiach.
— Pan pewno przychodzi do tego obywatela, który tam mieszka... O, niepotrzebuje się pan zbytnio śpieszyć! Z pewnością już nieżyje... Ale na wszelki wypadek, niech pan wejdzie... Na piątem piętrze, w kurytarzu, trzecie drzwi na lewo.
Po daniu tej wskazówki, stróż-krawiec najspokojniej wrócił do swego zajęcia.
Besnard począł się wdrapywać po brudnych, zakurzonych schodach, podobnych raczej do zgniecionej linji spiralnej, trzęsącej się za każdym krokiem. Na całej pięciopiętrowej przestrzeni jedna mała lampka na dole kiszkę tę oświetlała. Na drugiem piętrze trzeba już było iść poomacku. Musiał się zatrzymać na chwilę: nogi mu ociężały, myśli zebrać nie mógł...
Po co szedł do tego pana Lazare? Wypytać się o tę tajemnicę?... Cóż za szaleństwo?... A więc, tak! Niechże będzie szaleństwo! Ale on chciał się wszystkiego dowiedzieć, on się dowie wszystkiego! Któż więc przysłał mu te kwiaty, których zapach tyle wywołał w nim wspomnień? Co miał za znaczenie ten bukiecik róż dzikich?... Czy był wyrazem żalu... czy wyrzutu sumienia? Czy wyrażał życzenie widzenia się?... O, komedjantka!!...
Besnard znów wspinał się po stromych schodach.
Na piątem piętrze ciemność zupełna go otoczyła. Besnard rękoma namacał ścianę, ażeby módz się choć jakkolwiek zorjentować w tem nieznanem mu miejscu. Najmniejszych wskazówek nie miał. Uderzył pięścią w ścianę parę razy... Cisza!... Po chwili zaczął wołać, w nadziei, że ktoś nareszcie głos jego usłyszy...
Prawie natychmiast jakieś drzwi się otworzyły i stanęła w nich stara kobieta ze świecą w ręku, starając się rozproszyć ciemności... To Giulia Negri — pomyślał Besnard, przypatrując się kobiecie, w stary kostium włoski przybranej. Miała na sobie czerwoną spódnicę, aksamitny gorset i koszulę z grubego płótna. Wyglądała na model dla artystów.
— Kogo pan sobie życzy? — zapytała Besnarda.
— Signora Negri.
— To ja, panie.
— Czy mogę widzieć pana Lazare?
— Czy można go widzieć?... Oh, oh, panie drogi.... Wkrótce go Pan Bóg będzie oglądał!...
Stara jeszcze coś chciała mówić, ale na tem urwała: zamilkła i zaczęła się przysłuchiwać.
— Zdaje mi się, że woła... Niech pan zaczeka... Zaraz wrócę.
Stara drzwi za sobą zamknęła: Besnard znów znalazł się w ciemnościach.
Jakkolwiek Besnard był bardzo odważny, w tej chwili jednak opanował go jakiś niepokój...
«Jakto?... Mam być świadkiem agonji człowieka, którego nawet z nazwiska nie znam? I po cóż?... Uciekać ztąd trzeba, uciekać jaknajprędzej!... Czyż nie widzisz, że stałeś się ofiarą mistyfikacji. Czy nie rozumiesz tego, że sidła jakieś na ciebie zastawiono»?
Pomimo to jednak Besnard odejść nie mógł. Siła jakaś, od woli jego stokroć mocniejsza, przygwoździła go na miejscu, na którem stał.
«A jeśli ten nieszczęśliwy umierający człowiek — pomyślał znów — sekret jaki posiada, który zejść może z nim do grobu?... Jeśli od tej tajemnicy spokój caiłego życia mojego zależy?»...
I Besnard czekał cierpliwie, uchem chwytał najmniejszy szelest... Nareszcie pani Negri znów drzwi otworzyła i skinęła na Besnarda, ażeby się do niej zbliżył:
— Niech pan wejdzie! Padrone chce pana koniecznie widzieć... Ma, oh, ma, il povero!
