Poeta i świat (Prus): Różnice pomiędzy wersjami

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
[wersja przejrzana][wersja przejrzana]
Usunięta treść Dodana treść
Nie podano opisu zmian
Matlin (dyskusja | edycje)
m →‎top: błędna data wydania, replaced: |rok wydania = 1935 → |rok wydania = 1936 przy użyciu AWB
Linia 6: Linia 6:
|wydawnictwo = Gebethner i Wolff
|wydawnictwo = Gebethner i Wolff
|druk = Drukarnia Narodowa
|druk = Drukarnia Narodowa
|rok wydania = 1935
|rok wydania = 1936
|miejsce wydania = Warszawa
|miejsce wydania = Warszawa
|strona indeksu = Nowele, opowiadania, fragmenty (Prus)
|strona indeksu = Nowele, opowiadania, fragmenty (Prus)

Wersja z 16:36, 31 lip 2019

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Poeta i świat
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXIII
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom II
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
POETA I ŚWIAT.
Przepisał ze znalezionego rękopismu Bolesław Prus.

...Na kartkach tych pragnę opisać dramatyczne dzieje człowieka, który, stworzony na poetę, został — dependentem...
Jeżeli w słowach powyższych znajdzie kto za wiele goryczy, niech obwinia nie mnie, ale porządek społeczny i naturę, która dając mi taką duszę, jaką mam, zrobiła mnie tem, czem jestem.
Ale — dźwigajmy dalej cierniową koronę. Może przyszłość...


∗                    ∗

Moja nieboszczka mama znała kuzynkę Juljusza Słowackiego, a zmarły ojciec często bywał w domu, w którym urodził się Fryderyk Szopen. Z tego powodu otrzymałem imiona: Fryderyka-Juljusza.
Ojciec nazywał mnie Fryderykiem i twierdził, że mam talent muzyczny. Mama nazywała tylko Juljuszem i była pewna, że zostanę poetą. Taka niezgodność poglądów często doprowadzała rodziców do sprzeczek. Zazwyczaj jednak godziła ich bawiąca w naszym domu ciocia Femcia, zapewniając poróżnionych, że posiadam równie wielkie zdolności do muzyki jak i do poezji.
Ona pierwsza, gdy miałem lat pięć, poczęła udzielać mi lekcje fortepianu. Ponieważ ręce moje były za małe, więc z początku grałem tylko jednym palcem melodją: „Wlazł kotek na płotek...“ Wkrótce ciocia przekonała się, że dla pokierowania moich zdolności nie wystarczą jej muzykalne zasoby. Ja bowiem chciałem koniecznie grać wszystkiemi palcami, ale żadną miarą nie mogłem objąć ręką oktawy.
W tym wypadku natura po raz pierwszy obeszła się ze mną jak macocha.
Gdym miał lat sześć, przyjęto nauczyciela muzyki, który odznaczał się dużym talentem, ale trochę pił. W kwartał po nim nastał inny nauczyciel, gwałtownik i brutal, który, gdy w sali nie było świadków, tak ciągnął mnie za uszy, że mi do dziś dnia odstają.
Gdym doszedł do siedmiu lat, ojciec umarł. Wtedy mama i jej stronnictwo powiedzieli, że nie mam ani zdolności do muzyki, ani nawet słuchu — i — moja artystyczna edukacja przerwała się na „Polce tremblante.“
Może i lepiej, żem się wyżej nie kształcił w muzyce, bo zapewne i w niej byłbym męczennikiem jak w poezji. Duch mój jest zanadto samodzielny i, że tak powiem: rewolucyjny, w granicach legalności. A o ile znam muzykę, zdaje mi się, że — sztuka ta wymagała głębokich reform.
Do dwunastego roku znajdowałem się pod wyłącznemi wpływami cioci i mamy. Ciocia Femcia, podówczas osoba starsza, codzień odkrywała we mnie nowe zdolności; mama — rozwijała mój poetycki talent.
W tej epoce żyłem tylko poezją. Prawie na każdą godzinę dnia mama wynajdywała, w zbiorze sławniejszych poetów, stosowne wiersze i uczyła mnie ich na pamięć. Sama doszła wkońcu do takiej wprawy, że na miesiąc przed śmiercią zaczęła mówić wierszem. Mnie jednak z tej edukacji zostało niewiele. Gdy mama czytała co przy mnie, umysł mój zajęty był samodzielnem tworzeniem, i z tego powodu większa część jej pracy ginęła bez pożytku.
Z dziecinnych czasów został mi jeden cenny nabytek. Co wieczór, gdym był w łóżeczku, mama czytała wiersz Słowackiego „W Szwajcarji,“ przy którym zasypiałem. Dziś, ile razy nadmiar poetycznej twórczości spędza mi sen z powiek, kładę się do łóżka i mówię półgłosem:

Ileż cię razy dźwiękami lutni
Budziłem i do snu kładłem!...
A ty smutniejsza niż ludzie smutni
Za nowem biegłaś widziadłem...

