Spiskowcy (Doyle, 1902)/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Spiskowcy
Podtytuł Powieść z czasów Napoleona I
Wydawca Wydaw. "Dziennika Polskiego"
Data wyd. 1902
Druk M. Schmitt i S-ka
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Uncle Bernac
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.
Przyjęcie u cesarzowej.

Pont-de-Brique — to tylko mała wioska.
Nagle przybycie cesarzowej i dworu napełniło ją niezwykłem ożywieniem.
Podług mojego zdania, prościej było osiedlić się w Boulogne, gdzie przynajmniej znalezionoby przyzwoite mieszkanie dla oficerów i wysokich dygnitarzy; lecz Napoleon przeznaczył Pont-de-Briques na rezydencję i udano się do Pont-de-Briques a słowo niepodobieństwo nie było nigdy wymówione przez tych którym polecono wykonać wolę cesarza.
W kilka dni, armja tapicerów, malarzy, ogrodników i dekoratorów przeobraziła miasteczko.
Niedługo, potem ukazali się ministrowie i szambelani; następnie damy dworu i ich wielbiciele, w końcu damy honorowe Józefiny i jej służba.
Co do cesarzowej, ta mieszkała w dość ładnym zameczku i miała względne wygody; lecz dwór i urzędnicy rozmieszczeni w brzydkich domostwach, żałowali bardzo zbytku Tuileries i Fontainebleau.
Józefina ofiarowała mi miejsce w swojej karecie.
Przez całą drogę rozmawiała z ożywieniem; zdawało się, że zapomniała o gwałtownej scenie z mężem.
Wypytywała mnie o różne sprawy. Okazywała zawsze życzliwą ciekawość wszystkiego, co obchodziło osoby z jej otoczenia. Zajmowała się przedewszystkiem Eugenją.
Dla mnie nie mogło być nic przyjemniejszego i wygłaszałem hymny pochwalne na cześć panny Eugenji de Choiseul, przerywane jedynie wykrzyknikami cesarzowej i srebrnym uśmiechem pani Remusat.
— Mam nadzieję, że sprowadzisz ją pan na nasz dwór! — zawołała Józefina. — Taka piękna i cnotliwa panienka nie powinna pozostawać w Anglji... Czy mówiłeś pan o niej z cesarzem?
— Cesarz wie wszystko, co mnie dotyczy, wasza cesarska mość.
— On wie wszystko! — szepnęła cesarzowa. — Co za człowiek!... Słyszałeś pan, co mówił przed chwilą o tym garniturze z brylantów i szafirów?... Lefebre przysiągł nie rozgłaszać naszej umowy i pozwolić mi zapłacić z moich oszczędności... Cesarz odkrył wszystko!... A co powiedział, dowiedziawszy się o zobowiązaniu pana z panną de Choiseul?
— Powiedział, najjaśniejsza pani, że moje małżeństwo od niego zależy.
Józefina pokiwała głową, wzdychając.
— Zatem, to jest bardzo poważne, panie de Laval. Cesarz zdolny jest zmusić pana do ożenienia się z córką jednego ze swoich generałów. A skoro postanowi takie małżeństwo, ani pan, ani panna de Choiseul nic na to nie pomożecie. Widziałam go, kojarzącego bardzo dziwne pary. Jednak, licz pan na mnie; rozmówię się z nim w tym przedmiocie przed powrotem do Paryża.
Dziękowałem jeszcze cesarzowej za jej dobroć, kiedy kareta się zatrzymała przed budynkiem dobrze wyglądającym,
Grenadjerzy pod bronią, lokaje w dworskiej liberji, wszystko to dało mi poznać, że jesteśmy u cesarza.
Józefina i pani de Remusat poszły zmienić tualety. Mnie zaś wprowadzono zaraz do salonu, pełnego już osób zaproszonych.
Salon był duży, kwadratowy, umeblowany bardzo skromnie, jak zwykle bywają salony na prowincji.
Papier na ścianach szaro-popielaty, krzesła i fotele z ciemnego mahoniu, obite niebieskim kretonem wyblakłym.
Lecz wielka ilość świec w żyrandolach i świecznikach, nadawały mu pozór uroczystości.
