Spiskowcy (Thierry, 1891)/VII. Dwa wystrzały

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gilbert Augustin Thierry
Tytuł Spiskowcy
Podtytuł Romans z czasów drugiego cesarstwa
Wydawca Księgarnia Br. Rymowicz
Data wyd. 1891
Druk Trenke i Fusnot
Miejsce wyd. Petersburg
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Dwa wystrzały.

Na szerokiej i wysoko nad poziomem morza rozciągającej się drodze, dotykającej w swym przebiegu Garche i Vaucresson, w kierunku ku Saint-Germain szybko toczyła się kareta. Wśród ciemnej opony chmur, zaścielających niebiosa, świetlna ukazała się przerwa: chmury w śnieg się roztopiły, a na łąkach, roztaczających się po dwóch stronach drogi, djamentowe płatki śniegu świeciły w promieniach słońca, skąpanych w powietrzu.
Siedzący w karecie byli w bardzo wesołem usposobieniu. Dwaj panowie, Gravenoire i La Chesnaye, palili cygara i rozmawiali wesoło; tak byli spokojni, jak gdyby kareta wiozła ich na wyborną kolację do Maison-d’Or, lub do jakiej hrabianki z dzielnicy Pigalle. Marcel Besnard był daleko poważniejszy, milczał prawie zupełnie i w rozmowie żadnego nie przyjmował udziału. Marcel siedział w głębi, obok niego wesoły szambelan, przed nimi umieścił się urzędnik am basady i poważna osobistość — doktor.
Na kolanach pana Gravenoira spoczywało ładne pudełko z pistoletami.
Szambelan baron La Chesnaye był w dobrym humorze i nie przerywał ani na chwilę wesołych anegdot i ciętych słówek, któremi sypał jak z rękawa:
— Ah! drogi przyjacielu — mówił do Marcela, — niewesoła to przejażdżka na pojedynek!... Pierwszy to twój debiut, rola przytem główna i szczęśliwa, mój drogi!... Ale my?... Cóż my jesteśmy?... Statyści, komparsy!... Czyś zadowolony z tych pistoletów?
La Chesnaye otworzył pudełko i wyjął dwa pistolety zupełnie nowe.
— Pistolety odpowiadają w zupełności umowie... Wybrałem nieco twarde, kurek nie spuszcza się zbyt łatwo... Niema więc obawy wypadku, lub strzału nieprzewidzianego!
— Tem gorzej! — odpowiedział Marcel Besnard... Chciałbym dziś dać nauczkę, któraby i na dziś wystarczyła, i w przyszłości mogła mi coś zapewnić.
Grravenoire dodał:
— Przygotowaliśmy notatkę, wyjaśniającą to zajście, dla dzienników. Przeciwnicy nie zgodzili się na jej redakcję... Naturalnie, napisane czy nie, ostatecznie oni otrzymali w buzię...
— Jakiegoż to są rodzaju ci świadkowie księcia? — zapytał Marcel.
— Włosi — odpowiedział La Chesnaye... Jakiś pan na a, hrabia Canossa...
— Dobra szlachta lombardzka! — przerwał Gravenoire.
— ... I jakiś pan na i, signor Traventi... Ah! per Bacco! śmieszne postacie Scaramoucha i Pantalona!... Dziś rano, gdyśmy ujrzeli przed sobą tego pana Traventi, sądziłem, że poznałem w jego osobie — myliłem się zresztą — jednego ze starych moich znajomych, pewnego Włocha, który służył w legjonach cudzoziemskich za czasów, kiedym bataljonem dowodził. Nazywał się Marino. Dzięki namiętnemu ściganiu Bon-Maza, ten Marino dosłużył się podoficerskich galonów; ale pewnego pięknego poranku musieliśmy jego nazwisko wnieść do listy dezerterów, nasz Marino ulotnił się, ażeby połączyć się z Mazzinim w Rzymie. Włoch mój wówczas odwiedzał często ładną osóbkę... hum!... z pokolenia Beni-Mouffetarda, śpiewaczkę z Prado d’Oran. Nosiła oryginalne nazwisko — Serce stalowe. Ładne nazwisko, nieprawdaż?... Śliczna dziewczyna!... Pewnej pięknej nocy... Zaczynasz ziewać, Grravenoire? Widocznie moje opowiadanie cię nudzi?...
— Znana historja, baronie, ten pański romans miłosny! Opowiadałeś nam go pan przynajmniej ze sto razy!