Wyrazy, które wymówiła, twarz jej cała, prawdziwie włoskie gesty — wszystko to wyrażało, że pan Lazare był bardzo blizkim śmierci...
Pani Negri usunęła się, chcąc Besnardowi wskazać drogę...
Młody zapaleniec wszedł do pokoju, brudnego jak całe to domostwo: sufit miał tuż nad głową, a ze ścian okropna wyzierała nędza. Po przez popękany sufit w rozmaitych kierunkach widać było poddasze. W czasie burzy lub deszczu niepodobna było siedzieć w tej dziurze. Wszystko, co w tej chwili otaczało Besnarda, zdawało się wołać, że głód tu panuje okropny: podarte obicie na ścianach, małe okno, którego połowę szyb zastępował papier i gałgany, siennik podarty, brudny i cuchnący, wypchany słomą... Wszystko to wyraźnie świadczyło, że głód bywał bardzo częstym gościem mieszkańców tego ohydnego poddasza... A jednak na podłodze dywan włoski rozpościerał swe zwiędłe wdzięki: dziwny to komfort w tem rozpacznem siedlisku. Może też miał on być wymownem świadectwem lepszych czasów, a może wyrazem uczucia ze strony pani Negri dla tego pana Lazare, tajemniczego padrone. Orzechowa kanapka, wcale pokaźnie błyszcząca, służyła za łóżko dla chorego; pani Negri zaś zadawalniała się okropnym siennikiem, leżącym w ciemnym kącie pokoju.
Cały ten obraz nędzy i rozpaczy oświetlała w tej chwili brudna lampka, nakryta abażurem. Przed piecem drzemał w fotelu jakiś człowiek, starzec zgarbiony, łysy, z kilku zaledwie kosmykami siwych włosów na głowie. Starzec oddychał ciężko, w piersiach mu grało, a dziwny ten odgłos oddechu umierającego człowieka, nędzny kąt napełniał tragiczną grozą.
Na skrzypnięcie drzwi starzec podniósł nieco głowę, jak gdyby dopiero się obudził. O ile to było w jego możności, wyprostował się i bardzo słabym głosem odezwał się do wchodzącego Besnarda:
— Zechciej się pan zbliżyć, panie wice-hrabio, dostojny przyjacielu: proszę, bardzo proszę... Zbliż się pan i bądź łaskawie w tem siedlisku gościem moim!
Besnard szybkim krokiem podszedł do tego starca, rzucił na niego ciekawe spojrzenie i krzyknął z przerażenia:
— Pan!...
Poznał w tym umierającym starcu księcia de Carpegna.
Książę uśmiechnął się boleśnie i ukośne spojrzenie rzucił na Besnarda.
— Tak, tak, kochany wice-hrabio, to ja!... Cóż i niepodoba się panu ta niespodzianka?... Po roku śmierci — zabity zmartwychwstał i żyje!... Tak, Łazarz wyszedł z grobu! «Łazarzu, zbudź się!» i oto książę de Carpegna z grobu powstał!... Ależ usiądź-że pan, kochany panie; mamy coś niecoś sobie do powiedzenia... Do licha! Tak się pan we mnie wpatrujesz, jak Don-Juan w posąg Komandora!
Ponure to, szydercze dowcipkowanie przerwał suchy kaszel. Starzec wyciągnął rękę do szklanki nieopodal stojącej i wypił nieco lekarstwa:
— Zdrowie umierających! — odezwał się po zażyciu lekarstwa... Recepta medjolaóska, świetne odkrycie sławnego Vergi!... Czy nie chciałbyś pan spróbowac.
Starzec śmiał się... Był to śmiech cichy, suchy, śmiech kościotrupa.