Z boków wielkiego salonu były małe buduary z ustawionymi stolikami do gry w karty; drzwi do buduarów udrapowane materją algierską.
Olśniło mnie na razie wielkie światło, ruch mundurów ugalowanych, czarnych i niebieskich ubrań, gwiazdy, ordery itp. Niektóre panie miały suknie pod szyję, sankcjonowane przez cesarza. Wszystkie przystrojone masą koronek, wstążek, piór i brylantów, co dziwny kontrast stanowiło z kazaniami Napoleona o oszczędności.
Faktem jest, że cesarz wymagał, aby kobiety były bardzo bogato ubrane, kiedy miały ukazywać się u dworu.
Moda ówczesna wreszcie, dawała szerokie pole elegancji. Ubrania skromne i klasyczne, znikły razem z Rzecząpospolitą. Dla przypodania się młodemu zdobywcy Egiptu, przyjęto suknie wschodnie. Salony, w których panowała przez krótki czas surowość starego Rzymu, zmieniły się w haremy.
Pewny, że nie spotkam żadnej twarzy znajomej, wcisnąłem się w kąt. Jakież było moje zdziwienie, gdy naraz poczułem, że mnie ktoś za rękaw ciągnie!
Obróciłem się i zobaczyłem wuja Bernac. Pochwycił mnie za rękę pomimo mej woli i ściskał z tą fałszywą serdecznością, która sprawiała mi wstręt nieprzezwyciężony.
— Kochany Ludwiku — odezwał się — dla ciebie tu jestem.
A ponieważ zrobiłem minę niedowierzającą:
— Bezwątpienia — dodał — mieszkając zawsze daleko od Paryża i dworu, nie mogłem opuścić sposobności pokazania się na takiem jak te przyjęcia; lecz wierz mi, głównie dlatego przybyłem, żeby się z tobą rozmówić. Zdaje się, że cesarz dobrze cię przyjął i przeznaczył do swojej prywatnej służby. Poleciłem cię jego życzliwości i dałem do zrozumienia, że traktując cię z należytemi względami, skłoni może więcej synów emigrantów do powrócenia do Francji.
Przekonany byłem, że kłamał. Jednak ukłoniłem się mrucząc parę banalnych słów podziękowania.
— Widzę, że nie zapomniałeś o naszem zajściu przed kilku dniami — zaczął — i masz do mnie urazę... Nie masz racji, kochany Ludwiku, gdyż ja tylko twego szczęścia pragnę. Nie jestem już ani zdrów, ani młody; zajmuję stanowisko niebezpieczne; więc majątek mój ofiaruję tobie, a co jeszcze więcej, córkę moją jedyną... Zaręczam, że Sybilla jest kobietą doskonałą. Źle ją osądziłeś ostatnim razem. Nie mogła powstrzymać przy tobie wybuchu gniewu, bardzo naturalnego wreszcie, ponieważ dowiedziała się o aresztowaniu narzeczonego. Lecz powróć do Grosbois, odnowisz z nią znajomość, a niebawem zmienisz o niej zdanie.
— Nie mam żadnego zdania o Sybilli — odparłem obojętnie. — Proszę cię raz na zawsze, kochany wuju, nie mów więcej o projekcie, który mi się nie podoba.
Zamilkł; potem podniósłszy twarz swoją napozór obojętną:
— A więc — rzekł z wielkim spokojem — niechże nie będzie już o tem mowy. W każdym razie nie będziesz się gniewał, że chciałem zrobić ciebie moim spadkobiercą? No, Ludwiku, bądź rozsądny! Przyznajesz, wszak prawda, że gdyby nie ja, byłby cię Toussac zadusił?...
— Miałeś w tem interes, żeby mi życie ocalić — odpowiedziałem.
— Być może, lecz niemniej jest prawdą, że cię ocaliłem. Dlaczego chowasz do mnie urazę?... Czy dlatego, że posiadam Grosbois?
— Nie, zaprawdę, nie to mam do wyrzucenia...
— A więc cóż takiego?
Czy mogłem mu powiedzieć, że ruinę mojego ojca, śmierć jego ojca, śmierć jego, zdrady i hypokryzję?