Nigdy jeszcze nie było wypadku, ażebym nie zasnął, powtórzywszy tę strofkę dwa, a najwięcej trzy razy.
Ponieważ nauka liter z elementarza, jako czysto mechaniczna, okazała się dla zdolności moich szkodliwą, więc mama uczyła mnie liter na utworach poetycznych.
Ale i ten system nie był dla mnie odpowiedni.
Gdy pokazywano literę, ja pytałem o wyraz — gdy objaśniano wyraz, myślałem o zdaniu, a nim wytłomaczono mi zdanie, zapominałem litery. Ledwie w dziewiątym roku udało mi się o tyle opanować wyobraźnią, że patrząc na wyraz: człowiek, nie wymawiałem go: cokolwiek.
Zato na naukę pisania mama nie kładła zbyt silnego nacisku, sądząc, że gdy zostanę wielkim poetą, będę mógł przyjąć sekretarza, obeznanego z rzemiosłem przyoblekania myśli w materjalną formę.
Po śmierci mamy (miałem wtedy lat dwanaście), główną moją opiekunką została ciocia Femcia, której dodano za współopiekuna dalekiego krewnego. Opiekun troszczył się przedewszystkiem o dobre umieszczenie moich kapitałów, w kwocie pięćdziesięciu tysięcy złotych.
Gdy się zaś z tem załatwił, zaczął wtrącać się do mego wychowania.
Pamiętam gwałtowną scenę, jaka wybuchła między nim i ciotką z powodu jego szorstkości i dzikich poglądów.
Był wieczór. Leżałem już w łóżku, a w drugim pokoju opiekun naradzał się z ciotką Femcią. Ponieważ udawałem, że śpię, rozmowa więc, z początku cicha, stała się głośną.
— No, moja pani — mówił opiekun — musimy wkońcu pomyśleć o przyszłości chłopca.
— Myślimy o niej od chwili jego przyjścia na świat — odpowiedziała ciotka z powagą.
— Co to za myślenie!... — krzyknął opiekun. — Wychowałyście go po babsku...
— Zapominasz się pan!... — przerwała mu ciotka.
— Wcale nie, to pani zapominasz się... Chłopak nic nie umie, głowę ma przewróconą, a pani zdaje się, że będzie poetą!... Skąd poetą?... Boć ani jego rodzice, ani nawet dziadkowie nie zdradzali najmniejszych poetyckich aspiracyj...
— Więc chyba pan nie wierzysz w moc zapatrzenia?... — spytała oburzona ciotka.
— Jakiego zapatrzenia?... Na co się miał kto zapatrywać? — wyrzekł opiekun.
— A Słowacki?...
— Jaki Słowacki?... Że nieboszczka znała jego kuzynkę, to zaraz chłopak ma być podobny do Słowackiego!... Wszyscy, mający odrobinę rozsądku, widzą jedno tylko: że ten przyszły genjusz jest tymczasem głupi jak stołowe nogi...
Nie dokończył, gdyż ciocia dostała spazmów i kazała mu natychmiast wyjść. W pół roku później miałem innego opiekuna, który nietylko zgadzał się na kierunek mojej edukacji, ale jeszcze pozwalał nam czerpać pieniądze z kapitału; procenta od moich pięćdziesięciu tysięcy nie wystarczały na opędzenie wydatków.
Z tem wszystkiem, ciocia, pod naciskiem opinji osób bliżej z nami żyjących, oddała mnie na prywatną pensją męską. Byłem tam do osiemnastego roku i opuściłem piątą klasę, zdaje mi się, że z patentem. Nauczyciele mieli dla mnie dość względów, ale koledzy dokuczali mi. Byli widać ulepieni z tej samej gliny, co i mój pierwszy opiekun, bo używali takich jak on przezwisk i wymysłów.
Po opuszczeniu pensji studjowałem jakiś czas literaturę powszechną i estetykę. Wnet jednak zarzuciłem tę jałową pracę.
Pewien głębiej na świat patrzący człowiek powiedział mi, że dla twórczego ducha potrzebne są nie przepisy estetyczne, ale żywe wrażenia, nie suche nauki, ale uczucia. Widzieć, słyszeć, dotykać — kochać, nienawidzieć, podziwiać, roznamiętniać się, słowem: doświadczać — oto najpierwsze warunki, ażeby poeta mógł podnosić umysły i zapalać serca.
Poglądy te, zupełnie zgodne z naturą mego talentu, zakomunikowałem cioci, o ile sobie przypominam, w dniu, w którym zacna ta, ale nie wolna od przesądów kobieta nie chciała zapłacić małego długu, jaki zaciągnąłem przed kilkoma miesiącami. Wiem, że przy tej okazji wyniknął między nami spór. Ciocia pytała się: na co wydałem trzysta czy czterysta rubli? — a ja odpowiedziałem, że albo muszę rzucić się w wir życia, albo — zmarnować talent. Ciocia z naciskiem zalecała mi, ażebym się dobrze prowadził i nie zaciągał długów, — ja twierdziłem, że długi będę dopóty zaciągał z konieczności, dopóki nie otrzymam dostatecznych zasiłków pieniężnych. Nareszcie, znudzony uporem cioci, powiedziałem, że z rozpaczy zapiszę się do wojska. Wtedy ustąpiła.
Gdym miał lat dziewiętnaście, przyszła mi myśl do poematu pod tytułem: „Nero.“
W tej epopei chciałem przedstawić rozpustę Cezara, cierpienia męczenników i pożar Rzymu. Ponieważ czułem, że brakuje mi odpowiednich wrażeń, postanowiłem więc puścić się w podróż.
Byliśmy z ciocią miesiąc w Rzymie, skąd przenieśliśmy się na pół roku do Paryża. Miałem też zamiar wyjechać na dłuższy czas do Tulonu, aby tam, patrząc na cierpienia skazanych na galery, zaczerpnąć materjał do opisu męczenników. Na nieszczęście, nie przysłano pieniędzy z kraju, i musieliśmy wrócić do Warszawy.
Tu — zachorowałem, a lekarze zalecili mi dłuższy wypoczynek, przynajmniej w studjowaniu życia.
Warunek ten był ciosem dla poematu „Nero“, do którego wracałem jeszcze kilka razy, lecz zawsze z niepomyślnym skutkiem. A jednak praca ta, gdybym ją wykończył, wywołałaby przewrót w poezji!
