Miasto Metagłupin: Różnice pomiędzy wersjami

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
[wersja nieprzejrzana][wersja nieprzejrzana]
Usunięta treść Dodana treść
n.
 
Nie podano opisu zmian
Linia 16: Linia 16:


<div id="text-container" style="margin-right:4%;margin-left:5%;text-align:justify;position:static;text-indent:2em"><pages index="Janusz Korczak - Koszałki Opałki.djvu" from="97" to="102" /></div>
<div id="text-container" style="margin-right:4%;margin-left:5%;text-align:justify;position:static;text-indent:2em"><pages index="Janusz Korczak - Koszałki Opałki.djvu" from="97" to="102" /></div>

== Przypisy ==
<referwnces/>


{{PD-US-1923-abroad/PL|top=-8}}
{{PD-US-1923-abroad/PL|top=-8}}

Wersja z 16:53, 29 maj 2015

<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Miasto Metagłupin
Pochodzenie Koszałki Opałki
Data wyd. 1905
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Wikisource
Indeks stron
Miasto Metagłupin.


Jak sama ekscentryczna nazwa wskazuje, miasto Metagłupin znajduje się w Ameryce, miasto wielkie, ludne, wesołe i głupie.

Miasto owo znajduje się nad rzeką, ale nie nad Wisłą.
Rzeka owa płynie od gór wysokich do morza, a nie odwrotnie, a miasto jest wielkie, ludne i głupie.
Metagłupin, jak każde miasto wielkie i ludne, posiada mieszkańców. Metagłupin posiada mieszkańców wielkich i małych, znanych i nieznanych, zarozumiałych — i takich nawet, którym się zdaje, że Metagłupin nie jest głupiem miastem, że Metagłupin, przeciwnie, jest mądrem miastem, że Metagłupin wogóle jest miastem, które miastem zwać wolno, wypada, należy.
Bo, proszę was, miasto nie tylko tem się różni od pęcherza, że pęcherz jest nadęty, a miasto nie, że pęcherz pływa po morzu czy po rynsztoku i wszystko mu jedno, a miasto nie, że pęcherz wisi na sznurku, a miasto — nie, że pęcherz nie ma Filharmonji i można go napełnić grochem i kotu przywiązać do ogona, ale i tem jeszcze miasto różni się od pęcherza, że ma ono swoje obowiązki kulturalne, które winno wypełniać i wypełnia, że wytwarza opinję, ma ono swoje zdanie w sprawach ogólnych i lokalnych, zdanie, które ma wartość, z którem się liczą.
Bo, proszę was, miasto, które tylko jest nadęte — no, to doprawdy — tylko Metagłupin.
Żal mi was wszystkich, którzy owego miasta — pęcherza nie znacie.
Jak ono stara się, jak zabiega, jak nos zadziera, na szczudła się drapie, jak czyni wszystko, by tylko w świecie wiedziano, że jest na świecie Metagłupin, który ma cyrk, operetkę i reporterów, że jest Metagłupin, który wie, co nauka, i wie, co sztuka, i wie, co cywilizacja, i wie, co sprawy społeczne.
Uważacie...
I Metagłupin sprowadza: wysortowanych tenorów, zleżałych kapelmistrzów, używane klisze do pism obrazkowych, wyszłe z mody hasła dobroczynne, wyblakłe towary łokciowe z wystaw magazynów paryskich, i płaci hojnie, po pańsku, jak na Metagłupin przystało, i cieszy się, i pieści i klepie po brzuchu, i oblizuje, patrząc na plombę z dziurką i szepcze w upojeniu: «zagraniczne, prawdziwe zagraniczne» i nawet na guzikach i pantoflach własnego wyrobu kładzie napis magiczny: «Paris» lub «Parie»...
Metagłupin chce, on szczerze chce, tylko biedactwo nie wie i nie umie, albo jeszcze gorzej nawet: źle wie i zdaje mu się, że umie.
I proszę was, ot co się dzieje.
Metagłupin wie, że każde miasto wielkie musi mieć wielkich ludzi. Cóż robi Metagłupin? A no, robi tak: zaczyna szukać. Szuka, szuka, szuka, szuka nasamprzód wśród hrabiów, potem o pół centymetra społecznego niżej, jeszcze o pół niżej, a wreszcie już ma. Chwyta go za frak i woła:
— Jesteś wielki.
Ździwiony początkowo łup, albo zdumiony, albo nawet przerażony, w pierwszej chwili wyrywa się, szamocze, prosi, zaklina, kryje. Nic nie pomaga.
— Jesteś wielki i basta. Musisz być wielki i koniec.
