Spekulacye pana Jana/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Spekulacye pana Jana
Podtytuł Nowella
Pochodzenie „Kuryer Codzienny“, 1879, nr 16-23
Redaktor Józef Hiż
Wydawca Karol Kucz
Data wyd. 1879
Druk Drukarnia Kuryera Codziennego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Pan Jan robi się mizantropem, panna Stefania zapomina o deklamacyach i zaczyna na prawdę pracować.

Pani Grabska umarła. Pan Jan wysechł, zmizerniał, rzeczy co lepsze posprzedawano. Jeden pokoiczek na Solcu, stanowił całe mieszkanie ojca i córki.
W pokoiku tym było jasno, czysto i schludnie, a codzień rano o 8-méj, wychodziła z niego młoda osoba w ciężkiéj żałobie i osłoniwszy twarz czarnym welonem, biegła do warsztatu, gdzie pracowała na prawdę.
Kilka złotych które zarobiła, to było jedyne utrzymanie jéj i jéj ojca, przyzwyczajonego do zbytków i wygód.
Ale cios który uderzył Grabskiego, odrodził go do pewnego stopnia.
Człowiek ten szukał pracy i brał każdą jaką znalazł... Chodził do dozoru przy budowie domów, brał do przepisywania papiery, zajmował się rachunkami u kilku kupców, a każdy grosz zarobiony oddawał córce, która otoczyła go prawdziwie macierzyńską pieczołowitością, sama sobie od ust odejmowała, aby jemu tylko dogodzić, aby mu jakiś smaczny kąsek kupić.
Trudno to było staremu przyzwyczaić się do nowego życia, ale ostatecznie czego to człowiek nie zniesie, gdy musi?
Stefcia pomizerniała, zbladła, ale nieszczęście które przeszła, wypiękniło jeszcze, uszlachetniło jéj twarz, a co ważniejsza, uszlachetniło duszę...
Bo wierzcie mi, nieszczęście, to w pewnych razach nieoszacowana rzecz, to szkoła, która wielu ludzi dobrego nauczyła, ono to jest: jak śmiały i ryzykowny lekarz, który powiada: będziesz zdrów albo umrzesz i ono tak samo: albo wyda z siebie moralnego trupa, albo téż uzdrowi duszę zupełnie.
O ile panna Stefania z poprzedzających rozdziałów była potrosze śmieszną, wiecznie pozującą tylko, niesympatyczną, o tyle biedna dziewczyna z Solca, zasługiwała na zupełny szacunek i cześć.
I ona sama czuła, że się w niéj olbrzymi przewrot dokonał.
Uczucie, jakie żywiła dla Waltera, zamieniło się w pogardę, a myśl natomiast zwracała się coraz częściéj w strony rodzinne, tam, gdzie się według wszelkiego prawdopodobieństwa znajdował ów Piotr, tak mało mówiący o swoich uczuciach, a tak kochający jednak, tak ciągle zajęty pracą, a tak nie chwalący się z tego.
Przed oczami jéj stanął ów pamiętny dla niéj na całe życie wieczór zaręczynowy, w którym on odepchnięty, odrzucony dla kogoś obcego zupełnie, nie skarżył się, ani nie dał poznać po sobie, jak go to głęboko, boleśnie dotknęło, tylko życzył szczęścia, a życzył szczerze — i powiedział odchodząc:
— Pamiętaj, że broń Boże nieszczęścia, w rodzinnych stronach, w których wychowałaś się i wzrosłaś, znajduje się ktoś, na kogo możesz liczyć jak na przyjaciela, jak na brata.
Co za różnica między jednym i drugim! Lecz gdzież on teraz? czy wrócił już do kraju, czy się nie zmienił, czy nie znalazł kobiety, któraby go umiała pojąć i ocenić — czy przyjdzie jeszcze kiedy, czy wróci?
I takiemi zajęta myślami, powracała pewnego wieczoru przez Nowy-Świat ku domowi, gdy w tém tuż przed nią stanął młody Jaźwiński w swojéj własnéj osobie.
— Panno Stefanio! — zawołał, chwytając ją za rękę — co to jest! żałoba!?
Nie odpowiedziała mu, bo zemdlona upadła, uderzając głową o twardy głaz uliczny.
Nie zważając na gromadę gapiów chciwych widowiska, Piotr pochwycił ją na ręce jak dziecko, roztrącił tłum i szybko wpadł ze swoim ciężarem do apteki.
— Ratujcie panowie tę damę, gdyż zemdlała na ulicy...
