Spekulacye pana Jana/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Spekulacye pana Jana
Podtytuł Nowella
Pochodzenie „Kuryer Codzienny“, 1879, nr 16-23
Redaktor Józef Hiż
Wydawca Karol Kucz
Data wyd. 1879
Druk Drukarnia Kuryera Codziennego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Wielki kongres kauzyperdów w Pieprzykowie i ratowanie finansowego topielca.

Skoro pan Grabski przekonał się, że rzeczywiście Pieprzyków, pomimo zamierzonych ulepszeń, stoi nad przepaścią i że dni jego są już policzone, schwycił się obydwoma rękami za włosy, a raczéj za głowę, gdyż włosów od pewnego czasu nie posiadał.
Poza Pieprzykowem nie było już więcéj dóbr do sprzedania, a po ścisłém i dokładném obliczeniu kapitałów znajdujących się w kasie ogniotrwałéj, przekonał się pan Jan, że ilość ich wystarczy zaledwie na podróż do Warszawy i na kilkomiesięczną w tém mieście egzystencyę.
Po raz pierwszy w życiu przedstawiło mu się straszne widmo nędzy, tém straszniejsze, że nieznane i niewidziane nigdy.
W gruncie rzeczy diabeł nie tak straszny jak go malują, a bieda, jakkolwiek nie należy do najmilszych wynalazków ducha ludzkiego, ma w sobie jednak pewien urok i można się z nią pogodzić; ale pan Jan biedy nie znał i dla tego wydawała mu się ona czémś tak straszném, tak przerażającém, że na samą myśl o niéj biedne człowieczysko dostawał febry i trząsł się jak galareta, którą kucharz jego umiał tak znakomicie przyrządzać.
Jak przy łożu konającego, konsylium znakomitych lekarzy debatuje nad tém, jakby ułatwić nieszczęśliwéj duszy wydobycie się z więzów marnego ciała, tak nad upadającą fortuną zbiera się zazwyczaj rada doświadczonych prawników, którzy mają sobie za punkt honoru zrobić z dóbr siekaninę, coby mogła zadowolnić apetyt wilków i ocalić skórę owcy.
Tego to środka chwycił się i pan Jan, a chcąc go wykonać jak najprędzéj, odbył przedewszystkiém konferencyę... z kucharzem i osobiście ułożył obiadowe menu.
Następnie wysłał do miasta powóz, który miał przywieźć najbieglejszych jurisprudentów gubernialnych.
Stawiło się téż trzech adwokatów, patrzących na siebie bardzo krzywo i pan Cessyowicz, rejent, uważany powszechnie za wielkiego znawcę i znakomitego praktyka w rzeczach hypotecznych.
Byli to bardzo porządni ludzie, światowi, dowcipni, a przytém posiadali jeszcze i tę właściwość, że mogli pić szlachetny sok jagód winnych od rana do nocy, bez szkody dla swych organizmów fizycznych i bez żadnych skutków dla normalnego stanu umysłów.
Istne gąbki.
Obiad odbył się z właściwym szykiem i talent kucharza zajaśniał w całéj świetności.
Rejent łykał kuropatwy jak jastrząb, adwokaci obrabiali zająca jak lisy.
Proszę jednak nie przywiązywać do tego porównania żadnych arières pensées, osobiście manifestuję się bowiem zawsze z wielkiém poważaniem dla całego cechu jurystów.
Rejent zajmował krzesło obok saméj pani, która włożyła na siebie suknię jedwabną i twarz ozdobiła uśmiechem cukrowym, używanym zazwyczaj w dni uroczyste i świąteczne.
Dwaj adwokaci starsi, panowie Pozwiński i Wyrokiewicz, siedzieli naprzeciw siebie, a obok panny Stefanii umieścił się młody, ale podobno bardzo sprytny prawnik, pan Bernard Fingerhut, przystojny brunet, z brodą kruczéj czarności, nosem orlim i wejrzeniem pełném ognia.
