Siostra łabędzi

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bracia Grimm
Tytuł Siostra łabędzi
Pochodzenie Baśnie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1940
Druk Drukarnia Przemysłowa E. Podgórczyka i Sp.
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Cecylia Niewiadomska
Tytuł orygin. Die sechs Schwäne
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

SIOSTRA ŁABĘDZI

Szczęśliwie przez długie lata żył sobie król z królową i mieli sześciu synów i córeczkę. Wszystkie dzieci były piękne i kochały się bardzo, a rodzice strzegli tej swojej gromadki od wszelkiego złego i cieszyli się nadzieją, że dzielni synowie sławę i szczęście zdobędą na świecie, a kochająca córka do późnej starości miłością i weselem życie rozpromieniać im będzie.
Tymczasem pewnego razu królowa zasłabła i choć król z całego państwa wezwał mędrców i uczonych, nic jej poradzić nie mogli: umarła wkrótce.
Po śmierci żony król wpadł w taką rozpacz, iż nie przeżyłby tego nieszczęścia, gdyby nie przywiązanie do ukochanych dzieci. Osierocona córka i synowie opłakiwali matkę długo i serdecznie, lecz nie chcąc martwić ojca widokiem łez swoich i powiększać jego cierpienia, ukrywali smutek głęboki i pocieszali go, jak mogli. Wdzięczny król pojął szlachetne ich serca i bardziej jeszcze kochał je od tego czasu.
Tak upłynęło lat kilka.
Stary król zawsze lubił polowanie, ale od śmierci żony częściej jeszcze szukał rozrywki ścigając po lasach zwierzynę i tępiąc drapieżne potwory. Razu jednego wyjechał jak zwykle na łowy z licznym orszakiem dworzan i rycerzy, a wytropiwszy pięknego jelenia ścigał go przez dzień cały. Nagle zwierz zniknął mu z oczu, a obejrzawszy się w koło monarcha spostrzegł, iż zbłądził w lesie.
Zmrok już zapadać zaczął ciemny i ponury, cisza złowroga panowała w koło. Król podniósł do ust swój piękny róg srebrny w rubinowej oprawie i zagrał tak głośno, że chmury odpowiedziały mu przeciągłym echem. Lecz dworzanie nie usłyszeli tego głosu.
Wtedy zsiadł z konia i szukał ścieżki w lesie, lecz daremnie. Trudno się było nawet przedrzeć wśród gęstych zarośli i z niepokojem myślał, że noc tu spędzić musi sam jeden bez pożywienia i ognia.
Nagle z ciemnej gęstwiny wyszła stara czarownica z dużym, śpiczastym nosem, trzęsącą się głową, ogromnymi zębami i oznajmiła królowi, że może go doprowadzić do stolicy.
— Bardzo ci wdzięczny będę, moja dobra kobieto i otrzymasz nagrodę, jakiej zażądasz sama — rzekł król uradowany obietnicą starej.
— Nagrody, królu, ja nie żądam żadnej — odparła czarownica — lecz musisz się zgodzić na mój warunek, inaczej umrzesz tu z głodu, gdyż bór ten jest pod moją władzą i kto raz się w nim znajdzie, staje się moją własnością.
— A jakiż to warunek? — zapytał król niespokojnie.
— Bardzo przyjemny. Mam córkę, piękniejszą niż słonce, z oczyma jako gwiazdy w noc pogodną, z twarzą jak księżyc jasną, włosami kruczymi, a głosem jak śpiew słowika. Piękność jej godna królewskiej korony. Jeśli się z nią ożenisz, wyprowadzę cię na drogę, w przeciwnym razie czeka cię śmierć okrutna.
Król zamyślił się smutnie: co wybrać? Umrzeć i nie zobaczyć więcej drogich dzieci ani królestwa swego, czy dać im macochę? Wahał się długą chwilę, na koniec powiedział, że chce zobaczyć córkę czarownicy.