I łup często niewinnie wcale staje się wielki, i już mu inaczej nie pozwolą. I on uwierzy i to tak mocno uwierzy, że potem się gniewa i nawet mocno gniewa, gdy mu ktoś powie, że to tylko na żarty, że tak trzeba dla dobra tłumu, że z nimi on może być szczery, że nie powinien zbyt serjo traktować swojej wielkości, że to tylko przecież do czasu.
W ten mniej więcej sposób Metagłupin stworzył sobie wielkich muzyków, finansistów, publicystów, mecenasów sztuki, i wogóle, hygienistów, filantropów, powieściopisarzy i tak bez końca.
I cóż dalej?
Potem, proszę was, stała się rzecz straszna i zgoła nieoczekiwana. Oto wszyscy wielcy zwąchali się między sobą, porozumieli, związali umową, orzekającą:
— My, niżej podpisani, obowiązujemy się popierać wzajemnie sławą, wpływami, pieniędzmi i szwindlami, aby nie dopuścić nikogo, kto mógłby nam być niemiły, szkodzić nam, być prawdziwie utalentowanym, niezależnym, lub uczonym. Nietylko popierać go nie będziemy, ale starać się będziemy wszelkiemi niekaranemi kryminalnie środkami, by szkodzić mu skrycie, lub jawnie, przemilczać lub szykanować, wypisywać z naszych towarzystw, stowarzyszeń lub instytucji, nie pozwalać zabierać głosu na zebraniach lub w prasie, nie dopuszczać do żadnej pracy dochodowej, tembardziej synekur, gnębić moralnie i materjalnie. Każdy nowy kandydat na wielkiego musi się zobowiązać pod grozą najstraszniejszych, najbardziej wyrafinowanych kar, niekaranych kryminalnie, że będzie szedł z nami ręka w rękę, że będzie się zginał przed nami w pas przynajmniej, a im niżej, tem lepiej. Kandydatem na wielkiego może być człowiek, umysłowo i moralnie gorzej, niż my, od Wszechmądrej Natury obdarzony.
Powiadam: umowa ta była straszną klęską, ale dla kogo? Nie dla mieszkańców Metagłupina, bo oni czytywali i wierzyli prasie, pozostającej na usługach tymczasowych wielkich. I nie dla tymczasowych wielkich i ich kandydatów licznych, i nie dla prasy. Umowa ta była na razie straszną dla owych rzeczywistych wielkich, którzy nawet w Metagłupinie, nawet w okresie sprawowania urzędów przez tymczasowych wielkich, zaczęli się karygodnie ukazywać, rozumie się nielicznie, pojedyńczo, na ochotnika.
Zrazu wszystko szło dobrze. Prawdziwi albo umierali szybko z głodu, albo w szpitalach dla obłąkanych, albo sami niszczyli swe dzieła, albo uczyli się powoli zginać do pasa. Metagłupin pęczniał z zadowolenia, bo jemu wszystko jedno przecież było, czy ma prawdziwych, czy tylko na żarty wielkich, byle mieć prawo nazywać się miastem, z Filharmonją, zdezelowanymi, ale z zagranicy, tenorami, bez bibljoteki publicznej, zgoła zbytecznej, z kawiarniami na wzór wiedeńskich i... wielkimi.
Dziś Metagłupin przeżywa okres pierwszego dreszczu niepokoju. Jeszcze niby nic się nie zmieniło, jeszcze Metagłupin jest jeszcze Metagłupinem, jak dawniej. Jeszcze żartem, wypadkiem, koligacjami, lub gumowym grzbietem, wielcy — dzierżą w swoich dłoniach zakatarzoną, astmatyczną, rozwolnioną lub chrapiącą przez sen uliczną Opinję i duży połeć prasy metagłupińskiej. Jeszcze, powiadam, pozornie wszystko w porządku, ale czujne ucho rozpoznaje już zgrzyty, chwyta przykre pomruki, coś, panie tego... tam do licha... co to będzie?
Szczególniej w sztuce... tam do licha... Jacyś malarze, których zdusić nie można... Jacyś publicyści, pisarze... Tam do licha... co to będzie?..
Coraz trudniej... Trzeba się już chwytać albo kompromisów, albo paszkwilu... Jedno i drugie dość przykre... Szczęście, że w nauce jakoś cicho, chociaż i tu nawet..! Dobrze, że w firmach... Nie: nawet i tu... Dobrze, że w muzyce... Tfu! I tu znów... Wszędzie... wszędzie!..
Gore, goreee?.. Ile tam Metagłupin ma oddziałów straży ogniowej?.. Wszystkie — jazda!.. Goreeeee!..




Przypisy

<referwnces/>

Szablon:PD-US-1923-abroad/PL