Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom III/Lenistwo/Rozdział V: Różnice pomiędzy wersjami

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Usunięta treść Dodana treść
Wydarty (dyskusja | edycje)
(Brak różnic)

Wersja z 09:57, 24 lut 2020

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


V.

Po chwili namysłu i milczenia, Florencja rzekła do Walentyny:
— Pojmuję doskonale, że rozmaite zdarzenia tego pierwszego dnia, w którym ujrzałaś naszego kuzyna, Michała, uczyniły na tobie, moja biedna przyjaciółko, żywe wrażenie; znalazłaś go mężczyzną rzadkiej piękności, umysł jego był wyższym, ponieważ zdawał się wywierać pewien wpływ na jednym z najznakomitszych ludzi naszej epoki, i nareszcie to, coś wiedziała o względności Michała dla jego starej mamki, wszystko to dowodziło ci tkliwości i wspaniałomyślności jego serca. Niestety! nie potrzeba było tylu przedmiotów, ażeby obudzić twoje zajęcie w tem smutnem położeniu, w jakiem się naówczas znajdowałaś.
— Nie potrzebuję ci wspominać, że całą noc mimowolnie myślałam o Michale. Nazajutrz, jak tylko mogłam najspieszniej pobiegłam znowu do okna; dzień był prześliczny; Michał, równie jak w wilję przepędził go cały w galerji, leżąc na swoim dywanie, paląc, marząc, czytając i zachwycając się, jak mi to później powiedział, szczęściem istnienia. Tego dnia ujrzałam przybywającego do niego człowieka ubranego czarno, i mającego pod pachą ogromny portfel; zdawało mi się, że był to jakiś ajent lub pełnomocnik; rzeczywiście wydobył on z portfelu jakieś papiery; chciał je odczytać Michałowi, lecz ten odebrał je od niego i nie czytając wcale podpisał, poczem pełnomocnik, wydobywszy z kieszeni paczkę biletów bankowych oddał je Michałowi, prosząc go, ażeby je przeliczył, czego ten jednak nie uczynił, okazując mu tym sposobem ślepe zaufanie.
— Okazuje się — rzekła Florencja — że nasz kochany kuzynek nie dba wcale o swoje interesy.
— Aż nadto, na jego własne nieszczęście.
— Czyżby jego majątek?...
— Dowiesz się o wszystkiem, tylko miej jeszcze chwilkę cierpliwości; w ciągu tego dnia, który przeszedł jak wszystkie inne, na zupełnej bezczynności, służąca Michała przyniosła mu jakiś list; przeczytał go. Ah! Florencjo, nie widziałam nigdy, żeby politowanie mogło tkliwiej wyrazić się na twarzy człowieka! Oczy jego napełniły się łzami; otworzył stolik, w którym zamknął bilety bankowe, i dał jeden mamce.
— Dobre i szlachetne serce — rzekła Florencja rozrzewniona.
— Słońce zaszło już oddawna, kiedym mogła zamknąć się w pokoju i powrócić nareszcie do mego ulubionego okna — mówiła dalej Walentyna. — Szukałam właśnie oczyma Michała, gdy ujrzałam jakąś młodą kobietę wchodzącą do galerji, i biegnącą prosto do niego.
— Ah! biedna Walentyno!
— Okropny cios dotknął moje serce. Była to niedorzeczność, szaleństwo, bo przecież nie miałam do niego żadnych praw; lecz wrażenie to było mimowolne; oddaliłam się natychmiast od okna, rzuciłam się na krzesło, i zakrywszy twarz rękoma długo płakałam, potem ogarnęło mnie jakieś bolesne marzenie; w dwie godziny potem usłyszałam nagle przygrywkę na fortepianie, a wkrótce potem dwa głosy zaczęły śpiewać namiętny duet Matyldy i Arnolda z Wilhelma Tella?
— Więc to był Michał!
— Tak jest... on... i ta kobieta.