— Zechcesz mi pan wybaczyć, panie wice-hrabio, obrzydliwą nędzę mojego lokalu: nie mogłem sobie znaleźć lepszego. Zresztą, wszelkiego godna szacunku Kobieta, która zechciała udzielić mnie przytułku, jest istotą rzeczywiście nieocenioną, moją współrodaczką... I ona też boleje nad naszemi nieszczęśliwemi Włochami!... Tak, tak, zacna moja Giulio, rozsiewamy nasze kości po wszystkich ziemiach wygnańczych, ale wiatr dusze nasze unosi ku ojczyźnie; tam to dzieci nasze duchowemi cząstkami naszemi oddychają i święta ojców nienawiść wciela się w synów!... O, wybacz pań, panie wice-hrabio, jako paryżanin, ten zwrot liryczny, jakby powiedział jeden z wielkich ludzi waszych małych dzienników: niestety! my, którzy cierpimy, jesteśmy lirykami!... Na czemże to ja stanąłem?... Aha, otóż książę de Carpegna nie może pana przyjąć w pałacu... musi się ukrywać, a raczej on umarł, on wcale nie istnieje... W każdym razie pan Lazare jest mocno zadowolony z pańskich odwiedzin!
Książę de Carpegna na chwilę zamilkł, poczem przechylił się ku Besnardowi i przyciszonym głosem odezwał się:
— Nasza piękna Rozyna jest w Paryżu... Czy chciałbyś pan ją zobaczyć?
Besnard nie umiał ukryć wzruszenia, ale nic nie odpowiedział.
— Oh, zgaduję! — mówił starzec — czytam nawet w głębi pańskiego serca. Myślisz pan w tej chwili: co to za zły człowiek ten książę de Carpegna, co za podły człowiek nawet!... Ale mylisz się pan, panie wice-hrabio: honor mój, jak ja go pojmuję, panie wice-hrabio, wart jest w zupełności pańskiego honoru; co zaś do mojej moralności, wcale mnie nie obchodzi, co o niej mogą sądzić panowie obywatele waszej Francji!... Dodać muszę, że nie ośmieliłbym się pana tak gwałtownie niepokoić, nawet chętnie jeszczebym czekał... ale, widzisz pan, śmierć czekać nie chce!... Zdawało mi się, że, jak dotąd, zdołam się jeszcze z nią nieco pobawić, ale, niestety, zwyciężyła mnie!... Niełaskawa wcale pani ta dusi mnie, unicestwia... Są to skutki pewnych ran, które panu powinny być dobrze znane — są one pańskiem dziełem przecie!... Ah, ah, pistoletem władasz pan wybornie!... Otóż, przed wyzionięciem ducha, chciałem kogoś jeszcze uszczęśliwić i wybrałem pana!... Pytam się pana raz jeszcze, panie wice-hrabio, czy chcesz pan zobaczyć piękną naszą Rozynę, która jest w Paryżu? Chcesz ją pan widzieć?... Uprzedzam, że to tylko od pana zależy!...
Starzec znów umilkł, znów sięgnął kościstą ręką po lekarstwo... Zdziwiony, przerażony tym cynizmem, Besnard nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Jedna go tylko myśl w tej chwili radowała: miał się więc czegoś o niej dowiedzieć!...
Milczenie trwało parę minut. Starzec walczył z kaszlem, który go dusił, Besnard cierpliwie czekał i przygotowywał się do najokropniejszych wiadomości... Książę de Carpegna chciał uścisnąć dłoń Besnarda, ale ten instynktownie prawie się odsunął.
— Jakaż to śliczna kobieta, ta nasza Rozyna! — mówił książę de Carpegna, nie zwracając uwagi na pogardliwy wyraz twarzy swego słuchacza. Przecież to istna bogini! Oczy Wenery, włosy Junony, a co za rozum, jaki iskrzący się dowcip, jak śliczne wiersze pisze!... Niczem madrygały Deshouliera!... A jej proza?... Toć pani de Sevigne lepiej pisać nie umie!... Wszystko to prawda, ale... ona jest okropnie biedną, powiadam panu, strasznie biedną... Któż więc, jak się panu zdaje, obecnie opłaca jej zbytki, któż ozdabia ją klejnotami, jak świętą jaką w cudownym obrazku?... Że nie ja, na to panu przysięgam!... Czyżbyś to pan miał być tym dostawcą pieniędzy, panie wice-hrabio?... Ależ, na miłość Boską, nie dręczże pan tak okropnie własnej rękawiczki! Wszak nie mógłbyś się pan dopuścić gwałtu na umierającym? Byłoby to podłością!... Nie sądzę, żebyś pan, panie wice-hrabio, zechciał na tę nazwę zasłużyć... Przynajmniej, mam nadzieję... spodziewam się, że tak jest... A więc, zastanów się pan, kto utrzymuje obecnie Rozynę?