Nie, salon cesarza nie był miejscem właściwem do kłótni rodzinnych. W zruszyłem tylko ramionami, bez odpowiedzi.
— Bardzo mi przykro! — westchnął. — Miałem najlepsze zamiary; mógłbym dopomódz ci w karjerze. Mało ludzi we Francji posiada większy wpływ na cesarza, niż ja... A jednak, zanim się rozstaniem y, mam do ciebie prośbę.
— Jaką, wuju?
— Rzecz jest taka — mówił po chwilowem wahaniu — w Grobois znajduje się kilka przedmiotów, które należały osobiście do twojego ojca; szpada, pieczęć, tabakierka, małe biurko pełne listów... sądzę, że będziesz szczęśliwy mając je u siebie.
Przytaknąłem głową.
Proszę zatem, kochane dziecko, przyjedź do Grobois w tych dniach dla wybrania drobnostek jakie będziesz chciał zabrać. Nie odmawiaj, toby mi wielką przykrość sprawiło.
— Przyjadę, wuju.
— Kiedy? — zapytał.
Coś w brzmieniu jego głosu, w wyrazie siwych oczu, obudziło we mnie podejrzenie straszne. Przypomniałem sobie ostrzeżenie Sybilli.
— Skoro dowiem się, jakie będą moje obowiązki przy cesarzu — odpowiedziałem.
— Zatem, w przyszłym tygodniu? — rzekł niezadowolony. — Ah! Ludwiku, czekam cię z niecierpliwością... Wydaje mi się, że sumienie będę miał spokojniejsze, skoro zwrócę ci te przedmioty.
Uścisnął mi rękę i wsunął się w tłum, coraz bardziej zwarty.
Stałem, rozmyślając nad zaproszeniem wuja, gdy naraz usłyszałem wymówione moje nazwisko.
Podniosłem oczy i zobaczyłem pana de Caulincourt.
— Otóż pierwsze twoje ukazanie się na cesarskim dworze, panie de Laval!... — zawołał z wesołością, która odrazu wpływała dobrze na zaczepionego. — Wszystko jedno, nie będziesz wcale odosobniony dziś wieczór. Są tu starzy przyjaciele twojego ojca, którzy będą zachwyceni ze zrobienia znajomości z panem... Widziałeś już niektórych wysokich dostojników?...
— Tak, widziałem marszałków w sali obrad: Ney’a z twarzą boksera angielskiego, Lefebvre’a z ustami kaimana i Bernadotte’go, u którego nos dominuje.
Caulincourt uśmiechnął się.
— A więc rzekł — oto jest Rapp, także z głową, okrągłą jak bania i Janot, ten śliczny chłopiec z czarnemi faworytami. Ci dzielni wojownicy, jacy oni nieszczęśliwi!
— Dlaczego?
— Dlatego, że wszyscy są niskiego pochodzenia i że etykieta dworska ich przeraża. Wiesz pan, że dla nich to prawdziwe męczeństwo stać całemi godzinami w obramowaniu drzwi, z kapeluszem pod pachą, lub zaplątywać ostrogi w ogony sukni dam, albo też jeszcze krytykować obrazy Dawid’a i muzykę Passaniella. Cesarz każe im być żołnierzami w armji, a dworakami na dworze swoim; lecz to silniejsze od nich, biedaczyska są wszędzie żołnierzami. Patrz pan, Rapp, który usiłuje umizgać się do tej ładnej blondynki... Masz tobie, byłem tego pewny!... Powiedział jakiś żart z kordegardy i dziewczyna ucieka do matki. On zaś drapie się w głowę i pyta się siebie, czem mógł ją obrazić?
— Kto jest ta młoda kobieta, ubrana biało, z masą brylantów we włosach?
— To jest pani Murat, siostra cesarza. Karolina Bonaparte jest bardzo piękna, lecz nie tak jeszcze, jak jej siostra Marja, która siedzi tam, na lewo. Niemłoda dama, z którą rozmawia w tej chwili, to matka Napoleona, kobieta, odznaczająca się wielką inteligencją. Rozumna, dzielna, nakazuje wszystkim szacunek. Nie jest to dla nikogo tajemnicą, że żyje tak samo w Paryżu, jak żyła na Korsyce, oszczędnie do skąpstwa, gdyż ma przekonanie, że gwiazda jej syna nie ciągle będzie jaśniała jednakowym blaskiem i że dawne czasy powrócą.
