Podróż do środka Ziemi/40: Różnice pomiędzy wersjami

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
[wersja przejrzana][wersja przejrzana]
Usunięta treść Dodana treść
+ilustracje
dr.
Linia 3: Linia 3:
| autor=Juliusz Verne
| autor=Juliusz Verne
| autor1=
| autor1=
| sekcja=Rozdział XXXX
| sekcja=Rozdział XL
| poprzedni=[[Podróż do środka Ziemi/39|Rozdział XXXIX]]
| poprzedni=[[Podróż do środka Ziemi/39|Rozdział XXXIX]]
| następny=[[Podróż do środka Ziemi/41|Rozdział XLI]]
| następny=[[Podróż do środka Ziemi/41|Rozdział XLI]]

Wersja z 11:06, 9 wrz 2010

Rozdział XXXIX Podróż do środka Ziemi
Rozdział XL
Juliusz Verne
Rozdział XLI

Uwaga! Tekst niniejszy w języku polskim został opublikowany w 1897 r.
Stosowane słownictwo i ortografia pochodzą z tej epoki, prosimy nie nanosić poprawek niezgodnych ze źródłem!


Zdaje mi się, że była wtedy dziesiąta godzina wieczorem. Pierwszym zmysłem jaki zaczął u mnie funkcyonować po tem nagłem wstrząśnieniu, był słuch. Usłyszałem głębokie w galeryi milczenie, które przyjemny mym uszom dawało wypoczynek po długim i nieustannym huku, jaki mnie ciągle prześladował. Nareszcie, jak szmer jaki doszły do mnie te wyrazy stryja:

– Płyniemy w górę.

– Co mówisz stryju? – zawołałem.

– Płyniemy w górę! płyniemy w górę!

Wyciągnąłem rękę chcąc dotknąć muru – pokaleczyłem się do krwi. Płynęliśmy w górę z szybkością nadzwyczajną.

– Pochodnię! dajcie pochodnię! – zawołał profesor.

Nie bez trudności wprawdzie, zdołał jednakże Hans zapalić pochodnię, a chociaż płomień chwiał się w skutek ruchu wstępującego, zawsze przecież widzieć wszystko było można.

– Tak jest właśnie, jak myślałem – mówił dalej – znajdujemy się w wązkiej studni, nie mającej i czterech sążni średnicy. Woda przybywszy do głębi otchłani, wraca do swego poziomu i nas ze sobą unosi.

– Dokąd?

– Tego nie wiem. ale bądźmy gotowi na wszelki wypadek. Pędzimy z szybkością dwóch najmniej sążni na sekundę, co czyni sto dwadzieścia sążni na minutę, czyli przeszło półczwartej mili na godzinę. Takim sposobem można i prędko i daleko zajechać!

– Tak, jeśli nas nic w drodze nie zatrzyma, jeśli ta studnia ma jakie wyjście. Lecz jeżeli jest zatkaną, jeżeli powietrze stopniowo coraz więcej zgęszczać się będzie pod ciśnieniem tego słupa wody, to się nareszcie wszyscy podusimy.

– Axelu – odpowiedział profesor z powagą i spokojem – położenie nasze jest prawie rozpaczliwe, lecz jest jednak nadzieja ocalenia, i nad tem się właśnie zastanawiam. Tak samo w każdej chwili zginąć, jak i ocaleć możemy. Bądźmyż gotowi na wszelki przypadek i umiejmy korzystać z każdej okoliczności.

– Ale cóż robić?

– Najprzód, posiłkiem wzmocnić nasze siły.

Osłupiałem okiem spojrzałem na stryja… musiałem wyznać mu to, czego powiedzieć nie chciałem.

– Jeść? – powtórzyłem.

– Tak, i to nie tracąc czasu.

Profesor powiedział po duńsku kilka słów do Hansa, ten potrząsnął tylko głową.

– Jakto! – zawołał stryj – nasze zapasy żywności zatonęły?

– Tyle nam pozostało: kawałek zasuszonego mięsa na trzech.

Stryj patrzył na mnie, jakby niechcąc zrozumieć słów moich.

– I cóż – rzekłem – czy jeszcze sądzisz że możemy być ocaleni?

Stryj nic nie odpowiedział.

