Strona:Janusz Korczak - Koszałki Opałki.djvu/246: Różnice pomiędzy wersjami

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
[wersja przejrzana][wersja przejrzana]
m 1 wersja
Status stronyStatus strony
-
Bez treści
+
Przepisana
Treść strony (podlegająca transkluzji):Treść strony (podlegająca transkluzji):
Linia 1: Linia 1:
wnętrza gór, głębie oceanów, zawrotny ruch maszyn i gęnjusz ludzki — na całym wielkim świecie.<br />
{{tab}}Czy widzicie obraz?<br />
{{tab}}Olbrzymie składy ciągną się na dziesiątki mil; wyrastają biura potworne, jak za dotknięciem laski czarodzieja; pieni się zwarta rzesza pracowników; płyną rzeki wezbrane towarów ze wszystkich krańców świata; zjeżdżają kupcy wszyscy, od sztywnego anglika, buńczucznego niemca, zwinnego francuza — do dzikiego kirgiza, kędzierzawego negra, bladego beduina.<br />
{{tab}}Każdy łokieć płótna lub sukna, każdy rower, samochód, tuzin guzików, zegarek, brylant, węgiel, jajko, szklanka, fijołek, strusie pióro, daktyl czy księga mędrca, zanim dobiegnie do mety, musi przejść przez Warszawę — centralny punkt wszechświatowego handlu.<br />
{{tab}}Piędź po piędzi zbliżałem się w mozole do upragnionego celu. Podpisałem umowy z kolonistami, miljarderami, kacykami, murzami, fabrykantami, właścicielami kopalni, Dalaj-Lamą tybetańskim, a wszędzie za pierwszy stawiałem warunek, by cała administracja niebywałego, bajecznego przedsiębiorstwa, cały personel, od dyrektorów poszczególnych wydziałów aż do zwyczajnych tragarzy — by spoczywało to wszystko w rękach sił krajowych.<br />
{{tab}}Pomyślcie, co za olbrzymie zapotrzebowanie
Stopka (noinclude):Stopka (noinclude):
Linia 1: Linia 1:
<references/>
__NOEDITSECTION__

Wersja z 22:55, 16 cze 2015

Ta strona została przepisana.

wnętrza gór, głębie oceanów, zawrotny ruch maszyn i gęnjusz ludzki — na całym wielkim świecie.
Czy widzicie obraz?
Olbrzymie składy ciągną się na dziesiątki mil; wyrastają biura potworne, jak za dotknięciem laski czarodzieja; pieni się zwarta rzesza pracowników; płyną rzeki wezbrane towarów ze wszystkich krańców świata; zjeżdżają kupcy wszyscy, od sztywnego anglika, buńczucznego niemca, zwinnego francuza — do dzikiego kirgiza, kędzierzawego negra, bladego beduina.
Każdy łokieć płótna lub sukna, każdy rower, samochód, tuzin guzików, zegarek, brylant, węgiel, jajko, szklanka, fijołek, strusie pióro, daktyl czy księga mędrca, zanim dobiegnie do mety, musi przejść przez Warszawę — centralny punkt wszechświatowego handlu.
Piędź po piędzi zbliżałem się w mozole do upragnionego celu. Podpisałem umowy z kolonistami, miljarderami, kacykami, murzami, fabrykantami, właścicielami kopalni, Dalaj-Lamą tybetańskim, a wszędzie za pierwszy stawiałem warunek, by cała administracja niebywałego, bajecznego przedsiębiorstwa, cały personel, od dyrektorów poszczególnych wydziałów aż do zwyczajnych tragarzy — by spoczywało to wszystko w rękach sił krajowych.
Pomyślcie, co za olbrzymie zapotrzebowanie