Ażeby dać pojęcie o sile języka i oryginalności obrazów, opowiem wypadek.
Po powrocie do Warszawy wynajęliśmy połowę mieszkania od jednych państwa. Dzieliły nas zamknięte na klucz drzwi w pokoju jadalnym.
Kiedym dźwignął się z choroby, najmilszem mojem zajęciem było chodzić do naszej jadalni i tam, siadłszy na fotelu, pod owemi zamkniętemi drzwiami, czytać głośno pierwszy rozdział poematu, pod tytułem: „Orgja,“ który w miarę potrzeby poprawiałem.
Los zrządził, że sąsiedzi mieli dwie córki: jedną piętnasto- drugą szesnastoletnią panienkę, a te po całych dniach słuchały mego utworu.
Cisza w pokoju panien i ich ciągłe przesiadywanie pode drzwiami, za któremi deklamowałem „Orgją,“ zwróciły uwagę rodziców. Starzy obskuranci wysłali pewnego dnia córki do pokojów dalszych, sami zaczaili się na ich miejscu i — podsłuchali, com czytał.
Trudno wyobrazić sobie zadziwienie cioci, kiedy, w kilka minut po skończonej deklamacji, wpadł do naszego mieszkania ojciec panien — i — w słowach, których tu nie powtórzę, wymówił nam lokal!... Dodał wkońcu, że gdyby nie było mu wstyd świadczyć w tak brudnej sprawie, to zaskarżyłby mnie do sądu, nietylko za to, że czytam głośno, ale nawet, że trzymam w domu podobnie obrzydliwe bezeceństwa...
— Ależ panie! — mitygowałem szaleńca — to nie są żadne bezeceństwa, tylko początek mego poematu pod tytułem „Nero!...“
— Toś pan sam pisał te wierszydła? — spytał dzikus.
— Ja, słowo honoru...
— W takim razie — przerwał mi stary zacofaniec — szczęśliwy pański ojciec, że nie żyje! Bo gdyby doczekał „Nerona,“ to pewnie z rozpaczy w łebby sobie strzelił... a może i panu!
W tydzień musieliśmy się wyprowadzić, naciskani przez nieludzkiego sąsiada, gospodarza domu, a nawet rewirowego. Ciocia była bardzo zmartwiona i stratą lokalu i, jak mówiła, nieprzyzwoitością poematu, ale ja w oceanie goryczy znalazłem odrobinę zadowolenia, przekonawszy się, że stworzyłem dzieło, odznaczające się oryginalnością i siłą.
W kilka miesięcy po ukończeniu rozdziału: „Orgja“ i zupełnem przyjściu do zdrowia, zacząłem znowu myśleć o „Neronie.“ Szukałem materjałów do rozdziału: „Pożar.“
Przypomniawszy sobie prawidło, że poecie wolno potęgować rzeczywistość, postanowiłem — szukać pożarów małych, i z pojedyńczych obserwacyj utworzyć obraz... wielki.
Los napozór sprzyjał mi. Jednego wieczora zobaczyłem z naszych okien — łunę. Rzuciłem szlafrok, ubrałem się i wybiegłszy na ulicę, wsiadłem do dorożki, która w parę minut dowiozła mnie na miejsce.
Trafiłem doskonale, paliło się bowiem kilka drewnianych budynków na przestrzeni dość zacieśnionej. Usłyszałem trzask płonącego drzewa, jęki pogorzelców, krzyk ludu. Przedarłem się przez tłumy i — zadyszany, z zaiskrzonem okiem, zbliżyłem się tak, żem czuł gorąco ognia i zapach dymu. Wydobyłem mój notatnik i przy czerwonem świetle zacząłem utrwalać — wrażenia...
Wtem — jakaś nieumyta ręka wytrąciła mi książeczkę. Ktoś schwycił mnie za kołnierz i nim zdołałem zaprotestować, postawił mnie przed sikawką.
— Kiedyś tu wlazł, gapiu, to pompuj! — krzyknął mi w ucho jakiś grubjanin.
Ponieważ słowom jego zawtórował śmiech pospólstwa, więc, lękając się awantury, oparłem ręce na drągu sikawki. Zbytecznem byłoby dodawać, żem wcale nie pompował. Pomimo to byłem tak wzburzony, że — cały zapas natchnienia pierzchnął. Wrażenia przepadły, tem bardziej, że nie mogłem odszukać wytrąconej noteski.
Zmęczony, zlany wodą, zabłocony, a nadewszystko — zirytowany, wróciłem do domu.
Następny dzień przeleżałem w łóżku, a od tej pory dreszcz przebiega mi po skórze, ile razy zobaczę pożar.
Mój „Nero“ został przerwany na pieśni „Orgja,“ do której materjały studjowałem w Paryżu, gdzie żadna brutalna pięść nie przerywała mi wątku pomysłów.
Biedny kraj, w którym wyżej ceni się pompowanie wody do sikawek, aniżeli natchnienie!...
Odłożywszy dalszy ciąg „Nerona“ do czasów późniejszych, kiedy wypadki pozwolą mi nasycić się wrażeniami pożaru i męczeństwa, przed półtora rokiem wpadłem na pomysł znacznie mniejszego utworu, pod tytułem: „Bitwa.“
Niejednokrotnie widziałem ludzi, którzy bili się w tawernach i na ulicy. Mam nawet spory zapas notatek dotyczących poszarpanej odzieży, rozczochranych włosów, zapienionych ust, pałających oczów, splątanych ciał przeciwników, klątw, chrapań, jęków. Na tej podstawie i na mocy prawidła, że poecie wolno potęgować rzeczywistość, mogłem już zabrać się do pisania bitwy starożytnej, gdzieby wchodziły w grę miecze, włócznie i siła muskularna.
Ale bardziej pociągała mnie bitwa nowożytna, w której jest większa rozmaitość i groza. Dla uzupełnienia więc brakujących mi wrażeń, postanowiłem zbadać manewra z bronią ognistą.
W tym celu chodziłem na place, gdzie strzelają z armat, studjowałem musztrę piechoty i kawalerji, a wkońcu powziąłem śmiały zamiar. Chciałem usłyszeć świst kul nad własną głową i poznać uczucia, jakich doświadcza żołnierz, stojący pod ogniem.
Pewnego ranka, nie widziany przez nikogo, ukryłem się za wał, przed którym stoją tarcze.