Żeby się nazywał Signore Fingerhutini, możnaby go było wziąść za włocha.
Ten okazywał najmniéj znajomości gastronomicznych: potraw nie chwalił, wina pił mało, i pan Jan uważał go w duchu za coś bardzo jeszcze niedowarzonego.
Przypuszczam, że powątpiewał nawet, czy taka istota, która na dobréj kuchni się nie zna i wina pić nie umie, może miéć jakie wyobrażenie o prawie cywilném, a témbardziéj o ustawie hypotecznéj...
Kiedy starsi jego towarzysze rozprawiali z panem Janem o tém, że baranina przyrządzona w sposób odpowiedni, może do złudzenia imitować pieczeń sarnią, on tymczasem polemizował z panną Stefanią, w najpowszedniejszéj a zarazem w najmniéj jeszcze zbadanéj kwestyi małżeństwa i miłości.
Przytém spoglądał w modre oczy swéj przeciwniczki z wielką pewnością siebie i starał się magnetyzować ją wzrokiem, a w tym celu wytrzeszczał swe wielkie oczy, jak zając.
— Ja pani co powiem, — mówił Fingerhut, — znam w Warszawie bardzo wiele młodych osób, bogatych, pięknych, bardzo wysoko edukowanych, ale stanowczo nie wierzę, żeby która z nich mogła się kiedy ewentualnie zakochać. Wychodzą one wprawdzie za mąż, ale czynią to dla tego, żeby miéć swój dom własny i żeby majątek powierzyć w ręce pewne, doświadczone, które potrafią go z biegiem czasu podwoić, lub potroić.
Panna Stefania protestowała bardzo energicznie.
— Ależ panie, takie życie bez poezyi, bez wrażeń, zimne, monotonne, odarte ze wszystkich wrażeń, musi być nudne i ckliwe.
— Niech pani tego nie mówi; takie właśnie życie jest prawdziwém życiem, a wrażenia? o łaskawa pani, jeżeli dziś naprzykład kupowałem marki po 53, a jutro kurscetel pokazuje 49, jakież to silne wrażenie! A chcę poezyi, to biorę paszport, jadę do Szwajcaryi, jak Hanibal przechodzę Alpy, bujam się w gondoli na Weneckich kanałach, zwiedzam starożytny Rzym. Co pani zechce? przy pieniędzach, to człowiek może miéć wszystko.
— O, dziękuję za takie życie; czego innego żądać należy od losu, nie! nie! nie mogłabym nigdy urządzić się w podobny sposób...
Wśród takiéj rozmowy przeszedł obiad, po którym podano czarną kawę już do gabinetu pana Jana i wszyscy juryści in gremio zaczęli badać puls wykazu hypotecznego Pieprzykowa.
Słaby to był ten puls, wyczerpanie sił zupełne, wady organiczne i choroby zadawnione...
Pozwiński i Wyrokiewicz kręcili głowami, młody Fingerhut proponował pozorną sprzedaż, przepisanie tytułu własności na kogoś podstawionego, oraz zaproponowanie wierzycielom, aby się kontentowali biorąc 25 za sto.
— W kółku moich bardzo blizkich znajomych, — mówił, — w drodze dobrowolnych układów, uratowałem od zguby cztery sklepy, wierzyciele dostali 18%, towary poszły na wielką nieustającą wyprzedaż i dziś moi klijenci pozakładali świetne magazyny na imię swych żon, ciotek, wujów i robią doskonałe interesa.
— Ale uważa pan dobrodziéj, — wtrącił pan Jan, — nie wydaje mi się to zupełnie... jakby to powiedziéć...
— Być może, ale jest prawném i pewném, a w tym razie dla pana jedyném.
Rejent sapał, marszczył brwi, zażywał tabakę, nareszcie kiedy już wszyscy ucichli, zabrał głos.