La Chesnaye zapalił cygaro:
— Panowie, schylmy czoła przed Sercem stalowem!... Sławną niech będzie jej pamięć!... Wszyscyśmy się nią zachwycali na balach dworskich, a zmarła w randze jenerałowej! Oto dokąd prowadzi dobre zachowanie się!
— Do djabła! — roześmiał się Gravenoire... Teraz robimy księżniczki!
— Oh! dzieci wypraw krzyżowych! — odezwał się Marcel nieco gniewnie, chociaż spokojnie... Cóż za pozowanie! Cóż to za poglądy, panowie legitymiści!... Zbyt szczęśliwym się czuję, że dziś się zapisuję i z zapisu kwituję!...
— Ah! dajcież pokój... To tylko wyraz... Nie gniewajmyż się w tej chwili. Nie możesz rozstrajać sobie nerwów, gdyż mógłbyś chybić swego księcia.
Rozmawiając w ten sposób, dostojnicy rozmaitych stopni i pochodzenia zbliżyli się do tego miejsca, gdzie droga się rozdziela: jedna jej gałąź skierowywa się ku Celle-Saint-Cloud, druga do Bougival. Baron wyjrzał przez okno:
— Aha! mówiłem... Spóźniliśmy się... Tam ci już na nas czekają.
Rzeczywiście przed oberżą stał powóz, a w pewnej odległości dwaj panowie spacerowali i widocznie się niecierpliwili.
— Sekundanci przeciwnika! — zawołał Gravenoire... Spieszę dać im wskazówki. Załatwię się szybko. Gravenoire wyskoczył z karety i pobiegł ku dwóm włochom.
— Patrz-no, patrz!... Ot, tam! — zawołał La Chesnaye i wskazał w stronę ku stojącej nieco na uboczu ładnej karetce... Malepeste!... Jaki śliczny zaprząg! Co za koń!... Firanki zasłonięte... Przeczuwam jakąś awanturkę miłośną.
Gravenoire w tej chwili powrócił do swych towarzyszów.
— Czyj to ekwipaż? — zapytał ciekawy szambelan... Jesteś pan jednym z dziedziców tej okolicy, powinieneś więc wiedzieć.
— Nie wiem — odpowiedział Gravenoire, rzuciwszy okiem na wskazaną karetę, poczem, zwracając się do woźnicy, zawołał:
— W drogę!
Po chwili kareta wjeżdżała przez bramę do ładnego parku.
— A więc jesteśmy!... Jesteście panowie u mnie — zwrócił się Gravenoire do La Chesnaya i do Marcela Besnarda, omijając ciągle milczącego doktora, którego traktowano jako rzecz raczej, aniżeli jako towarzysza.
Woźnica na rozkaz Gravenoira wstrzymał konie. Wszyscy czterej opuścili karetę, a w tej chwili nadjechał powóz przeciwnika.
Otoczony sekundantami, książę de Carpegna wysiadł z powozu; i jemu towarzyszył lekarz. Obie strony powitały się, jak to zwyczaj nakazuje, poczem pod przewodnictwem Gravenoira całe towarzystwo udało się wgłąb parku. Wkrótce znaleźli się na niewielkiej łączce, którą ze wszystkich stron otaczały ogromne kasztany.
Stare drzewa, które pierwsze ukąszenia zimy znosiły ze stoicyzmem, przez długie lata istnienia na święcie wywalczonym, napoły pozbawione już były liści... Wilgotne, żółtawe już teraz ich okrycia zalegały ziemię, a nagie ich gałęzie, powykręcane w rozmaite strony, zdawały się cierpieć od zimna i wołać o pomstę do niebios. Z tej łączki, rzuciwszy okiem w szeroką aleję do niej prowadzącą, widzieć można było krajobraz, w tej porze roku bardzo smutny: Sekwana toczyła swe wody pod wyniosłym brzegiem Bougivalu, a zmarszczone ich źwierciadło drżało pod muskającemi je promieniami jesiennego słońca; po lewej stronie las, czy ogrody, świeciły resztkami liści, z pośród których przezierały arki akweduktu Marly; naprzeciw miasto Saint-Germain odbijało nieco weselej na tem tle ponurem, dzięki białym ścianom swych budynków i wysoko wznoszącym się pod niebiosa kłębom sinawego dymu, a w oddali, na szarzającym w zamgleniu horyzoncie, bezkonturowe pagórki ginęły wśród oparów... Cała ta kraina, poprzerzynana w rozmaitych kierunkach pagórkami, tak życia pełna w czasie letnich wieczorów, teraz rozciągała się na całej przestrzeni, w śnie zimowym pogrążona, melancholijna i ponura. Słońce opuszczało się szybko, a czerwona jego tarcza zapalała wody rzeki. Wszędzie panowała ogromna cisza dnia, usypiającego bez śpiewu ptaków, i wszędzie roztaczał się letarg nadchodzącej zimy.