Ledwiem położył się na ziemi, usłyszałem odgłos trąb piechoty. Teraz błysnęła mi inna idea i zapytałem, czy projekt mój nie jest za ryzykowny i czy nie byłoby roztropniej stanąć o kilkadziesiąt kroków z boku?
Chciałem się nawet cofnąć, ale przyszło mi na myśl, że mogą w tej właśnie chwili rozpocząć ogień, i że cofając się z poza wału, narażę się na gorsze niebezpieczeństwo.
Nie powiem, ażebym czuł obawę, każdy jednak przyzna, że położenie moje stało się trudne...
Przypomniałem sobie, że kule z dalekonośnej broni mogą przebić wał, z drugiej zaś strony obawa spotkania się z kulami, które zbaczają, a nadewszystko honorowa drażliwość, nie pozwalały mi uciekać...
W tej chwili nieledwie wyrzucałem sobie bohaterski zamiar. Zdawało mi się, że już widzę swoje zwłoki, poszarpane kulami, oblane krwią, i że słyszę rozpaczliwy jęk cioci Femci, która przy moim trupie umiera!...
Przypomniałem sobie, że nie mam prawa narażać się w taki sposób, i że literatura ojczysta oczekuje ode mnie innych ofiar...
Na myśl o obowiązkach względem literatury, począłem wołać, już nie pamiętam co. Ale wnet spostrzegłem, że głos mój niknie wśród wrzasku sygnałów.
Wtedy ogarnęła mnie wściekłość. Przytuliłem się do ziemi i przysiągłem, że raz na zawsze zerwę z niewdzięczną epopeją, a wezmę się do liryki, jeżeli uniosę życie.
Wszelako wołania moje nie były daremne. Usłyszała je jakaś kobiecina, pasąca nieopodal krowy, i przybiegła, myśląc, żem zemdlał... Rozbudzony z głębokiego zamyślenia, się od niej, że dziś do celu strzelać nie będą, i że na polu odbywa się zwykła musztra piechoty.
Wtedy (o dziwny kaprysie poetyckiej fantazji!), ledwiem wyszedł z za wału, począłem żałować, że nie strzelano, i że ominęły mnie bogate wzruszenia! Swoją drogą, wierny przysiędze, wyrzekłem się epopei i ażeby nie złamać słowa, unikam od tej pory, nietylko placów, na których strzelają do celu, ale nawet — widoku broni palnej.
W taki sposób przerzuciłem się do liryki. Śmierć, pożary, walka nie istnieją już dla mnie. Natomiast z podwojonym zapałem szukam pięknej natury i czystej miłości.
W tej epoce, los, który uwziął się na to, ażeby moje natchnienia zagłuszyć materjalnemi kłopotami, los, mówię, zesłał na nas całe pasmo udręczeń. Byłem pełnoletni, duch mój rozwinął się, lecz jednocześnie, z odziedziczonego po rodzicach majątku zostało mi ledwie parę tysięcy...
Ludzie, którzy mają zwyczaj odwracać się od niepowodzeń, zerwali z nami stosunki. Dla upozorowania zaś nieprzyzwoitego postępku, zaczęli obsypywać mnie zarzutami. Mówili, że to wstyd, ażeby człowiek w moim wieku nic nie robił. Twierdzili, że strwoniłem majątek na dogadzanie chorobliwym zachciankom, które często popychały mnie do czynów nieprzystojnych. Gniewali się na mój tryb życia, w istocie nieco ekscentryczny i — przepowiadali, że marnie zginę.
Złośliwość ich nie oszczędzała także cioci Femci, na którą składano odpowiedzialność za moje jakoby złe wychowanie. Nawet odsunął się od nas mój drugi opiekun, ten lepszy, wypowiedziawszy mi pierwej długie kazanie.
— Mój Juleczku — mówił — ustatkujże się choć teraz, kiedyś został pełnoletnim i nie masz majątku. Zarzuć niedorzeczną poezją, która zjednała ci opinją dziwaka, nie pozuj na genjusz, wykąp się, każ sobie ostrzyc włosy i — weź się do roboty.
Jeżeli chcesz — dodał — mogę wyrobić ci miejsce u adwokata. Nie dojdziesz tam do wielkich rzeczy, ale, przy pracy, będziesz miał chleb.
Ciocia Femcia ze skruchą przysłuchiwała się nudnym morałom, a wkońcu poczęła mnie prosić ze łzami, ażebym „wszedł w siebie!“
— Mój Julciu — biadała — już i ja widzę, że świat nie pozwoli ci zostać poetą, choćbyś nawet miał zdolności. Spełniłam wiernie wolę twojej matki, nie stawiałam ci w niczem przeszkód, robiłeś, co ci na myśl przyszło, i — nie zrobiłeś nic. Sprobujże choć teraz wejść na drogę ludzi zwyczajnych i weź się do pracy, bo...
Wzruszenie przerwało jej mowę.
— Widzisz — zaczęła na nowo — mamy tak mało pieniędzy, że przy oszczędności ledwie nam wystarczy na rok. Ja biorę bieliznę do szycia i na siebie zapracuję. Ale co ty poczniesz?...
Żal mi się zrobiło poczciwej ciotki. Pocałowałem ją w rękę i prosiłem — jeszcze o pół roku cierpliwości.
— Jeżeli w ciągu tego czasu — rzekłem — nie napiszę nic takiego, coby mi zrobiło sławę i zapewniło dochody, zostanę...
Nie mogłem dokończyć.
Moja wiara w siebie tym razem zaniepokoiła ciocię.
— Czy myślisz dalej pisać „Nerona?“ — spytała. — Mój Julciu, ja słyszałam, że on jest bardzo — nieprzyzwoity...
— Nie myślę o „Neronie“ — odparłem. — Wezmę się do liryki, ale do tego potrzeba...
— Pewnie tyle pieniędzy, co i na epopeję? — wtrąciła ciotka.
— Nie. Potrzeba tylko, ażebym — kochał i był kochanym!
Ciotka przeżegnała się.
— Moje dziecko — rzekła — miłość napędza dużo kłopotów, wkłada obowiązki, zabiera czas...
— Co też ciocia mówi! — zawołałem. — I któryż wielki poeta nie kochał się? Byron, Goethe, Schiller, Mickiewicz, Słowacki!... Każdy z nich miał jakiś ideał, a im więcej z tego powodu cierpiał, tem piękniejsze tworzył poematy.
Ciotka zamyśliła się.
— Ha! ja ci na to nie poradzę — rzekła. — Rób, jak chcesz, ale pamiętaj, żeś już wiele popełnił błędów...