Świecąc mu swymi oczyma, które błyszczały niby dwa płomyki, stara powiodła go do małej chatki na kurzych łapkach. Na jej rozkaz chatka zwróciła się wejściem do nich, a gdy weszli do izdebki, król ze zdziwieniem ujrzał strojną w jedwab i złoto córkę czarownicy. Siedziała przy kominku piękna jak noc miesięczna; na ciemnych włosach lśnił sierp księżyca z diamentów, dwa sznury wielkich pereł otaczały białą szyję, a skoro przemówiła, głos jej brzmiał tak słodko jak śpiew słowika w maju.
Król powitał ją uprzejmie i oczu oderwać nie mógł od tej czarodziejskiej piękności, a serce jednakże odpychało go od niej i podziwiając ją pokochać nie mógł.
Pomyślał przecież, że takie jego przeznaczenie; dał królewskie słowo, że jutro orszak swój po żonę przyśle, lecz żądał, aby dziś jeszcze stanął w swoim zamku. Czarownica zadowolona wyprowadziła go na drogę i w kilka godzin potem wjeżdżał do stolicy.
Spieszył głównie dlatego, aby ukryć dzieci, gdyż nie dowierzał ich przyszłej macosze, a zanadto je kochał, ażeby pozwolił wyrządzić im najmniejszą krzywdę. Przy pomocy więc starej niańki osadził je w leśnym zamku, tak ukrytym wśród rozległych, nieprzebytych borów, że sam odnaleźć by go nie potrafił, gdyby niańka nie dała mu cudownej przędzy, z której jedną niteczkę gdy rzucił na ziemię, ta snuła się wciąż przed nim ukazując drogę.
Tak zabezpieczywszy przed macochą ukochane dzieci król, wierny danemu słowu, tegoż jeszcze wieczoru ogłosił królową córkę starej czarownicy i wyprawił świetne wesele.
Młoda pani w mężowskim domu robiła, co chciała: stroiła się w diamenty, perły i szafiry, przędła promienie słońca, tkała blask księżyca i z tego szyła sobie nowe szaty; kąpała się w jasnej rosie, zbieranej z róż i lilij, śpiewała pieśni słowicze i co dzień była piękniejsza i bardziej urocza, ale król patrzał na nią jak na prześliczny obrazek, a pokochać jej nie mógł.
Zgadywała to królowa i gniewało ją niezmiernie, iż król tak często zostawia ją samą i wyjeżdża na polowanie, a bez niczego powraca; zaczynała przypuszczać, że coś ukrywa przed nią, a gdy nie chciał pozostać nigdy na jej prośby, postanowiła odkryć tajemnicę. Darowała więc swej służebnej sznur prześlicznych korali i obiecała wspanialszy jeszcze podarunek, jeśli się dowie, dokąd król tak często wyjeżdża.
Nie było to rzeczą trudną, gdyż cały dwór wiedział o ukochanych dzieciach z pierwszej żony; wkrótce więc za pomocą hojnych podarunków dowiedziała się królowa nie tylko o ich istnieniu, lecz i o cudownej przędzy, która do nich drogę wskazuje.
Zdobywszy tę tajemnicę przebiegła kobieta podczas snu męża część przędzy zabrała. Potem z pajęczej nici utkała cienkie płótno, uszyła z niego siedem długich białych koszul, spięła je zamiast spinek pajęczymi oczyma i gdy król rzeczywiście pojechał na polowanie, skrycie wybiegła z zamku ze skradzioną przędzą.
Rzucone na ziemię włókno snuło się szybko przed nią, więc podążała spiesznie, aż jej tchu zabrakło, nim na koniec w niedostępnej i dzikiej gęstwinie ujrzała wysoki, rowem otoczony zamek. Uradowana zaśpiewała jak słowik i natychmiast gromadka jasnych główek i różowych twarzyczek ukazała się w oknach zamku. Na widok zbliżającej się postaci chłopcy wybiegli z domu i pospieszyli naprzeciwko. Myśleli może, że to wysłaniec od ojca. Wtem zła kobieta wymówiwszy słowa zaklęcia puściła na nich z wiatrem siedem utkanych koszul; każda koszulka wpadła na jednego chłopczyka i w tejże chwili sześć białych łabędzi uniosło się ponad drzewa i z żałosnym krzykiem uleciało daleko.