— Otóż, reassumując zdania obecnych tu kolegów dobrodziejów, byłbym mniemania, że są one bardzo dobre, aczkolwiek z drugiéj strony, ośmielam się powiedziéc, że w praktyczném zastosowaniu psu na budę się nie zdały. Jakkolwiek bardzo wysoko cenię praktykę, głęboką teoryę i szeroką znajomość prawa moich czcigodnych interlokutorów, niemniéj przeto oddając należną cześć zasłudze, poważam się mniemać, że w danym razie, rady ich nie są warte tak zwanego funta kłaków...
— Ho! ho! — rzekli jednocześnie Wyrokiewicz i Pozwiński, — rejent wpada w zły humor.
— Broń Boże, a pfe! drodzy panowie. Wino Pieprzykowskie lactificat, co rozwesela serca, nie zaś ma kwasić humor. Z tém wszystkiém wobec sytuacyi, któréj in futuro grozić się zdaje smutna ewentualność, należy kwestyę stawiać w inny sposób. Wedle mego widzenia rzeczy, jak to wyżéj nadmienić miałem zaszczyt, rady czcigodnych moich kolegów uważam za bardzo znakomite w każdym innym razie, oprócz niniejszego — a jeżeli wolno mi wypowiedziéć moje indywidualne przekonanie, to gotów jestem oświadczyć, że tylko sprzedanie Pieprzykowa na drobne działki, zapewnia i wierzycielom i obecnemu właścicielowi drogę wyjścia...
Tu imćpan rejent zażywszy porządną porcyę tabaki, pociągając powoli z kieliszka, zaczął szczegółowo rozwijać swój plan, który po bardzo żwawych dyskusyach do późna prowadzonych, zyskał aprobatę ostateczną całego zgromadzenia.
Po dyskusyi urządzono wista, którego monotonność urozmaicił koncert panny Stefanii na eleganckim fortepianie, oraz kolacya, jedna z tych kolacyj, których Pieprzyków więcéj już zapewne ani produkować, ani oglądać nie będzie.
W kilka tygodni późniéj na dziedzińcu pokazywały się jednokonne wózki i nieosiodłane wierzchowce, a poczciwa drobna szlachta oglądała budynki, pola, łąki i lasy.
Wreszcie stało się!
Ożywione rozprawy przy kontrakcie, burze grożące zerwaniem całego interesu, tysiączne kwestye i kwestyjki, przez zręcznego rejenta zostały zagodzone i zażegnane, nowonabywcy z woreczków zaczęli dobywać pieniądze, a gdy przyszło do podpisania, pozdejmowali z siebie kapoty i spancerki — tak im było gorąco.
Pieprzyków stał się własnością trzydziestu właścicieli, a pan Jan schował do kieszeni piętnaście tysięcy rubli i wrócił do swéj dawnéj rezydencyi, gdzie według kontraktu, rok cały miał jeszcze przemieszkiwać.
Smutno mu było gdy patrzył, jak folwark, na którym takie znakomite ulepszenia miał zaprowadzić, zmieniał swoję dawną powierzchowność — jak rozbierano budynki, sprzedawano co porządniejszy inwentarz, jak po ogrodzie spacerowały konie, a świnie bez ceremonii ryły szparagarnie.
Żeby choć co innego, ale szparagarnie!...
Nie mógł téż biedaczysko sypiać, bo od samego świtu nowi dziedzice prowadzili na dziedzińcu ożywione rozprawy, nie szanując spoczynku swego lokatora i nie przypuszczając nawet, że może istniéc na świecie istota, co o wschodzie słońca nie wstaje, a zaraz po zachodzie nie zasypia.
To téż biednemu człowiekowi policzki pobladły, oczy podkroiły się — jakieś zmarszczki zaczęły się pokazywać na czole, a brzuch, ów brzuch! najpiękniejszy w całym Pieprzykowie budynek, zapadać się zaczął, tak że skutkiem tego trzeba było pomyśléć o radykalnych zmianach w garderobie.