∗             ∗

Ta rozmowa zamknęła pierwszą epokę mojej poetyckiej działalności.
Od tej pory nie szukałem silnych wrażeń, mniej wychodziłem z domu, ale po całych dniach marzyłem o miłości idealnej.
Mój Boże! ile znałem panien, które, jeszcze przed dwoma laty, patrzyły na mnie z podziwem i byłyby mi niezawodnie oddały serca. Ale wówczas zajmował mnie pierwszy rozdział „Nerona!...“
Mieszkaliśmy w dwu pokoikach na trzeciem piętrze. Nie bywaliśmy u nikogo i nikt u nas, z wyjątkiem pewnej guwernantki, brzydkiej, starej panny Łucji, która była naszą sąsiadką i z entuzjazmem mówiła do ciotki o moim genjuszu.
Należała się ode mnie wdzięczność tej damie, co nie szczędziła mi oznak uwielbienia. Ale kiedym spojrzał na jej twarz koloru mięsa, powieki bez rzęs i lniane włosy, zapominałem o wdzięczności, nienawidziłem wszystkie guwernantki, a nawet — wątpiłem o moim talencie.
Wobec podobnych wielbicielek lepiej być dependentem niż poetą.
Tymczasem nadeszła zima. Sprzedawszy futro, chodziłem w jesiennym paltocie, co w wysokim stopniu niepokoiło ciotkę.
— Cóż, Julciu? — zapytała raz, patrząc na mnie z wyrazem smutku. — Czy nie pora prosić opiekuna, ażeby wyrobił ci tamto miejsce?...
— Kochana ciociu — odpowiedziałem — proszę o cierpliwość tylko na kwartał!
A potem szepnąłem sam do siebie:
— Gdyby błyskawica miłości oświeciła pomysły, które śpią w mojej duszy, byłbym ocalony.,.
Nigdy jeszcze kobiety nie wydawały mi się tak podobnemi do aniołów, jak wówczas!
Nadszedł karnawał. Do fatalnego terminu brakowało dwa miesiące. Strapiony, chodziłem po małych pokoikach, zapytując się niekiedy: czy ja naprawdę mam talent i — czy dotychczasowe życie nie było pasmem złudzeń i dziwactw?...
W tych wędrówkach między czterema ścianami, trafiały mi się chwile upadku, podczas których nieledwie — wstydziłem się przeszłości!...
Zdawało mi się, że mój pomysł do poematu „Nerona“ jest zbiorem dziwactw, że podróż zagranicę była niedorzeczną, że wyprawy do pożarów i na pole musztry zasługują na nazwę skandalu, a pierwsza pieśń z „Nerona,“ pod tytułem: „Orgja,“ jest dowodem szkaradnego wyuzdania.
Zwątpienie dręczyło mnie, jak — Prometeusza sęp legendowy.
Jednego dnia listonosz przyniósł list, zaadresowany do mnie. Spojrzałem. Koperta niebieska, z grubego papieru, na niej obraz muszki, wymalowany z łudzącą dokładnością. Pismo kobiece, piękne...
Gdy otworzyłem kopertę, owionął mnie delikatny zapach perfum. Ale jakich? — nie mogłem sobie przypomnieć.
W liście znalazłem tylko kilka wierszy:

Poeto! — mówiła nieznana korespondentka. — Jeżeli chcesz poznać osobę, która odgadła twoją duszę, bądź w niedzielę na maskaradzie, pod orkiestrą.

Sfinks.