Roześmiała się radośnie kruczowłosa pani i spiesznie zawróciła, by zdążyć do domu, nim mąż z polowania powróci; w pośpiechu tym nie spostrzegła, że jedna z koszulek upadła na krzak cierniowy, a córeczka jej męża nie doznała losu braci.
Król w tajemnicy co dzień odwiedzał dzieci ukochane i dziś więc jak zwykle choć na króciutką chwilkę wpadł do zamku. Lecz jakież było jego przerażenie, gdy dziewczynka wybiegła sama naprzeciw niego opowiadając, co widziała z okna. Król z rozpaczy płakał jak dziecko, ale nie przypuszczał nawet, aby młoda i piękna żona była przyczyną nieszczęścia. Nie chciał swej jedynej córki pozostawić tu dłużej, wolałby ją natychmiast zabrać z sobą do domu, ale dzieweczka bała się macochy i uprosiła ojca, żeby jeszcze noc jedną przepędzić jej pozwolił w tym cichym ustroniu.
Gdy pozostała sama, zapłakała serdecznie żegnając łzami wszystko, co kochała. Żal jej było ojca, ale gorzej jeszcze bała się nieznanej macochy, a przy tym postanowiła iść w świat szukać braci. Ze swym zamiarem nie mogła zwierzyć się nikomu: ojciec nie zgodziłby się na to, służba by jej nie puściła; więc czekała cierpliwie, aż wszyscy zasnęli i jasny księżyc zaświecił na niebie; wtedy cichutko wyszła ze swego pokoju, zbiegła ze stromej góry i doszła do miejsca, gdzie jej kochani bracia tak dziwnym sposobem w ptaki zamienieni zostali. Wtem na cierniowym krzaku spostrzegła koszulkę, którą macocha dla niej przeznaczyła, a zdziwiona widokiem delikatnej przędzy, zwinęła ją ostrożnie i zabrała z sobą.
Szła przez noc całą po ostrych szyszkach i kamieniach, ale gdy ranek zaświtał, nie było widać leśnego zamczyska. Znużona wypoczęła trochę pod cieniem białej brzozy, potem napiła się wody ze strumienia, zjadła trochę jagód czerwonych i poszła dalej. Już wieczór się zbliżał, gdy spostrzegła w gęstwinie ubogi szałas z gałęzi; weszła do środka i ujrzała pod ścianą sześć gniazd okrągłych, białym puchem wysłanych, przy każdym dzbanuszek z wodą, a w wodzie biały kwiatek, do gwiazdeczki podobny, ze złocistym środkiem.
Dziewczynka nie śmiała dotknąć ani kwiatków, ani wody, ani miękkiego puchu w dużych gniazdach, i choć bardzo była znużona, wtuliła się w ciemny kącik i tam chciała przespać do rana. Nagle coś zaszumiało wysoko w powietrzu, sześć śnieżnopiórych łabędzi spuściło się przed szałasem na zieloną, aksamitną trawkę; potem weszły do środka leśnego schronienia, przygładziły piórka na sobie, każdy uskubnął z kwiatka stojącego w wodzie, napił się z dzbanuszka i w tej chwili spadły z nich łabędzie piórka i sześciu młodzieńców odzyskało postać ludzką.
Z krzykiem radości rzuciła się ku nim dziewczynka, gdyż poznała natychmiast ukochanych braci; oni także całowali i ściskali ją nawzajem, wypytując, skąd się wzięła. Odpowiedziała im, że uciekła z zamku, by ich odszukać i uwolnić od zaklęcia, lecz na te słowa bracia zapłakali serdecznie i zaczęli namawiać siostrę, aby zaniechała tej myśli.
Ona nie dała się przekonać.
— Pozostanę tu z wami — powiedziała — i zrobię wszystko, co będzie w mej mocy, byśmy mogli powrócić razem do naszego drogiego ojca.
— Nie możesz tu pozostać — odpowiedzieli jej bracia — bo czarownica, matka naszej złej macochy, czuwa tutaj nad nami i gdyby cię spostrzegła, zamieniłaby cię zaraz w zwierzę lub roślinę.