— Co mówi cesarz o złowrogich przeczuciach matki?
— Może nie wie o nich... No, cóż! Murat, kiedy będziesz galopował po przez plantacje chmielowe księcia Kent?
Murat przyszedł właśnie i stanął przed nami.
Uścisnął za rękę pana de Caulincourt. Postawa wyniosła, mina okazała i majestatyczna, wspaniałe oczy tego posługacza z oberży, wystarczały do zwrócenia na niego uwagi. Byłby na swojem miejscu w każdem, dostojnem zebraniu europejskiem. Las czarnych, wijących się włosów, pełne, karminowe usta dodawały wdzięku męskiej jego piękności.
— Utrzymują — rzekł że Kent jest bardzo złym terenem dla kawalerji. Drogi dobre, lecz pola niemożebne. Ah! mam nadzieję, że wyruszymy niedługo, panie de Caulincourt; w przeciwnym razie żołnierze nasi staną się ogrodnikami, nauczą się siać, kopać, grabić, polewać, lecz nie umieją już prawie robić szablą, a ociężali, jak worki z ołowiem, kiedy skaczą na siodło. Zdaje się, że armja wsiada na okręty jutro?...
— Tak; tylko żeby nie popełniono omyłki, jak za pierwszym razem!... — mruknął de Caulincourt. — Podług mnie, jeżeli de Villeneuve nie rozpędzi floty angielskiej, nie wiem doprawdy, z której strony możnaby wylądować w Anglji. Bonstant mówił mi, że dziś rano cesarz przy ubieraniu gwizdał „Malborougha“: to zwiastuje coś nowego.
— Sacrebleu! Constant ma szczęście, odgadł, że cesarz gwizdał „Malborougha“ — zawołał Murat ze śmiechem — jego cesarska mość niezmiennie gwiżdże wszystko na nutę „Marsyljanki!“ Ah! panowie, oto cesarzowa... Zachwycająca jest dzisiaj!...
Wszyscy powstali; Józefina wchodziła, a za nią kilkanaście dam honorowych.
Miała na sobie suknię z różowego tiulu, usianą srebrnemi gwiazdami; toaleta trochę teatralna, lecz w której było jej cudownie. We włosach wpięta egreta brylantowa, kołysała się wdzięcznie za każdym krokiem cesarzowej.
Żadna z panujących lepiej od niej się nie przedstawiała. Przechadzała się wśród tłumu z uśmiechem na ustach, z uprzejmem słowem dla tych wszystkich, do których się zbliżała. Otaczała ją, jak cudna woń, jakaś radość, która rozjaśniała czoła, kazała milknąć urazom, uciszała ambicje.
— Jaka wykwintna, niezrównana kobieta! — zawołałem. — Nie można się oprzeć, żeby jej nie kochać.
— Tak... Jednej tylko rodziny nie może zdobyć wdziękiem i dobrocią — rzekł półgłosem pan de Caulincourt, przekonawszy się wpierw, że Murat nas nie słucha. — Przypatrz się pan siostrom Napoleona.
Osłupiałem, zobaczywszy wyraz nienawiści, z jakim księżna Karolina i Marja spoglądały na cesarzowę. Co minutę nachylały się do siebie, aby szeptać i drwić złośliwie. Pani Murat obróciła się raz do matki, siedzącej za nią. Stara dama wzruszyła głową z pogardą.
— Nie mogą jej darować, że jest „jej cesarską mością“ — zaczął de Caulincourt. — Nienawidzą jej wszyscy: Józef, Lucjan, Ludwik, Hieronim, wszyscy wreszcie!... W dzień koronacji, kiedy te damy trzymały tren jej sukni, próbowały tak zrobić, żeby upadła: cesarz musiał temu zapobiedz. Dla nich, Napoleon jest ich własnością, ich rzeczą; nie znoszą podziału. Ah! kochany de Laval, ci ludzie, to prawdziwi Korsykanie!...