Zbladłem tak, że ciotka spostrzegła moje wzruszenie.
— Co tobie? — spytała przestraszona.
— Nic! — odpowiedziałem z uśmiechem i schowałem list do kieszeni.
— Co to za list?... pokaż mi go — mówiła, wyciągając rękę.
— Kiedy indziej — odparłem i, dla uniknięcia dalszych pytań, wybiegłem z domu.
— Dziś jest piątek. Więc za kilkadziesiąt godzin poznam tajemniczą przyjaciółkę!... — szeptałem, idąc przez ulicę.
List palił mnie. Wstąpiłem do najbliższej sieni i odczytałem go kilka razy.
— Jakie cudowne pismo!... Jaka szlachetność wyrażeń!... Jaka woń!... Skąd ona mnie zna?...
Przyszła mi na myśl awantura, z powodu głośnego czytania pierwszej pieśni „Nerona.“
— A może to córka naszego ówczesnego sąsiada, która podsłuchiwała mój poemat?... Pewnie starsza, wcale ładna... Nie! — siedemnastoletnie panny nie mają tak pewnej ręki i nie wyrażają się tak śmiało, a zarazem szlachetnie. „Poeto! odgadłam twoją duszę...“ Co za wzniosłość!... Tak, to musi być osoba już dojrzała.
Niebo otworzyło się nade mną. Drzemiące zdolności ocknęły się i zagrały jak chór serafinów. Czułem, że pokocham tę kobietę, tak wyższą od swego otoczenia. Czułem, że napiszę poemat, utkany nie ze krwi i ognia, ale z uniesień i zachwytów.
O moja Lauro!... o Beatrycze!...
Gdyby kto znał stan mej duszy, przekonałby się, w jak cudowny sposób miłość uzacnia, podnosi, uświęca człowieka. O, jakżem się wstydził poematu „Nero“! W jakiem świetle widziałem awanturniczą przeszłość!
Najdotkliwszym ciosem było dla mnie to nieszczęście, że niedawno pozbawiłem się nowego fraka i czarnych kaszmirowych spodni. Musiałem na maskaradę wynająć garnitur, który źle pasował. Gdym się zaś obliczył z pieniędzmi, okazało się, że po kupieniu biletu wejścia na salę redutową zostanie mi najwyżej osiem złotych.
— Co będzie, jeżeli mój Sfinks, dla okazania mi sympatji, zechce zjeść kolacją? Przecie nie zaprowadzę jej do Brajbisza!
Nigdy tak boleśnie nie czułem straty majątku. I na co go straciłem?... Na poemat, który dziś oddałbym za bukiet świeżych kwiatów.
Warto było dla śmiesznej epopei poświęcić wszystko i nie mieć nawet kilkunastu rubli dla tak pięknej liryki!
Przez całą niedzielę byłem poekscytowany; zdawało mi się, że noc nie nadejdzie nigdy. O dziewiątej ubrałem się, a w parę godzin później byłem na sali redutowej. Przy mocnem oświetleniu moje rękawiczki nie wyglądały dość świeżo. Prócz tego frak pił mnie pod pachą, a cylinder był trochę zmięty. Gdym jednak spojrzał w lustro, przekonałem się, że braki garderoby wynagradza wyraz mojej fizjognomji. Na bladej twarzy rozlewała się łagodna melancholja, spotęgowana gąszczem jasnych włosów, odrzuconych na tył głowy. Zdaje mi się, że moje oczy spoglądały w tym tłumie najrozumniej, a w ruchach uwydatniała się — szlachetna niedbałość. Nie chcę sobie pochlebiać, myślę jednak, że zwracałem uwagę. Niektóre maski poufale uderzały mnie wachlarzami, i niejednokrotnie słyszałem wykrzykniki:
— Patrz! patrz!... jak ten wygląda...
Nie przypisuję tego sobie, ale — duchowi poezji, który mnie napełniał. Oczekiwanie, słodki niepokój, pragnienie idealnej miłości, wszystko nastroiło mnie na ton najwyższy. Czułem, że gdyby władza policyjna pozwoliła mi odezwać się z improwizacją, zapanowałbym nad tłumami.
Około pierwszej mój niepokój dosięgnął zenitu. Pod orkiestrą umieściło się kilkanaście par tańcujących, zrobił się ścisk, zepchnięto mnie ze stanowiska. Prawie straciłem nadzieję spotkania się ze Sfinksem, gdy wtem... Eleganckie domino obtarło się o moje ramię w sposób bardzo znaczący.
Tknęło mnie przeczucie. Byłem pewny, że to ona.
— Pani! — szepnąłem.
Odwróciła się, spojrzała mi w oczy pytając, ale — milczała.
„Widać, że nie zna mnie dobrze — pomyślałem — i nie śmie zaczepić.“
Czułem, że jest moim obowiązkiem ułatwić jej pierwszy krok.
— Pani! — rzekłem — jestem Fryderyk Juljusz...
— A cóż mnie to obchodzi? — odpowiedziało domino wyniośle.
Potem, zwróciwszy się do stojącego niedaleko mężczyzny, rzekło:
— Nigdy nie słyszałam, ażeby kto intrygował maski!
Mężczyzna postąpił ku mnie z miną impertynencką. Byłem zdecydowany, za lada przykry wyraz, żądać satysfakcji.
Nagle przypomniałem sobie, że nie mam biletów wizytowych. Nie słuchając zatem mruczeń gbura, cofnąłem się między tłum.
Obszedłem wszystkie sale, noga za nogą, w jednym i w drugim kierunku; przypatrywałem się wszystkim maskom, i — nikt mnie nie zaczepił. Opanował mnie rozstrój nerwowy: światło kłuło w oczy, każdy takt muzyki uderzał jak sztylet. Myślałem, że uduszę się w tłumie i zniechęcony, kilka razy zabierałem się do wyjścia, sądząc, żem padł ofiarą mistyfikacji.
Dopiero około godziny trzeciej zetknąłem się z dwoma maskami, z których jedna, szepnąwszy coś do ucha towarzyszce, wzięła mnie pod rękę.
Była ubrana w obszerny płaszcz jedwabny, a na głowie miała koronkową chustkę.
Z całej jej postaci widziałem tylko oczy.
— Dlaczego tak późno? — odezwała się głosem sztucznie stłumionym, opierając mi się na ramieniu. — Od dwu godzin szukam...
Zejdźmy na bok.
Uczułem woń konwalij, przypomniałem sobie, że tak samo pachniał list Sfinksa. Milcząc z nadmiaru wzruszenia, uścisnąłem ją za rękę.
Maska poruszyła się.
— Pan wiesz, kto jestem? — zapytała spokojnie.
— Domyślam się — odpowiedziałem, dobrze wiedząc, że jest to mój Sfinks.
— Domyślasz się pan? I przyszedłeś?...
— Właśnie dlatego przyszedłem...
Na kanapce było wolne miejsce. Usiedliśmy tam, a mój Sfinks mówił:
— Chciałam pana bardzo, ale to bardzo zaintrygować, ale naprzód — spóźniłeś się, a teraz — odkryłeś moje incognito...
Nie mogłem powstrzymać westchnienia. Opanowała mnie jakaś luba rzewność.
— Złośliwy dowcip opuścił mnie — ciągnęła dalej. — Jestem tak zawstydzona, że zapewne nic panu nie powiem. A tyle miałam do powiedzenia!... Niechże mi pan doda odwagi...
— Ja sam przyszedłem tu w nadziei, że do dalszych zapasów z życiem u pani zaczerpnę odwagi.
— U mnie? — odpowiedziała zdziwiona. — Każde z nas walczy i każde szuka podpory, którą chyba znaleźćbyśmy mogli w...
Zawahała się.
— W czem?... dokończ pani!...
— We wzajemnych życzliwych stosunkach.
— Tylko?...
— O czem innem nie marzę nawet — szepnęła.
— Ale mnie pozwoli pani marzyć? — spytałem, ściskając ją mocno za rękę.
— Ani ja, ani nikt nie ma prawa rozkazywać panu, albo zabraniać. Jesteś pełnoletni, a twoje doświadczenie i genjusz robią cię mężem dojrzałym.
— Mój genjusz! — powtórzyłem za nią, wybuchając ironicznym śmiechem.
— Nie śmiej się pan, zabraniam panu!... Nie godzi się żartować z tego, co dla mnie jest wiarą i świętością.
Znowu ścisnąłem ją za rękę i od tej chwili już nie puściłem. Sala redutowa znikła mi z oczu, tonąłem w zachwycie.
— Niechże mi pani przynajmniej powie, jak się to stało, żem potrafił zyskać jej sympatją? — szepnąłem najsłodszym głosem.
— Nie mów pan o tem, bo się spalę ze wstydu pod maską. Zdaje mi się, że cały świat patrzy na nas.
— A ja błagam panią, ażebyśmy mówili tylko o tem!...
Była do mnie lekko przytulona; czułem, że drży.
— Bóg jeden to wie — szeptała — jakim sposobem roznieca się w sercu — przyjaźń...
— Tylko przyjaźń?...
— Szczera przyjaźń — poprawiła się.
— Tylko szczera przyjaźń?...
— Nie bądźże pan okrutnym! — odparła. — Nie ja powinnam robić wyznania i określać uczucia. Mówimy z sobą ledwie kwadrans, a już chciałbyś pan usłyszeć to, na co inni czekają lata. Tylko poecie wolno być tak niecierpliwym.
— Aniele! — szepnąłem.
— Niech mnie pan nie nazywa aniołem. Jestem tylko kobietą, która umie uczcić iskrę bożą...