— To mnie ukryjcie i brońcie, gdy przyjdzie.
— Bronić ciebie nie możemy, bo sami tylko na jedną godzinę odzyskujemy co dzień naszą ludzką postać, a skoro słońce zajdzie, stajemy się znów łabędziami i przez dzień cały latać musimy daleko.
— Lecz musi być przecież sposób ocalenia was od zaklęcia.
Bracia westchnęli smutnie.
— Nikt go spełnić nie może — odparli ze łzami w oczach.
— Dlaczego?
— Bo jest trudny.
— Powiedzcież mi, proszę.
— Możemy ci powiedzieć, lecz prosimy bardzo, abyś go nie próbowała, bo to nad ludzkie siły i nie chcemy wcale, abyś tak cierpiała dla nas.
— Powiedzcie mi tylko, proszę.
— Ocalić nas może tylko kobieta, która nic złego w życiu nie popełniła; musi nas kochać bardzo i dla tej miłości przez sześć lat nic nie mówić, nie uśmiechnąć się ani razu i uszyć w ciągu tego czasu sześć gwiaździstych koszulek z tych białych kwiatków ze złocistymi środkami. Szyć musi nitką z pajęczej przędzy, z której zła macocha zrobiła dla nas czarodziejskie koszulki, a jeśli jeden choć przemówi wyraz, cała praca na nic i wszystko stracone.
Dobra siostra chciała jeszcze o coś zapytać, lecz skończyła się wieczorna godzina, słońce zaszło w czerwonym blasku i bracia zamienili się znowu w łabędzie szukając wypoczynku na puchowych gniazdach.
Ona biedna nie miała gniazdka swego dzisiaj, ani żadnego schronienia nad głową. Pozostać tu nie mogła, bo zła czarownica spostrzegłaby ją niezawodnie i zamieniłaby w zwierzę lub roślinę, a wtedy któż by ocalił jej braci? Płacząc więc cicho poszła znowu dalej i dopiero gdy jej sił zabrakło, usiadła na mchu zielonym i zasnęła spokojnie.
Obudziwszy się o świcie przypomniała sobie wszystko, co zaszło podczas dni ostatnich i postanowiła przy pomocy Bożej ocalić ukochanych braci.
Postanowiła mocno i zabrała się do pracy.
Nazbierała białych gwiazdek ze złocistymi środkami, obrała sobie miejsce na rozłożystym dębie, naznosiła tam gałęzi i mchu na posłanie i nie schodząc z drzewa, chyba tylko dla posiłku, zaczęła szyć koszulki z białych kwiatów pajęczą przędzą ze znalezionej koszulki. Żywiła się jagodami, korzonkami, korą drzewną, niekiedy orzechami i szyszkami, piła wodę ze strumienia, sypiała na drzewie, nic nie mówiła, bo nie miała do kogo i nie uśmiechała się nigdy, nawet tego wieczoru, gdy pierwszą ukończyła koszulkę.
Kilka lat upłynęło jej w ten sposób, pracowała nie tracąc ani chwili czasu, od wczesnego poranku do późnego wieczoru i nie pragnęła żadnej przyjemności, póki nie spełni swojego zadania.
Ale razu pewnego królewicz z licznym orszakiem polował w lesie i jeden z rycerzy ujrzał na drzewie siedzącą dziewczynę. Otoczyli ją dworzanie i strzelcy, obsypując pytaniami, usiłując się dowiedzieć kim jest i co tu robi. Dziewczę milczało z początku jak rybka i nie odpowiadało wcale na pytania, w końcu jednakże, aby się pozbyć natrętów, zdjęła z szyi złoty łańcuszek i rzuciła go stojącym na dole. Po łańcuszku oddała pasek złotolity, perłami naszywany, jedwabne podwiązki, przepaskę z głowy, aż złote włosy płaszczem ją całą okryły i wreszcie tak rozdała wszystko, że w jednej pozostała koszulce.