Józefina, na złość kwaśnym spojrzeniom sióstr mężowskich, nie przestawała krążyć po salonach, spokojna i pogodna.
Przy niej szedł mężczyzna z twarzą, słońcem spaloną i z dużemi wąsami. Od czasu do czasu cesarzowa brała go pod rękę ruchem pieszczotliwym.
— To syn jej, Eugenjusz Beauharnais — rzekł do mnie de Caulincourt.
— Jej syn?... Ależ on wydaje się starszy, niż ona!...
Towarzysz mój śmiał się po cichu.
— Bardzo młoda była, kiedy wyszła za generała Beauharnais — rzekł — miała zaledwie lat szesnaście... W dodatku, kiedy ona spędzała dni, leżąc na sofie, syn jej bił się w Egipcie i w Syrji; praca, walka, trudy i zmęczenie, wyrównały różnicę wieku... Widzisz pan tę osobistość o twarzy wygolonej, która całuje rękę cesarzowej?... To jest Talma, tragik. Zobowiązał kilka razy Napoleona, w trudnych dla niego chwilach. Cesarz nie zapomina długów, zaciągniętych przez Pierwszego Konsula. To także jest siłą pana de Talleyrand. Pożyczył Bonapartemu sto tysięcy franków na kampanję egipską. Napoleon nie przebacza nieprzyjaciołom, ale za to nie opuszcza przyjaciół. Ci, co oddali mu usługę, mogą liczyć na jego wdzięczność. Ma jednego ze swoich stangretów, który pijany jest od rana do nocy; nigdy go nie połaje, ponieważ jest starym wiarusem, któremu sam przypiął medal pod Marengo.
Pan de Caulincourt oddalił się, a ja zatopiłem się w myślach.
Twarz Napoleona prześladowała mnie. Nadzwyczajny ten człowiek, który raz unosił się jak cień bohatera nad polem walki, raz znów ukazywał się w majestacie Cezara i naraz znów, stawał się dzieckiem rozkapryszonem i hałaśliwem.
Niepodobna stworzyć sobie obrazu dokładnego, tej natury zmiennej i nie nadającej się do stałego określenia. Że był potrzebny dla Francji, nie było wątpliwości, lecz czy było zaszczytnie czy hańbiąco zaprzęgać się do jego rydwanu?
Wielki salon był pełny. Ukazywały się bezustannie nowe twarze, na których czytałeś wesołość, fałsz, zazdrość lub ciekawość.
Buduary na lewo i na prawo zapełniły się wojskowymi i członkami ciała prawodawczego... Zorganizowano stoliki wista i gry w „dwadzieścia jeden“...
Podziwiałem piękne tualety i haftowane złotem mundury, gołe ramiona, na których brylanty błyszczały jak krople rosy i tych parweniuszów chwały, wczoraj jeszcze parjasów, a dziś bohaterów.
Przedemną Ney, Lannes i Murat rozmawiali i śmiali się tak swobodnie, jak gdyby byli w obozie.
Niestety! z tych trzech ludzi tak szczęśliwych, tak o nic się nie troszczących, dwom przeznaczona była śmierć tragiczna.
O kilka kroków odemnie stał oparty o ścianę, mały człowieczek, z twarzą cierpiącą i biedną. Żal mi się zrobiło biedaka, podeszłem do niego i parę słów przemówiłem. Odpowiedział bardzo grzecznie, lesz szkaradnym francuskim językiem.
— Rozumie pan po angielsku? — zapytał — Nie mogę znaleść nikogo we Francji, coby znał ten język.
Odpowiedziałem, że wychowany w Anglji, umiałem tak samo po angielsku, jak po francusku.
— Lecz zapewne pan nie jesteś Anglikiem, — dodałem gdyż obecnie nasi sąsiedzi z poza la Manche, nie odważyliby się pokazać w salonach cesarza.
— Nie, jestem Amerykaninem. Nazywam się Robert Fulton. Przyszedłem na przyjęcie cesarskie, ponieważ to jedyny sposób przypomnienia się jego cesarskiej mości. Przedstawiłem mu kilka moich wynalazków, tych, które odnoszą się do żeglugi i które prędzej czy później, mam nadzieję, przeistoczą ją zupełnie.