Trudno byłoby wyrazić w jaki sposób Walentyna wymówiła te wyrazy: I ta kobieta!
Po chwili smutnego milczenia dodała:
— Noc była spokojna, cicha; te dwa głosy dźwięczne, pełne ognia, zdawały się wznosić do nieba, jakby śpiew szczęścia i miłości; przez jakiś czas słuchałam mimowolnie... ale wkońcu tak mi to było przykre, że nie mając odwagi oddalić się, zakryłam uszy rękami; potem wstydząc się tej śmiesznej słabości, i chcąc w samej boleści znaleźć jakiś gorzki urok, słuchałam znowu; lecz śpiew już ustał. Zbliżyłam się do okna; kwiaty napełniały powietrze balsamiczną wonią, świeżość nocy była rozkoszna; najmniejszy powiew wiatru nie poruszył drzew; nikłe światło, jakby blask alabastrowej lampy przedzierało się przez spuszczone story galerji; zupełne milczenie panowało czas jakiś, potem słyszałam szelest piasku, skrzypiącego pod stopami Michała i tej kobiety; noc była dosyć jasna, widziałam oboje. Ah! Florencjo, ileż to nowych gwałtownych, strasznych namiętności zbudziło się we mnie przez te dwa dni! Miłość, żądza, zazdrość, nienawiść, wyrzuty, tak, wyrzuty, gdyż od tej chwili czułam, że niezwalczona siła popychała mnie do mej zguby, i że upadnę w tej walce; znasz energję, siłę mego charakteru. Energja ta i siła nie odstąpiły mnie w tej nieszczęsnej miłości. Cóż ci mam więcej powiedzieć? Długo broniłam się mężnie, lecz kiedy niecne i grubjańskie postępowanie mego męża doprowadziło mnie do rozpaczy, zdawało mi się, że wszystkie węzły zerwane zostały między nami, i ślepo oddałam się namiętności, która mnie trawiła.
— Przynajmniej, byłaś... szczęśliwą, Walentyno... bardzo szczęśliwą...
— Naprzód były rozkosze nieba, jakkolwiek zaćmione nieco wspomnieniem tej kobiety, z którą Michał rozłączył się już oddawna. Była to sławna śpiewaczka, znajdująca się teraz, ile mi się zdaje, we Włoszech. Znalazłam go takim, jakim go sobie marzyłam, umysł wzniosły i czarujący, serce tkliwe, delikatność nadzwyczajna, wesołość i dobry humor niezmienne, tkliwość namiętna, względność, grzeczność, słowem wszystko jednoczył w sobie. Jednak stosunki nasze dopiero dwa miesiące trwały; ubóstwiałam Michała, a byłam najnieszczęśliwszą w świecie istotą.
— Biedna Walentyno! jakimże to sposobem? Według tego, co mi opowiadasz, Michał musiał jednoczyć w sobie wszystkie przymioty mogące, uczynić cię szczęśliwą?
— Tak jest — odpowiedziała Walentyna z westchnieniem — lecz te wszystkie przymioty były w nim sparaliżowane przez jednę nieuleczalną wadę, przez...
I pani d’Infreville zatrzymawszy się nagle, zadrżała.
— Walentyno, czemuż nie kończysz? — zapytała Florencja, spoglądając na nią ze zdziwieniem — dlaczegóż to milczenie? Mów, zaklinam cię. Czyż nie posiadam całej twojej ufności?
— Alboż nie dałam tego dowodów, składając ci moje wyznanie?
— Tak... o! tak! Ale dokończ.
— Zresztą — rzekła pani d’Infreville po chwili milczenia — ty zrozumiesz moje wahanie. Oto! wszystko, co było dobrego, doskonałego, wzniosłego, tkliwego w Michale, było zepsute przez jego opieszałość.
— To jak ja — zawołała pani de Luceval, i ty lękałaś się powiedzieć mi o tem.
— Nie, nie, Florencjo, twoja opieszałość, twoje lenistwo są powabne.