Wkrótce przywrócono jéj przytomność. Jaźwiński podał jéj rękę i powoli wyprowadził na ulicę.
— Gdzież mieszkacie? — zapytał. — Pani przedewszystkiém potrzebujesz spokoju.
— Na Solcu — szepnęła nieśmiało i dała się zaprowadzić do dorożki, która pomknęła szybko przez Aleje, w dół ku nadwiślańskim zaułkom.
Pan Jan oczekiwał już na córkę niespokojny trochę iż się zapóźniła...
Zobaczywszy córkę w towarzystwie Jaźwińskiego, zdumiał się.
— Ty panie Piotrze w naszych ubogich progach?
— Ja, a czy to was dziwi? Ale przez Boga, coż się z wami dzieje? co to znaczy? to mieszkanie, ta żałoba, gdzież jest pani mąż?
Stefania wybuchnęła głośnym płaczem. Pan Jan zaś również puścił wodze zbolałemu sercu i zaczął opowiadać tragiczną historyę śmierci żony, tajemniczą ucieczkę Waltera, okradzenie i nędzę obecną; a że z natury wymownym nie był, a przytém płakał, klął, nos ucierał, więc tak wszystko razem pomieszał i pogmatwał, że młody człowiek wiedział tylko tyle, że się coś stało — ale co mianowicie? z tego sobie dokładnie zdać nie umiał sprawy.
Dopiero późniéj, gdy łzy nieco oschły, a rozmowa weszła w tok spokojniejszy, mógł zrozumiéć co się stało.
Stefcia nastawiła samowar, wybiegła sama do sklepiku po bułki — i po raz pierwszy skromny i ubogi pokoik na Solcu, mieścił w swych ścianach gościa.
Pierwsza godzina w nocy biła już na miejskich zegarach, kiedy Piotr opuszczał progi swoich starych znajomych. Pożegnał ich serdecznym uściśnieniem dłoni i rzekł:
— Bądźcie dobréj myśli... wszystko będzie dobrze, wszak prawda pani?
— Jak Bóg da — odpowiedziała panna.
Na drugi dzień Piotr wyprawił depeszę do ojca i pan January przyjechał do Warszawy.
Odwiedził Jana, żartował z niego jak zwykle, śmiał się z Waltera, a do Stefci powiedział tak:
— Słuchaj, moje dziecko, kiedy dawniéj jeszcze mój syn kochał się w tobie, nie chwaliłem mu tego, miałaś w głowie strasznie pstro i uważałem cię za kapryśnego dzieciaka; dziś ja cię szanuję kobieto, ja stary weredyk, który mógłbym być twoim dziadkiem, z całém poważaniem całuję twoję rękę i proszę cię, zrób mi ten zaszczyt, bądź moją córką... wierz mi, Piotrek jest niezgorszy chłopak.
Żałoba nie pozwoliła zaraz urzeczywistnić marzeń młodego Jaźwińskiego. Pan January projektował, żeby Grabski wziął obszerniejsze mieszkanie, ale Stefcia uparła się, że aż do dnia ślubu pozostanie w téj ubogiéj stancyjce i nie zmieni ani na jotę dotychczasowego trybu życia.
Odrzuciła téż propozycyę pana Januarego, który ofiarowywał się z materyalną pomocą.
Piotr co parę tygodni przyjeżdżał do Warszawy, a wówczas wieczory przepędzał w pokoiku na Solcu.
Cóż to były za cudowne wieczory!
Zastanawiając się nad przeszłością, Stefania rumieniła się na wspomnienie Waltera, teraz cała jego nicość moralna stanęła jéj przed oczami.
Dziś, pani Jaźwińska nie mówi nigdy o pracy, ale jest najpracowitszą gospodynią — wstaje do dnia, a chociaż nie dowodzi o poświęceniach, gotowa jest jednak za mężem i dla męża w ogień wskoczyć.
Grabski siedzi przy dzieciach i cowieczór grywa z panem Januarym w szachy, przytém rozwija swe mizantropijne na świat poglądy, a stary Jaźwiński, zwolennik opozycyi z zasady, uparcie mu kontruje.
— Bo uważasz — mówi pan Jan — sam mówiłeś, że na świecie jest pełno złodziejów i oszustów.
— Mówiłem, ale to niczego nie dowodzi.
— Pięknie nie dowodzi, kiedyś sam mówił.
— A nie dowodzi — bom zapomniał dodać, że na świecie jest także pełno gapiów, pozwalających się okradać i oszukiwać.

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.