Nie będąc czem innem zajęty, słuchałem mowy tego oryginalnego Amerykanina, który w ciągu kilkunastu minut przedstawił mi plan jak można sobie wyobrazić najdziwaczniejszy. Przekonany byłem, że mam do czynienia z warjatem.
Powziął myśl zbudowania okrętu, zdolnego iść przeciw wiatrom i przeciw fali, za pomocą pary.
Wyłożył mi także cały system pływających beczek z prochem, które przez samo zetknięcie się, wysadzą w powietrze największy okręt.
Od tego czasu myślałem często o nieszczęśliwym Fultonie i mówiłem sobie zawsze, że żaden ze zgromadzonych tego wieczoru w Pont-de-Briques — nawet cesarz — nie wpłynął tyle co on, na historję całego świata.
Naraz przerwały się śmiechy i rozmowy, brzęk żetonów ustał. Dał się tylko słyszeć cichy szmer powstających z krzeseł. Płomienie świec zachwiały się, cisza głucha zaległa. Drzwi się otworzyły i Napoleon czekał na progu. Blady był bardzo; z oczu strzelały stalowe blaski. Nie uspokoił się jeszcze po burzy południowej.
Wszystkie głowy teraz zwracały się ku tym drzwiom otwartym; wszystkie spojrzenia badały tę twarz zimną i zagadkową.
Co powie cesarz?... Co robi cesarz?... Takie zapytania czytałem wyraźcie we wszystkich twarzach nieruchomych, jak gdyby zahipnotyzowanych.
To djabelski człowiek, zdawało się, że się go zna do gruntu, on zaś zawsze prawie zawiódł przewidywania.
Czasami był rozmowny, żartował z jednym, ciągnął za ucho drugiego; czasami zaś okazywał humor dzika rozjuszonego, napadał na wszystko, wymierzał okrutne ciosy...
Najczęściej był pochmurny, smutny i otwierał usta tylko dla zrobienia uwagi gryzącej i pogardliwej. Kiedy wychodził, we wszystkich piersiach podnosiło się jedno wielkie westchnienie ulgi.
Miałem szczęście znajdować się blisko drzwi. Napoleon wezwał mnie głosem rozkazującym:
Zbliż się, panie de Laval.
Mała jego tłusta ręka spadła na moje ramię. Następnie, zwracając się się do mężczyzny chudego, żółtego i bardzo uroczystego:
— Chodźno, Cambacéras, przedstawię ci pana Ludwika de Laval, syna hrabiego de Laval, który walczył w Quiberon w roku 1795, Ten pan przybył z własnej woli ofiarować mi swoje usługi. Ty, który utrzymujesz, że rodziny arystokratów nie powrócą nigdy do Francji i że zamieszkają na zawsze w Anglji, jak Hugonoci po odwołaniu edyktu Nantejskiego, widzisz teraz, że nie wiesz, co mówisz. Jesteś tylko głupcem!... Panie de Laval, mianuję cię moim przybocznym adjutantem, odtąd będziesz mi wszędzie towarzyszył.
Było to wyniesienie!... i jakie wyniesienie!...
Na balu cesarskim, wobec największych znakomitości europejskich!...
Pomimo to, zrozumiałem wybornie, że w ten sposób ze mną postąpił, aby zachęcić potomków starych emigrantów, do przyłączenia się do jego sprawy.
Nie wiem, co mi ścisnęło serce, kiedy szedłem tuż za Napoleonem. Był to wstyd, a może wściekłość. Robiłem na sobie wrażenie jeńca, idącego za rydwanem zwycięzcy.
Jednak sumienie nic mi nie wyrzucało. Ofiarując moją szpadę nowemu władcy Francji, nie uległem powodom nagannym, tylko miłości mojej drogiej ojczyzny.
Lecz niebawem postępowanie cesarza zwiększyło moje niezadowolenie. Okazał się oburzająco brutalnym, nietylko dla swoich przybocznych, lecz nawet dla kobiet.