— Pan de Luceval nie podziela wcale twego zdania — rzekła młoda kobieta uśmiechając się nieznacznie.
— Lenistwo twoje nie ma przynajmniej, ani dla twego męża, ani dla ciebie przedewszystkiem, żadnych złych skutków; lenistwo to stanowi twą rozkosz, i nikt na niem nie cierpi. Ale w Michale miało ono skutki fatalne; naprzód pozostawił swoje interesa majątkowe ich własnemu biegowi, nie chcąc się niemi nigdy zajmować; pełnomocnik jego człowiek przeniewierczy, zachęcony tem niedbalstwem, nie poprzestając na haniebnem okradaniu go, wciągnął go w operacje niekorzystne dla siebie, zgubne dla Michała, który brzydził się najmniejszem utrudzeniem umysłowem dla sprawdzenia jego rachunków; cóż ci mam więcej powiedzieć? w obecnej chwili nie wiem, czy pozostało mu jeszcze tyle, żeby mógł wyżyć w sposób jak najumiarkowańszy.
— Mój Boże! biedny chłopiec! jakże to smutne! Ale czemuż twój wpływ nie zdołał pokonać tego nieszczęsnego lenistwa?
— Mój wpływ — rzekła Walentyna, uśmiechając się z goryczą — jakiż wpływ można wywrzeć na podobny charakter? Rozumowanie, naleganie, przestrogi, prośby, wszystko rozbija się o tę bezwładność, zawsze zadowoloną i pogodną. Gdyż u Michała, nigdy nie usłyszysz słowa surowego lub gniewnego, unika on zniecierpliwienia lub gniewu, jak trudu jakiego; zawsze spokojny, uśmiechający i czuły, odpowiada na najrozsądniejsze upomnienia, na najtkliwsze błagania, żartem lub pocałunkiem.
— Masz słuszność, Walentyno, to rzecz nierównie ważniejsza, niż myślałam.
— To rzecz ważna, o! bardzo ważna — odpowiedziała młoda kobieta z drżeniem — gdyż nie znasz okropnej myśli, która mnie jak mara jaka ściga.
— Co mówisz?
— Michał posiada umysł zbyt przenikliwy i rozsądek zbyt wielki, żeby się mógł mylić, co do swojej przyszłości; wie on dobrze, że, gdy wyda ostatniego luidora, nie może się znikąd spodziewać pomocy, a tem mniej od siebie samego...
— O czemże on tedy myśli?
— O czem! — powtórzyła Walentyna z drżeniem. Poczem westchnęła głęboko i dodała głosem wzruszonym — o czem myśli? on się zabije.
— Wielki Boże! czy ci to wyznał?
— O! nie — odpowiedziała Walentyna ze smutkiem i większą jeszcze goryczą — nie, nie śmiał uczynić mi takiego wyznania, ponieważ odkrycie to sprowadziłoby, jak to powszechnie mówią, gwałtowną scenę z mojej strony, sprowadziłoby łzy, żale, wyrzuty bez końca. Nie, on mi nie wyznał, że się zabije przez lenistwo, jak dotąd żył przez lenistwo; lecz pewnego razu wymknęło mu się śród śmiechu, jakgdyby z rzeczy najprostszej w święcie to dziwne zdanie: Szczęśliwi umarli... wieczni próżniacy.
— Ah! Walentyno... co za okropna myśl!
— A jednak, widzisz, ja żyję z tą myślą — rzekła nieszczęśliwa kobieta zalewając się łzami. — I tę trwogę, która panuje nad mojemi wszystkiemi myślami, nad każdym moim krokiem, ja muszę ukrywać ją przed nim, bo gdyby mnie widział smutną, roztargnioną, wiesz ty, coby on mi powiedział ze swoim tkliwym i ujmującym uśmiechem?