Wówczas jeden z gromadki wdrapał się na drzewo, oderwał ją przemocą od gałęzi i zniósł na dół do towarzyszów. Tu na nowo obsypano ją pytaniami, a gdy milczała uparcie, przyprowadzono przed króla.
— Kto jesteś? — zapytał monarcha zachwycony jej pięknością. — Co robisz tutaj i dlaczego milczysz? Co znaczy ten pęk kwiatów?
Lecz dziewczyna milczała błagalne tylko wznosząc ku niemu spojrzenie. Wówczas królewicz, aby ją osłonić od natarczywości swoich dworzan i rycerzy, wziął ją na konia, okrył własnym płaszczem i przywiózł do zamku królewskiego.
Przez kilka dni następnych zwoływano mędrców, którzy przemawiali do dziewczęcia wszystkimi językami, ale nadaremnie. Ubrano ją jednakże w kosztowne królewskie szaty, sadzano obok króla przy królewskim stole, przeznaczono w zamku wspaniałe komnaty. Młody królewicz widząc ją tak cichą, nieśmiałą, skromną, zajętą swą pracą, a przy tym piękną jak poranna zorza, pomyślał, że nie znajdzie lepszej żony na świecie i oznajmił, że choć dziewczyna jest niema i nikt nie zna jej ojca ani matki, on się z nią chce ożenić i uczynić ją królową.
Tak się też stało, choć rodzona ciotka najbardziej opierała się temu małżeństwu. „Królewna żoną twoją być powinna — mówiła z gniewem — nie przybłęda obca“. Ale królewicz odpowiedział na to, że sam Pan Bóg jest ojcem niewinnych i nieszczęśliwych i że nie zmieni zamiaru. Nie było więc rady. Śliczne, łagodne dziewczę zostało żoną króla, ale ciotka królewska nie lubiła młodej pani i starała się, jak mogła, dokuczyć jej i obmówić w obecności siostrzeńca.
Dziewczę nie przeczyło nigdy, nie odzywało się, nie uśmiechało i szyło swoje gwiaździste koszulki.
W rok po ślubie urodził się królowi synek. Radość była niezmierna, ale pierwszej nocy ciotka królewska ukryła dzieciątko, śpiącej królowej usta krwią pomazała i z głośnym płaczem pobiegła do króla oskarżając młodą matkę, iż własne dziecię pożarła.
— Ludożercą jest twoja żona! — wołała z obłudnym żalem. — Czegoż dożyłam, nieszczęśliwa! Wziąłeś za żonę przybłędę nieznaną, która swoje dzieci pożera!
Król zmartwił się niezmiernie stratą dziecka, lecz nie uwierzył ciotce, a chociaż królowa żadnych nie dała mu wyjaśnień, nie przestał kochać jej jak dawniej i być dla niej dobrym i czułym. Żona okazywała mu wdzięczność spojrzeniem, lecz milczała i szyła swoje gwiaździste koszulki.
Nim rok upłynął, dał im Pan Bóg drugie dziecko. Król ucieszył się bardzo, kazał otoczyć dziecko piastunkami i czuwać nad nim we dnie i w nocy bez przerwy. Królewska ciotka czuwała również bez wytchnienia, a kiedy niańki usnęły znużone, uniosła małą dziecinę i, jak pierwszego wnuka, pozostawiła w lesie na pniu drzewa. Myślała, że biedne dziecko umrze z głodu i zimna, lub będzie zjedzone przez dzikie zwierzęta, więc nie troszczyła się o nie i skaleczywszy palec, pomazała znów usta uśpionej królowej i pobiegła do króla ze skargą na żonę.
Lecz król oburzył się bardziej niż za pierwszym razem.
— Jak możesz, ciotko, mówić tak potworne rzeczy! — zawołał. — Czyż nie widzisz, jak jest dobra i pobożna, cicha i pracowita? Czyż nie patrzymy na nią, na jej życie? Cóż jej zarzucić można? Biedna, nieszczęśliwa, wróg jakiś niegodziwy zamknął jej niewinne usta, że bronić się nie może, a ja miałbym ją potępiać! Nie, nigdy, nigdy! Nie wierzę tej potwarzy. Ktoś krzywdzi mnie okrutnie pozbawiając mnie dziatek, ale to nie jest winą mojej biednej żony. Będę szukał złoczyńcy, a gdy go odkryję, biada mu — straszna kara go nie minie!