— Cześć!... przyjaźń!... — przerwałem niecierpliwie. — Pani mnie zabija konwencjonalnemi wyrazami.
— Jesteś pan niesprawiedliwy — odparła coraz bardziej wzruszona. — Co panu zależy na wyrazach tam, gdzie czyny mówią? Czy nie jest to dziwne, że ja, która przysięgłam nienawiść całemu rodzajowi męskiemu, dla pana — zrobiłam wyjątek?... Czy należało mi pisać list, naznaczać schadzkę, a nareszcie w tej chwili — powierzać panu najskrytsze tajemnice, zamiast go złośliwie intrygować?... A pan pomimo to skarżysz się na konwencjonalne wyrazy?...
— O Sfinksie, chciałbym ci upaść do nóg! — szepnąłem.
Ona umilkła, a potem rzekła jakby do siebie:
— Boże! Boże!... tyle szczęścia... I czem na to zasłużyłam?
Teraz przeszło około nas domino, z którem rozłączyliśmy się na środku sali.
— Muszę iść — rzekła moja towarzyszka. — Czas przeleciał mi jak mgnienie oka. Mam do pana żal, żeś się spóźnił, ale już nie gniewam się. Te kilka minut zamknęły w sobie więcej aniżeli całe godziny. Jestem zupełnie szczęśliwa, tak szczęśliwa, że aż się lękam...
Powstała, ściskając mnie za rękę.
— W każdym innym razie prosiłabym, ażebyś mnie odprowadził...
— Ależ zrobię to z największą rozkoszą...
— Nie!... dziękuję... Po tem, co zaszło między nami, muszę być ostrożna, nawet względem siebie samej...
— Bóstwo moje! — szepnąłem. — Życie ci oddam...
— Pomówimy o tem kiedy indziej. Dobranoc! — rzekła.
— Jeszcze chwilkę... Gdzie i kiedy zobaczymy się, ażeby porozmawiać tak szczerze jak dziś?
Zamyśliła się, a potem odpowiedziała prędko:
— Kiedy przyjdę do cioci, z kwiatem we włosach, to znak, że wieczór będę u siebie. Dobranoc!
Pobiegła do swojej przyjaciółki, a ja upadłem na kanapkę, jakgdyby piorun we mnie trzasł.
Co ona powiedziała o cioci?... U jakiej u djabła cioci ona bywa?
Co się ze mną dzieje?... czy ja rozum straciłem?... Miałażby to być ona?...
Chyba że tak. Mówiła coś — o odprowadzeniu jej do domu, o cioci... Słowo honoru daję, że ona myślała, żem ją poznał pod maską i że się w niej oddawna kocham. Jezu Marja!...
Jak szalony wpadłem do kontramarkarni, schwyciłem palto i nie zapiąwszy się, popędziłem do domu.
Ledwiem rozbudził zaspanego stróża, który przez całą wieczność wkładał klucz w zamek. W chwili, gdy otworzył bramę, zajechała przed dom dorożka.
Z bijącem sercem zatrzymałem się na pierwszem piętrze. W sieni rozmawiały i chichotały dwie kobiety.
— Dobranoc, Heluniu!...
— Przyjemnych marzeń, Łusiu!...
— Wolę rzeczywistość!...
Ta, która powiedziała, że woli rzeczywistość, była to czterdziestoletnia panna Łucja, nasza sąsiadka, z czerwoną skórą na twarzy i na szyi. To był Sfinks z maskarady!
W sieni, żegnając się z przyjaciółką, nie zmieniała już głosu. Jutro — pokaże mi się bez maski i może zechce, ażebym jej naprawdę padł do nóg?
Niechaj piekło pożre woniejące anonimy i maskarady, na których lada koczkodan udaje piękną kobietę!
Poczciwa ciotka nie spała i natychmiast otworzyła mi drzwi. Gdyby nie to, pewnie wpadłbym w szpony lubej Łusi, której ciężki chód i sapanie słyszałem już na drugiem piętrze.
Rozebrałem się natychmiast, alem nie mógł zasnąć. Dostałem kataru i gorączki, i do białego dnia majaczyło mi się, że Łusia trzyma mnie w objęciach. Prawdziwy cud, żem z tych strasznych marzeń nie dostał tyfusu.
Katar był silny, więc ciotka prosiła mnie, ażebym przez parę dni nie wychodził z domu. Około południa odesłałem balowy garnitur krawcowi, ubrałem się w szlafrok i zamknąłem się w drugim pokoiku. W pierwszym ciotka wykończała na maszynie pilną robotę.
Po południu usłyszałem przez drzwi głos panny Łucji. Mówię bez przesady, że mi włosy powstały na głowie.
— Podobno pan Juljusz jest chory? — zapytała ta piękność.
— Ma katar — odparła ciotka.
— Doskonałem lekarstwem na katar jest kwiat lipowy. Jeżeli pani pozwoli, to ugotuję wody na maszynie i zaparzę kwiatu lipowego — mówił zdemaskowany Sfinks.
— Bardzo będę ci wdzięczna za to, moja panno Łucjo — rzekła ciotka.
— Trzeba także zrobić kogel-mogel. Pani ma jajka?
— Nie mam, droga panno Łucjo.
— To ja pani pożyczę i sama ubiję żółtka z cukrem, bo pani nie ma czasu.
— Jakaś ty poczciwa, panno Łucjo! — odpowiedziała ciotka.
Spotniałem tak, jakgdybym już zjadł kogel-mogel i wypił wszystek kwiat lipowy.
Po tej rozmowie mój Sfinks zginął na godzinę, a ciotka wciąż szyła. Wreszcie skończywszy robotę, powiedziała mi, że musi odnieść ją do składu.
— Panna Łucja — dodała ciotka — przyniesie ci kwiat lipowy. Wypijże go i spoć się. Poczciwa dziewczyna!...
Ledwie ciotka wyszła, usłyszałem na korytarzu ciężkie dreptanie mego Sfinksa. Otworzyły się drzwi w pierwszym pokoju, potem w moim... Na progu stanęła panna Łucja z dużym kubkiem i ze szklanką, pełną rozbitych żółtek.
— Dzień dobry, panie Juljuszu! — zawołała. — Przyniosłam panu coś, coś bardzo dobrego i dam, jeżeli pan będzie grzeczny...
Chciałem być w tej chwili wściekłym tygrysem, ale — nie wypadało. Nie mogłem jednak zapanować nad smutkiem.
Panna Łucja przestraszyła się.
— O Boże! pan musi być bardzo chory? — pytała. — Pan powinien się położyć... Niech-no pan wypije to lekarstwo... Mogę zobaczyć, czy pan nie ma gorączki?...
Z temi słowy dotknęła mi ręką czoła.
— Głowa nie gorąca — mówiła dalej. — To nic, to przejdzie, byle się pan tylko nie zaziębił. Od tej pory nie powinien pan nigdy chodzić na maskaradę...
— Już nie pójdę! — odparłem.
Panna Łucja zdawała się być zdziwioną. Przez chwilę milczała, potem szepnęła pieszczotliwie:
— Czy pan gniewa się? Może na mnie?...
W jej lnianych włosach zobaczyłem kwiat, a w spojrzeniu — tak poufałą tkliwość, żem ścisnął pięści i zamknął oczy.
— Czy na mnie nie chce pan patrzeć?... Odejdę, jeżeli tak...
— O nie, pani! — zawołałem z pośpiechem — ale mam taką migrenę, że mi ledwie głowa nie pęknie.
— To przejdzie... przejdzie... Postaramy się, ażeby pan jak najprędzej odzyskał zdrowie i dobry humor. Tymczasem — może pan kaprysić, chorym wolno.
Wszystko mówiła takim tonem, jakbym był jej zdeklarowanym kochankiem.
Widocznie panna Łucja traktuje mnie już jak swoją własność!... Nie śmiałem oponować, nie wiedziałem, w jaki sposób wybrnę z matni, a z drugiej strony czułem, że nie mogę ani słuchać, ani patrzeć na tę kobietę, którą pod maską nazwałem: aniołem.
Od tej pory codzień po parę razy spotykaliśmy się z panną Łucją. Ja byłem zakłopotany i zimny, a ona — zdumiona.
Czasami wpatrywała się we mnie, z trudnością hamując łzy. Z początku pytała, co mi jest... dlaczegom smutny... Potem przestała się pytać, ale zaczęła mizernieć, tak, że (może mi się zdaje!) aż jej skóra na policzkach obwisła.
Wkońcu doszło do tego, że ciotka poczęła mnie wypytywać, co znaczą miny panny Łucji — a ja... na całe dnie wychodziłem z domu.
Czytałem kiedyś, że ptak pod wzrokiem grzechotnika traci zdolność ruchu. Otóż jest rzeczą niezawodną, że ja, pod spojrzeniami panny Łucji, straciłem zdolności poetyckie. Co więcej, tylem się od niej nasłuchał o poezji, że nawet zbrzydł mi ten wyraz.
Nareszcie, gdy pewnego dnia ciotka doniosła mi z płaczem, że na opłacenie komornego musi zaciągnąć dług, i gdy panna Łucja robiła się coraz mizerniejszą — zdecydowałem się.
Poszedłem do mego dawnego opiekuna i za jego protekcją — dostałem miejsce dependenta. Mam na początek siedem rubli pensji miesięcznej i życie, a nadewszystko — mieszkanie przy kancelarji. Gdyby nie ta okoliczność, pewnie codzień widywałbym pannę Łucją i chybabym powiesił się z rozpaczy.