Tak, Marcel Besnard skłamał przed ojcem: spotkanie zapowiadało się poważnie, pojedynek miał być dla jednej z dwóch stron — może dla obydwóch nawet — niebezpieczny.
Książę de Carpegna, spoliczkowany publicznie, sam nastawał na to, ażeby warunki były określone ściśle, według wszelkich wymagań honoru: przeciwnicy stanąć mieli naprzeciw siebie na odległości dwudziestu metrów; każdy z nich miał prawo zbliżyć się o pięć kroków, a w ciągu minuty każdy obowiązany był strzelać i miał prawo celować. Jeden więc z dwóch, albo obydwaj musieli pozostać na placu.
Za wspólną zgodą baronowi La Chesnaye poruczono główny kierunek tą rozprawą: misja to była niełatwa, gdyż na tym gruncie każdy ruch był trudny. Ślizkie liście usuwały się z pod nogi za każdem stąpnięciem. Ale baron nie po raz pierwszy honorowy ten spełniał obowiązek.
La Chesnay odmierzył krokami dwadzieścia metrów i zaznaczył dwa miejsca, zkąd mieli prawo działać przeciwnicy; następnie laską oznaczył granicę, po za którą żadnemu z nich przejść nie było wolno. Los sprzyjał Marcelowi w wyborze broni.
Po tych przygotowaniach, przeciwnicy zajęli stanowiska, a sekundanci stanęli po bokach.
— Zaczynajcie, panowie! — zawołał La Chesnaye swym najpiękniejszym głosem afrykańskim.
Marcel Besnard podniósł broń i wystrzelił...
— Rażony!...
Książę de Carpegna rzeczywiście rażony w pachwinę, zachwiał się... Pomimo to jednak wyprostował się... Powoli zbliżył się do zaznaczonej granicy, podniósł pistolet i celował ku Besnardowi.
Marcel skrzyżował ręce na piersiach i spokojnie wyczekiwał ciosu.
— Strzelaj pan!... Strzelajże pan! — zawołał Grayenoire.
— Strzelaj pan, do stu tysięcy djabłów! — wrzasnął baron.
Książę de Carpegna już miał pociągnąć za kurek, gdy lekki szmer w gęstwinie, znajdującej się za nim, zniewolił go do rzucenia ku niej okiem. Spojrzał i zaczął się śmiać, cicho jakoś i dziwnie...
Podniósł broń i wystrzelił w powietrze... W tej chwili padł na ziemię i zemdlał.
Sekundanci przybiegli do niego, a lekarze obejrzeli ranę. Książę miał dolne żebro zdruzgotane, krew upływała bardzo obficie: kula utkwiła w brzuchu.
— Trzeba go przenieść do mego domu, — odezwał się pan de Gravenoire. Kazałem przygotować pokój.
— Zbyteczne to, łaskawy panie — odpowiedział signor Traventi... Gdyby jego ekscelencja mógł mówić, odmówiłby.
— Ależ przecie nie przeniesie podróży!... Wieźć go teraz, to to samo, co na śmierć go narażać!
Lekarz włoski był bardzo zmartwiony i nalegał, ażeby skorzystano z grzeczności pana de Gravenoire.
— Rana niebezpieczna! — mówił lekarz... Źle, bardzo źle!
— Chociażby niebezpieczna, — odrzekł gwałtownie signor Traventi... Musimy jechać natychmiast!
Drugi świadek księcia tymczasem sprowadził powóz. Lekarze obandażowali ranę, poczem na rękach wniesiono księcia do powozu. Książę de Carpegna ani na chwilę nie odzyskał przytomności; bezwładne jego ciało rozciągnięto na poduszkach powozu, a trzej włosi umieścili się dokoła.
Andiamo!
Powóz powoli ruszył...
Przyjaciele Marcelego spoglądali na odjeżdżających... Wieczór pierwsze cienie roztaczał dokoła nich.
— Panowie, — odezwał się wówczas lekarz francuzki, — uchylmy kapelusze przed tym karawanem!... Do Paryża przywiezie — trupa.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gilbert Augustin Thierry i tłumacza: anonimowy.