Piękna Stefcia, która niedawno jeszcze z takim zapałem pragnęła użyzniać potem swego czoła ukochaną ziemię pradziadów — pozbawiona téj ziemi, posmutniała i zaczęła grać rolę ofiary pokrzywdzonéj przez los, zapoznanéj przez ludzi.
Starała się téż za pomocą odpowiednich kosmetyków nadać swéj twarzyczce wyraz słodkiéj melancholii, ubierała się czarno, oraz w chwilach samotności albo czytała dział anonsów w gazecie, albo téż rozmyślała o tém, czém wobec wymagań postępowéj młodzieży, panna z gruntem, różni się od panny bez gruntu.
Sama pani tylko zachowywała się indyferentnie, upadek Pieprzykowa niewiele ją obchodził, boć jakże? panna z porządnego domu, późniéj żona zamożnego człowieka, wydawała całe życie pieniądze obojętnie, spokojnie, nie przypuszczając żeby ich kiedy zabrakło, ani téż nie zastanawiając się nad tém, zkąd się one biorą...
Nic téż dziwnego, że nie była w możności ocenienia szczytnych i wzniosłych poświęceń pana Jana, który od chwili sprzedaży Pieprzykowa, dla dobra rodziny, dla oszczędności, zamiast trzech szklanek herbaty rano, pijał tylko dwie i to bez cytryny, a zamiast złotówkowych cygar jak zwykle, dusił się kapustosami po trzy ruble setka...
Biedny człowiek! cierpiał w milczeniu i z pokorą poddał się losowi, który go tak ciężko, a zarazem tak niesłusznie ukarał i prześladował.
Jedyną ulgą w tych zmartwieniach był dla niego wist z licytacyą, ale okolica Pieprzykowa nie obfitowała w geniusze, prawdziwych graczów nie było, ci zaś którzy zasiadali z panem Janem do zielonego stolika, byli to po prostu fuszery, raki, których na bezrybiu za ryby uważano... liche opłatki, których używanie dało się tylko brakiem laku usprawiedliwić...
Cały rok monotonnego życia w Pieprzykowie, urozmaicony był tylko jedném wydarzeniem większéj doniosłości, a mianowicie wizytą pana Januarego, sąsiada, starego wygi i skąpca, który przybył prosić o rękę panny Stefanii dla swego syna Piotra.
Misya jednak ta nie uwieńczoną została pomyślnym skutkiem, gdyż panna Stefania oświadczyła, że jakkolwiek pan Piotr jest człowiekiem uczonym, młodym, przystojnym i zamożnym, jednak jako zbyt wiele dbający o swoje konie, krowy i gospodarstwo, nie potrafi się nastroić do kamertonu wymagań panny z porządnego domu i urozmaicić jéj życie w ten sposób, aby ono nie wyglądało jak życie, co jest zbyt pospolitém i nudném, ale jak piernik z migdałem, co ma być znowu podobno bardzo rozkoszném i słodkiém.
Przyszła wreszcie chwila ewakuacyi Pieprzykowa.
Kilka fur z rzeczami ruszyło przodem, a za niemi państwo Grabscy, pożegnani z płaczem przez dawną służbę, pojechali ku stacyi kolei żelaznéj.
Na bryczce siedzieli państwo i panna Stefania; tamże według wszelkiego prawdopodobieństwa mieściły się i projekta pana Jana, — projekta świetnéj przyszłości.
Smutny to co prawda był pochód, nikt nie odprowadzał, nikt nie żałował; służbie prędko łzy oschły, tylko pies stary powlókł się za bryczką, a gdy chciał wskoczyć za państwem do wagonu, posługacz stacyjny kopnął go nogą, aż biedne zwierzę padło na relsy.
Lokomotywa w téj chwili gwizdnęła i koła wagonu zmiażdżyły łeb głupiego zwierzęcia i jego idealną wierność.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.