Po upływie godziny zacząłem doznawać głodu; moi towarzysze także łaknęli, nikt jednak nic śmiał dotknąć tych nędznych resztek pożywienia.

Tymczasem pędziliśmy jak strzała; niekiedy powietrze zapierało nam oddech w piersi, jak aeronautom zbyt szybko się wznoszącym – z tą tylko różnicą, że gdy tamtym stopniowo coraz większe dokucza zimno w wyższych warstwach atmosfery, my przeciwnego zupełnie doznawaliśmy uczucia. Upał nieznośny wzmagał się co chwila, tak że gorąco doszło niezawodnie do jakich czterdziestu stopni.

Co znaczyć mogła podobna zmiana? Aż dotąd fakta usprawiedliwiały teorye Humphry Davy i Lidenbroka; wyjątkowe warunki skał trudnotopliwych, elektryczności i magnetyzmu, zmieniły powszechne prawa natury, utrzymując nas w temperaturze umiarkowanej; bo zawsze wracam do mego twierdzenia, że teorya ciepła wewnętrznego jest w moich oczach jedynie prawdziwą i wytłomaczyć się dająca. Mieliżbyśmy dojść do punktu, w którym te zjawiska zaczną się spełniać i stopią skały? Obawiając się tego, rzekłem do profesora:

– Wiesz co stryju! jeśliśmy się dotąd nie potopili, albo nie roztrzaskali głów gdzie o skałę, jeśliśmy nie pomarli z głodu i pragnienia, to już chyba dla tego, żeby się żywcem spalić.

Profesor wzruszył tylko ramionami i znowu wpadł w głębokie zamyślenie.

Znowu godzina upłynęła, lecz oprócz lekkiego zwiększania się gorąca, żadna nie zaszła zmiana w naszem położeniu. Nareszcie stryj przerwał milczenie:

– No – zawołał z lekką niecierpliwością – trzeba coś postanowić.

– Postanowić? – zapytałem.

– Tak, trzeba coś przedsięwziąść, na coś się zdecydować. Przedewszystkiem zacznijmy od posiłku. Jeśli nie postaramy się wzmocnić sił naszych temi resztkami żywności i utrzymać naszej egzystencyi choćby jeszcze przez kilka godzin, to będziemy słabi aż do końca…

– Który niezadługo nastąpi – wtrąciłem.

– A jeśli tymczasem nadarzy się sposobność ratunku, jeśli potrzeba będzie wziąść się do pracy, gdzież znajdziemy potrzebną do tego siłę, wycieńczeni głodem?

– Ależ znowu, kochany stryju, gdy zjemy ten ostatni kawałek mięsa, cóż nam pozostanie?

– Nic, Axelu, nic… to prawda, ale czyż doznasz jakiego posiłku, patrząc tylko na niego? Mówisz jak człowiek bez woli i energii.

– Więc jeszcze nie widzisz całej okropności naszego położenia? – zawołałem z gniewem.

– Nie – odpowiedział z mocą profesor Lidenbrock.

– Jeszcze łudzisz się jakąś wymarzoną nadzieją zbawienia?

– Tak jest, i nie pojmuję jak istota obdarzona wolą, może dopuścić do siebie rozpacz, dopóki serce w niej bije, dopóki ostatnia kropelka krwi krąży w jej żyłach.

– Lecz nareszcie, co zamyślasz stryju?

– Zjeść do ostatniej okruszyny to, co nam pozostało i tym sposobem pokrzepić nasze słabnące siły. Niechaj to będzie ostatnia nasza uczta, ale przynajmniej zrobimy dla naszego ratunku wszystko, co zrobić było można.

– Ha, to zjedzmy! – zawołałem.

Stryj wziął kawałek mięsa i kilka sucharów ocalonych przed burzą, rozdzielił je na trzy równe części i pomiędzy nas rozdał. Każda taka porcya wynosiła wynosiła około funta pożywienia. Profesor zajadał chciwie, a nawet powiem z gorączkową jakąś żarłocznością; ja, pomimo głodu, z pewnym nawet wstrętem przyjmowałem ten pokarm; Hans, spokojnie i z umiarkowaniem żuł i połykał niewielkiemi kawałkami, jak człowiek którego przyszłe niebezpieczeństwa nie mogły zaniepokoić, który nie troszczył się o jutro. Islandczyk miał do tego w zapasie jeszcze jednę butelkę jałowcówki; wziąłem do ust kilka kropel, które mnie bardzo orzeźwiły.