Przy swojej naturze zuchwałej i nieokiełznanej, sądził, że wolny jest od małych ustępstw towarzyskich, przez które panujący zyskuje szacunek i przywiązanie.
Ludwik XIV. nie obawiał się poniżyć przed kobietą, którą kochał, Napoleon nigdy się na to nie zgodził.
Dość przyjemny ze swoimi oficerami, którym rzucił kilka żartów, do sióstr swoich odzywał się jak do pary rekrutów.
Lecz przedewszystkiem, kiedy zwrócił się do cesarzowej, wtedy żółć swoją wylał.
— Józefino — rzekł ostro — nie chcę, żebyś nosiła we włosach tej egrety; jeżeli raz ją jeszcze zobaczę, to rzucę w ogień. Kobiety zajmują się tylko strojami, a niezdolne są nawet ubrać się gustownie!...
— Boże mój, Napoleonie, trudno ci dogodzić — odparła cesarzowa łagodnie — jednego dnia lubisz to, czego nazajutrz znieść nie możesz. Lecz skoro ta egreta nie podoba ci się, już jej więcej nie włożę.
Cesarz posunął się naprzód wśród potrójnego szeregu ukłonów niskich, następnie zwrócił się znów do cesarzowej:
— Józefino, czy nie mówiłem, że nienawidzę tłustych kobiet?
— Rzeczywiście, Napoleonie.
— A więc dlaczego pani de Chevreuse jest tutaj?
— Ponieważ nie jest za tłusta, napewno.
— Oh! aż za nadto!.. Wolę nie spotykać jej w twoich salonach... A to kto? — rzekł patrząc na młodą pannę, ubraną w elegancką suknię z błękitnego tiulu.
— To jest panna de Bergerot — odpowiedziała Józefina.
— W jakim wieku jesteś pani?
— Dwadzieścia trzy lat, najjaśniejszy panie.
— Dwadzieścia trzy!.. I nie poszłaś jeszcze za mąż?.. W dwudziestu trzech latach wszystkie kobiety powinny być zamężne.
Panna de Bergerot, zmieszana nad wyraz, wysilała się na odpowiedź cesarzowi, lecz słowa więzły jej w gardle. Cesarzowa przyszła jej z pomocą.
— Jeżeli młode panienki nie wychodzą za mąż, to wina tych panów — rzekła, rzucając przyjazne spojrzenie na oficerów, którzy, wyciągnięci jak struny, stali w pierwszym rzędzie...
— Oh! niech to panią nie obchodzi! — zawołał cesarz. — Wyszukamy jej męża.
Zaczął szukać kogoś w tłumie i nagle wzrok jego na mnie się zatrzymał.
— Sądzę, panie de Laval — rzekł — że znaleźliśmy żonę dla ciebie.
Trochę dalej zwrócił się do osobistości czarno i bardzo przyzwoicie ubranej.
— Jak się pan nazywasz?
— Najjaśniejszy panie, jestem Gretry, muzyk.
— Ah! prawda. Widziałem pana mało sto razy, lecz nigdy nie pamiętam nazwiska...
— .... A pan?
— Jestem Józef Chernier.
— Tak, tak. Widziałem ostatnią pana tragedję... obrzydliwa. Napisałeś także parę poezji, prawda?
— Tak, najjaśniejszy panie. Pozwoliłeś, żebym ofiarował jeden tom waszej cesarskiej mości.
— Bardzo być może. Tylko, że ich nie czytałem, więc nie mogę powiedzieć, co o nich myślę... Szkoda, że nie mamy, już poetów we Francji, wypadki z mojego panowania mogłyby dać natchnienie takiemu Homerowi lub Wirgiljuszowi!.. Mam możność stworzenia królestw, ale nie pisarzy... Który jest największy poeta francuski, podług pana.
— Racine, najjaśniejszy panie.
— Głupi pan jesteś! Corneille stoi daleko wyżej od Racine’a. Nie wiem, co to jest rym, średniówka, półwiersz i wszystkie temu podobne głupstwa, ale co rozumiem, to ducha filozoficznego, panującego nad całem dziełem i dlatego stawię Corneille’a po nad Racine’a. Gdyby żył obecnie, zrobiłbym go moim ministrem... Co w nim podziwiam, to znajomość serca ludzkiego, głębokość uczucia... Piszesz pan cokolwiek obecnie?