Książę de Carpegna mówił bardzo wolno, każdy wyraz prawie suchy kaszel mu przerywał... Uśmiechał się przytem złośliwie, starał się zgnębić Besnarda, zatruć mu serce, przybić do ziemi...
Książę de Carpegna był okropny!... Nie pomogło panaceum medjolańskie: z każdą chwilą starzec zbliżał się do grobu, mówił już bardzo niewyraźnie... Każda chwila mogła być stanowczą!... Starzec opierał się jednak śmierci, żartował sobie z agonji. Jeszcze raz napił się medjolańskiego lekarstwa i z ogromnym wysiłkiem zaczął mówić:
— Od roku dla świata całego umarłem!.. Haniebne prowadzenie się pozostałej po mnie wdowy, nie może mi uwłaczać... Zstąpiłem przecie do grobu!... Honor więc mój, jako małżonka, jest nietknięty!... Ale pan, panie wice-hrabio, pan, który publicznie afiszowałeś się z tą kobietą, której urzędowym byłeś kochankiem, o czem wie doskonale cały Paryż, pan, który chciałeś się z nią ożenić, pan, którego jej nieobecność zabija, a przynajmniej doprowadza do rozpaczy... drogi panie wice-hrabio, cóż pan zamierzasz uczynić?
Besnard wstał, wyprostował się, z oburzenia jednak nieprędko mógł wymówić:
— Dość!... dość już!... Nie chcę, słyszysz pan, nie chcę tego rozumieć!
Starzec zmarszczył brwi i schwytał go za rękę.
— A więc pan nie chcesz rozumieć!... Więc czysty młodzieniaszek nic chyba nie wie, nic nie podejrzewa! Ale to nic a nic!... Więc pan nie wiesz, co o panu mówią!... Ah, ah! panie wice-hrabio!... Podczas gdyś pan jeździł po Europie, w pogoni za tą kobietą, ona najspokojniej siedziała sobie w Paryżu, ale z innym... z kochankiem... o, bardzo kochanym, bo bardzo możnym!...
— Nazwisko tego człowieka!...
— Tego nie powiem! Domyśl się, piękny panie! Szukaj, dobrze szukaj, a może znajdziesz!... Jakże oni kpili sobie z twych gorących zapałów!... Trzebaż było słyszeć, jak się śmieli!... Boże drogi, przed trzydziestym rokiem zostać już patito, Sganarellem... przykra to rzecz, bardzo przykra... Nie chcesz pan rozumieć; ależ w tej chwili, ot teraz, kiedy my tu rozprawiamy, oni tam gruchają sobie, pańska Rozyna i nowy jej wielbiciel!... Tak, tak, kochany panie, nowy już jest wielbiciel!... On to wysłuchuje teraz słodkie gruchania, on to odbiera pieszczoty, on tonie w uściskach Rozyny, on mdleje z rozkoszy pod tchnieniem jej oddechu, on jest przyczyną miłosnych uniesień jej pięknego ciała, on... Ależ pan zbladłeś okropnie, panie wice-hrabio!... No i cóż? I teraz jeszcze nie chcesz jej pan zobaczyć? Czyżbyś pan się jej obawiał?... Czyżbyś pan bał się... Ah, puśćże mnie pan nareszcie!
Besnard w przystępie szału, któremu napróżno usiłował się oprzeć, rzucił się na starca, schwycił go obiema rękoma za plecy i gwałtownie nim wstrząsał.
— Nędzniku! — wołał Besnard... Jesteś prawem dzieckiem swego przeklętego kraju: nie masz odwagi sam zadać ciosu, zmuszasz więc innych do tego!