Forträfftig! – zawołał Hans, pijąc z kolei.

– Wyborne! – powtórzył profesor.

Nabrałem trochę otuchy. Skończyliśmy naszą ostatnią biesiadę o piątej godzinie z rana.

Taka już jest natura ludzka, że człowiek zaspokoiwszy swe potrzeby fizyczne, z trudnością przedstawia sobie męczarnie głodu, lub innej jakiej dolegliwości. Tak i my właśnie posiliwszy się, zapomnieliśmy o minionych cierpieniach i niewygodach.

Po zaspokojeniu głodu, każdy z nas puścił bieg swobodny swej wyobraźni. O czem mógł myśleć Hans, owa tajemnicza, niezbadana istota? – trudno wiedzieć. Mnie zajmowały wyłącznie wspomnienia przeszłości: Domek na Königstrasse, moja Graüben, poczciwa Marta, jak widma przesuwały się przed memi oczyma, a w ponurym szumie jaki się do nas przedostawał przez cała massę nad nami ciążącą, zdawało mi się słyszeć odgłos wielkich miast Europy.

Stryj cały zajęty swem przedsięwzięciem, z pochodnią zapaloną badał troskliwie naturę gruntu, usiłując poznać go z warstw kolejnych. Rachunek ten, albo raczej to oszacowanie, mogło być zaledwie przypuszczalne; lecz uczonych ludzi jest rzeczą umieć zachować krew zimną, a ten właśnie przymiot, profesor Lidenbrok w wysokim posiadał stopniu.

Słyszałem jak mrucząc sam do siebie, pod nosem wybąkiwał różne nazwy geologiczne i pomimowolnie uszanowaniem przejmowała mnie głęboka jego nauka.

– Granit wulkaniczny – mruczał profesor – jesteśmy więc jeszcze w epoce pierwotnej; ależ idziemy w górę… coraz wyżej… kto wie… może!…

Kto wie!… może!… więc ciągle jeszcze miał nadzieję; macał on ręką po ścianie pionowej i znowu mruczał:

– Otóż gnejs! otóż łupek mikowy! wybornie! dochodzimy do epoki przechodowej, a wtedy…

Co chciał powiedzieć profesor? Czy mógł zmierzyć grubość skurupy ziemskiej, zawieszonej ponad naszemi głowami? Nie, to być nie może! Brakło mu manometru, którego żaden rachunek zastąpić nie zdoła.

Tymczasem gorąco się wzmagało i mnie już dokuczać zaczął upał trudny do wytrzymania, któryby można tylko przyrównać do żaru ziejącego z pieców hutniczych, w chwili największego ich rozgrzania. Wkrótce doszło do tego, że musieliśmy stopniowo zdejmować z siebie odzież, jak kamień nam ciążącą.

– Mój stryju – rzekłem nareszcie – gdzież my dążymy? czyż do ogniska jakiego aby się spalić na popiół?

– Nie! – odpowiedział profesor – nie! to być nie może.

– Jednakże – powiedziałem dotykając muru – ta ściana jest rozpaloną do czerwoności: patrz jak sparzyłem sobie rękę w wodzie, która także jest w stanie wrzenia.

Profesor nic nie odpowiedział, widziałem tylko że zżymał się ze złości.

Wtedy strach gwałtowny ogarnął mnie; przeczuwałem blizką jakąś katastrofę, straszniejszą nad wszelkie pojęcie.

Myśl z razu niepewna, niewyraźna, w tej chwili w umyśle moim zamieniła się na pewność, rzeczywistość. Myśl ta natrętnie wracała do mnie. Lecz nagle, przy migotliwym blasku pochodni, dostrzegłem jakby ruch niejednostajny w pokładach granitowych; widocznie gotowało się nowe jakieś zjawisko, w którem zapewne nie małą grała rolę elektryczność… Zresztą, to nadzwyczajne gorąco, ta wrząca woda… postanowiłem zaradzić się busoli. Niestety! była ona zwróconą ze swego naturalnego kierunku, czy to w skutek nadchodzącej burzy, czy też może przez blizkie sąsiedztwo żelaza; z jakichkolwiek nareszcie powodów, dość że stała się bezużyteczną.