— Piszę tragedję o Henryku IV, najjaśniejszy panie.
— Źle robisz, mój panie. Nie pozwolę jej wystawić, nie chcę polityki w teatrze... Napisz pan lepiej sztukę o Aleksandrze Macedońskim...
I zwróciwszy się plecami do Chenier’a:
— Kto pan jesteś? — rzekł do mężczyzny czarno ubranego, z którym już mówił.
— Najjaśniejszy panie, zawsze Gretry, muzyk — rzekł spokojnie ten ostatni.
Cesarz przygryzł usta i poszedł dalej.
Skierował się do grupy dam, które cofnęły się ku wejściu do jednego z salonów gry.
— No, cóż, pani — rzekł do pierwszej — lepiej się prowadzisz?.. Opowiadano mi, że twoje awantury tej zimy, gorszyły całe przedmieście Saint-Germain.
— Błagam waszą cesarską mość, aby zechciał jaśniej się tłómaczyć — odpowiedziała dama z żywością.
— Otóż utrzymują, że jesteś pani kochanką pułkownika Lassalle.
— Najjaśniejszy panie, to niegodne oszczerstwo!
— Zatem, nie masz pani szczęścia, gdyż oszczerstwa jak deszcz spadają na panią. Mówią także, że masz stosunek z adjutantem generała Rapp... Spodziewam się, że wszystko to się skończy.
— Nazwisko pani! — krzyknął do innej damy.
Panana de Perigord.
— Wiek?
— Dwadzieścia lat, najjaśniejszy panie.
— Za chuda jesteś, moja panienko!.. W dodatku masz ręce czerwone, to straszne!.. A ty, pani Boismaiton, czy nigdy nie ubierzesz się inaczej, tylko w tę suknię popielatą?
— Najjaśniejszy panie, pierwszy raz ją dziś włożyłam.
— Widocznie wszystkie pani suknie są popielate!.. W każdym razie nie kładź pani na siebie tej po raz drugi, jestem nią zmęczony... Panie de Remusat, co robisz z pieniędzmi, które ci daję?
— Wydaję je, najjaśniejszy panie.
— Kłamiesz pan! Zawiadomiono mnie, że sprzedałeś swoje ekwipaże... Jeżeli przeznaczyłem panu pensję tak dużą, to dlatego, żebyś mnie godnie reprezentował, a nie dla zwiększania twojego majątku. Junot, jesteś fanfaron, grałeś znów i przegrałeś.
— Oh! najjaśniejszy panie, piekielna karta nieszczęście...
— Nie idzie o piekielną kartę, idzie o to, że zabroniłem ci grać... Ile przegrałeś?
— Czterdzieści tysięcy franków, najjaśniejszy panie.
— Idź do Lebrun’a, zapłaci za ciebie.
I dodał po cichu:
— Zresztą, razem dokazywaliśmy w Tulonie.
Junot nie przestawał dziękować.
— Dobrze, dobrze!.. — przerwał cesarz. — Ty, Rapp i Lassale, jesteście pieszczochami w armji. Lecz wara od kart, słyszycie? Pani Picard, wstręt mam do wyciętych staników, szczególniej dla kobiet brzydkich!.. A teraz, Józefino, wracaj do mego pokoju; przyjdź do mnie za pól godziny, będziesz mi czytała, żeby usnął... Byłem dziś wieczór cierpiący, lecz ponieważ obiecałem ci pomódz w przyjęciu twoich gości chciałem dotrzymać słowa... Panie de Laval, zostań tu, nie będziesz mi potrzebny... Przyślę ci rozkazy.
Drzwi się zamknęły za cesarzem począwszy od cesarzowej aż do lokajów poncz roznoszących, każdy odetchnął w głębi z wielką ulgą.
Mundury i fraki haftowane zaczęły krążyć i kierować się do salonów gry. Żetony zaczęły szczękać; rozpoczęły się rozmowy i śmiechy, tak jak przed przybyciem jego cesarskiej mości.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: Anonimowy.