„Moja biedna Walentyno, poco ten smutek? Nie jesteśmy młodzi, szczęśliwi i kochający się wzajemnie? Myślmy tylko o szczęściu. Kocham cię; przyjmij mnie więc takim, jakim jestem, jeżeli zaś nie, jeżelim cię mimowolnie zasmucił, jeżeli ci się już więcej nie podobam, porzuć mnie, poszukaj sobie lepszego, i zostańmy przyjaciółmi. W mojem rozumieniu miłość powinna być tylko radością, szczęściem, czułością i wypoczynkiem! kto w swojem życiu przeżył dziesięć dni zupełnego szczęścia, ten może umrzeć mówiąc: dzięki Ci Boże! My przeżyliśmy sto i może więcej takich dni! i żyć jeszcze możemy tysiące, jeżeli tylko zechcesz, gdyż ja ciebie uwielbiam, moja Walentyno; zresztą, czyż jestem zbyt leniwy, aby być niestałym? Nie mógłbym bez trwogi, pomyśleć o szukaniu nowej miłości“.
— Tak jest — dodała Walentyna z coraz większym bólem i zapałem, gdy tymczasem Florencja zdawała się być pogrążona w głębokiem zamyśleniu — w ten to sposób Michał zapatruje się na miłość! Te przejścia z radości do łez, te nieokreślone trwogi, te szalone zazdrości, lecz okropne, które potępiają przeszłość, przyszłość nawet, które niepokoją i dręczą serca, tak jest, te gwałtowne uniesienia, te wybuchy namiętności, wywołują tylko uśmiech na ustach Michała. Byłoby dla niego utrudzeniem, gdyby ich miał doznawać; ja, ja sama tylko doświadczam całej ich boleści. Jego ociężałość, nie mogę bowiem powiedzieć obojętność, gdyż, powiedziawszy prawdę, on mnie kocha, jak umie i jak może kochać, jego niedbalstwo w miłości boli mnie, oburza mnie, doprowadza mnie do rozpaczy; lecz powściągam się i cierpię, gdyż mimowolnie ubóstwiam go takim, jakim jest; lecz to jeszcze nie wszystko: zdaje on się wcale nie domyślać podejść, trwóg, obaw, przez które codziennie muszę przechodzić, gdyż, ażeby przepędzić z nim całe godziny, niekiedy całe dnie nawet, muszę gromadzić kłamstwa na kłamstwa, zdawać się niemal na łaskę moich służących i wynajdywać za każdym razem nowe pozory do moich częstych wydaleń; a kiedy wracam, ah! gdybyś ty wiedziała, Florencjo, jak okropny ciężar obarcza moje serce, kiedy po długiem oddaleniu wyciągnę rękę, ażeby zastukać do drzwi moich, mówiąc sobie, wszystko może odkryte! A kiedy stanę przed moim mężem, spojrzeć mu w oczy, czytać z jego twarzy, czy nie ma jakiego podejrzenia, drżeć, lecz drżeć wewnętrznie, na jego najmniej znaczące pytanie, udawać spokojną, obojętną kiedy mnie dręczy i pali największa trwoga. A potem, i to już ostatnia boleść, ostatnia podłość, udawać uśmiechającą, nadskakującą nawet wobec męża, którym się brzydzę. Tak, muszę mu pochlebiać, bo go się lękam! i ponieważ usiłuję zmylić jego podejrzenie, udaję wesołą i uprzejmą. Rozumiesz ty to? niekiedy muszę być wesołą, kiedy tymczasem śmierć gnieździ się w mej duszy. Słuchaj, Florencjo, życie takie jest piekłem, a jednak, okropnem byłoby dla mnie wyrzec go się na zawsze.
— Ah! Walentyno — zawołała pani de Luceval, rzucając się w objęcia swej przyjaciółki — dziękuję ci, dziękuję, droga przyjaciółko, dziękuję!
Pani d’Infreville, zdumiona postępkiem i słowy Florencji, przyjęła jej uścisk ze wzruszeniem i zdziwieniem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.