Zła kobieta zadrżała, lecz nienawiść ku obcej silniejszą była od trwogi w jej sercu. Gdy po raz trzeci przyszło na świat dziecko, potrafiła je porwać mimo czujnej straży i wynieść z zamku jak poprzednie. Potem oskarżyła królową. Pragnęła teraz jej śmierci już nie tylko przez nienawiść, ale z obawy, że prawda wydać się może kiedyś, gdyż królowa jedynie widziała jej zbrodnię i gdyby mogła mówić, wykryłoby się wszystko. Ażeby więc uniknąć zasłużonej kary, oznajmiła publicznie, że w jej własnych oczach królowa zjadła swe ostatnie dziecię, i wobec takiego świadectwa, sędziowie, mimo rozpaczy króla, na śmierć winną osądzili.
O potrójne ludożerstwo oskarżona królowa skazaną była na spalenie na stosie. Mąż widzieć się z nią nie chciał, bo żal rozdzierał mu serce, a wstydził się tej słabości przed siostrą ojca swego, która była świadkiem winy jego żony.
Na zamkowym podwórzu wzniesiono stos wysoki, na którym spłonąć miała oskarżona. Lecz królowa spokojnie wysłuchała wyroku i do ostatniej chwili siedząc zamknięta w pokoju szyła, nie podnosząc oczu od roboty, gwiaździste swoje koszulki. Pięć ukończonych związała nitką pajęczej przędzy, szóstą kończyła pilnie. Już tylko lewe ramię nie zostało spięte, gdy wszedł kat, by ją na stos zaprowadzić. Wstała posłuszna, nie składając igły stanęła na wysokim stosie, który natychmiast podpalono od dołu, a wówczas ona wzniosła w górę ręce i pracę swą rzuciła daleko od siebie nie wymawiając przy tym ani jednego wyrazu.
Silny wiatr uniósł gwiaździste koszulki z gęstych obłoków dymu i w tejże godzinie upłynęło sześć lat potrzebnych do wybawienia braci. Sześć śnieżnopiórych łabędzi ukazało się w powietrzu, każdy z nich schwycił jedną gwiaździstą koszulkę i zarzuciwszy ją na siebie stanął na ziemi w postaci człowieka. Jeden tylko brat najmłodszy zamiast lewego ramienia miał skrzydło łabędzie, gdyż nieszczęśliwa siostra nie zdążyła ukończyć swej trudnej roboty.
Stanąwszy na ziemi bracia w mgnieniu oka stos ugasili i siostrę z niego zdrową sprowadzili. Blada i smutna, z rozpuszczonym włosem stanęła przed obliczem króla, który wybiegł z zamku na wieść o dziwnych wypadkach. Teraz już mówić mogła i zawołała głośno:
— Mężu mój, jam niewinna!
W tejże chwili bracia przynieśli z lasu niewinne dzieciątka, którymi się opiekowali, a król uszczęśliwiony z odzyskania żony i dzieci, z surową twarzą zwrócił się do ciotki.
Zła kobieta upadła przed nim na kolana wzywając miłosierdzia; tak był jednak rozgniewany, iż byłby ją kazał spalić na tym samym stosie, na którym zginąć miała niewinna królowa, gdyby się ona właśnie za nią nie wstawiła. Król jednak nie chciał więcej widzieć ciotki, nie wierzył jej obietnicom i przysięgom, więc wysłano ją z królestwa na daleką wyspę, gdzie sama jedna odtąd żyć musiała i raz tylko na rok okręt przywoził jej żywność i wieści, dopóki nie umarła.
A król i królowa z dziećmi żyli szczęśliwie w zgodzie i miłości, a z sześciu braci mieli sześciu sławnych rycerzy, którzy zasłynęli wkrótce siłą i odwagą.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Bracia Grimm i tłumacza: Cecylia Niewiadomska.