∗             ∗

Drugiej nocy po sprowadzeniu się do adwokata, wyglądając z okna kancelarji, zobaczyłem spadającą gwiazdę. Przez kilka sekund biegła wgórę pięknym łukiem — potem zaczęła nagle spadać i zgasła.
Czyżby tak zgasło moje natchnienie?...
W tydzień później spostrzegłem między interesantami (którzy przyszli po poradę prawną) kobietę uderzającej piękności. Schylony nad biurkiem pisałem, a ile razy podniosłem oczy, przekonałem się, że ona — patrzy na mnie.
Jest to młoda wdowa. Przepisuję jej dokumenta i już parę razy byłem w jej domu z poleceniami adwokata. Ona spogląda na mnie coraz przychylniej, a ja czuję, że w mojej duszy budzi się znów talent. Napisałem nawet wiersz: „Tęsknota“ i miejską pocztą wysłałem do jednego z pism. Teraz z biciem serca czekam na nowe spotkanie z moim ideałem i na odpowiedź od redakcji...


∗             ∗

Już późno, a tak pragnąłbym natychmiast zasnąć, bo jutro muszę wstać rano.

Ileż cię razy dźwiękami lutni
Budziłem i do snu kładłem...

A — ach!...

A ty... (a-ha-ha!) smutniejsza niż ludzie smutni
Za nowem...
................




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.