Ale de Carpegna nie zwrócił najmniejszej uwagi na tę obelgę i mówił dalej:
— Dzisiejszej nocy! Słyszysz pan?... Oni są razem!... Rozumiesz to?... Razem!... W Passy!... W tym domu, który pan znasz doskonale!... Ależ śpiesz się pan, biegnij czemprędzej... a nie zapomnij, że broń konieczna!
Starzec paznogciami wpił się w ręce Besnarda, które go dusiły prawie... Besnard ściągnął zbolałe ciało umierającego z fotela i wlókł je za sobą po pokoju.
— Uzbrój się! — wołał de Carpegna. Zabij albo zostaniesz zabity!... Passy!... Dom... Ogród... tam... na dole... ona... on... i... i...
Nagle zamilkł, opuścił ręce, krzyknął przeraźliwie i padł na podłogę.
Na hałas ten wbiegła pani de Negri.
— Umarł! — zawołała. Umarł nieszczęśliwy!... Szlachetny książę nie żyje! Nie żyje męczennik swego własnego kraju!
Stara kobieta rozpaczała, a z ruchów jej, z głosu i z łez obfitych, jakie wylewała, można było sądzić, że szczerze żałuje nieboszczyka:
— Dlaczegoś chciał umrzeć przed zobaczeniem ojczyzny? Dlaczegóż nie doczekałeś dnia, na który oczekiwałeś, dlaczego nie ujrzysz już nigdy wschodzącej jutrzenki?
Besnard pomógł jej ułożyć ciało księcia de Carpegna na środku dywanu, na podłodze. Pani de Negri zapaliła potem świecę i umieściła ją jak gromnicę przy głowie trupa. Sama klękła przy nim. Besnard nie mógł się z miejsca ruszyć... Zdawało mu się, że jeszcze coś powinien usłyszeć, że starzec nie wypowiedział wszystkiego...
Kobieta wzięła do ręki książkę do nabożeństwa i modliła się głośno:
— «Virgo clemens, Virgo virginum, ora pro nobis».
Książę de Carpegna jeszcze oddychał, ale przytomność stracił... Dogorywał. Czas tymczasem upływał: na kościelnej wieży montmartskiej świątyni wybiła jedenasta... W ponurym pokoju ciągle modliła się pani de Negri:
— «Bramo niebieska, Ucieczko grzesznych, módl się za nami»!
Rzecz dziwna!... Teraz, po każdem wezwaniu Świętej Pocieszycielki, ciało zmarłego poruszało się, ręce jego drżały: zdawaćby się mogło, że uczucie gniewu utrzymuje w nim resztki życia... Nagle kobieta modlić się przestała... Czyżby odgadła życzenie umierającego?... Nachylając się nad nim, podniosła mu nieco głowę i podobna do niańki nad łóżkiem zasypiającego dziecka, zaczęła nucić jakąś pieśń...
Była to piosnka bardzo wesoła, jakiś romans popularny w całych Włoszech, canzonnetta z dni wesołych ślicznej Wenecji... Często z ust starej kobiety wychodziły te wyrazy: «Mamma, mamma!»... «Kochaj mnie, kochaj mnie!»
Nagle umierający poruszył głową, otworzył oczy, a usta jego te wymówiły wyrazy:
Dio!... Dio mio!... Tu patria!
Głowa opadła mu na piersi, westchnął głęboko i... umilkł na wieki... Straszny był w tej chwili! Z jego ust otwartych zdawało się, że wychodzi szyderczy śmiech, a szeroko rozwarte powieki nawet martwe, groźną pałały nienawiścią.
Śmierć dłużej zwlekać już nie chciała: zniecierpliwiona w końcu, jednem cięciem przerwała nić żywota tego dziwnego człowieka. Teraz nic już powiedzieć nie mógł! Lazare uniósł do mogiły większą połowę swego sekretu...
Przerażony, wściekły Besnard, teraz dopiero opamiętał się i uciekł z tego ohydnego pokoju.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gilbert Augustin Thierry i tłumacza: anonimowy.