Sonety (Barrett Browning, 1924)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Elizabeth Barrett Browning
Tytuł Sonety
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1924
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Zofia Reutt-Witkowska
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ELŻBIETA BARRETT-BROWNING
SONETY
Z ANGIELSKIEGO PRZEŁOŻYŁA
Z. REUTT-WITKOWSKA
separator poziomy
WARSZAWA 1924
Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
ELŻBIETA BARRETT-BROWNING.
(1809-1861).

Na życiu jej spoczął wczesny cień żałoby; wcześnie też niepospolita wrażliwość uczuciowa szukała ujścia w twórczości poetyckiej — w ósmym roku pisała Elżbieta Barrett pierwsze swe liryki, pierwszy zbiorek drukowany ukazał się, gdy poetka rozpoczęła ledwie ośmnastą wiosnę. Żniwo to poetyckie wzrosło gorzkiemi łzami: opłakała już autorka, wkrótce bogata w laury, śmierć ukochanego brata, jedynej, po matce, istoty, która bliska jej była sercem. Brat ów doglądał jej w chorobie płucnej, wymagającej pobytu w łagodniejszym klimacie: w oczach siostry utonął i ciała jego nie odnaleziono.
System nerwowy młodej dziewczyny, potężnie tą tragedją wstrząśnięty, poddano szczególnej kuracji: kilkoletni pobyt w mrocznym pokoju izoluje poetkę od wrażeń z zewnętrznego świata, natomiast nie zaniedbał jej chciwy wiedzy umysł ogromnie bogatej lektury w wielu językach. Owocem samotnych rozmyślań było kilka tomów podniosłych liryk, o charakterze refleksyjnym, elegijnym, pełnych wszelako patetycznego żaru. W czterdziestym nieledwie roku życia dopiero następuje zmiana okoliczności, skazujących poetkę na pustelniczą egzystencję w domu ojca, despotycznego dziwaka: Elżbieta Barrett poślubia niepospolitego człowieka i poetę, Roberta Browninga.
Na jesień życia przypadło nietylko szczęście osobiste, lecz także najbujniejszy rozkwit twórczości: ukazał się poemat, p. t. „Aurora Leigh“, który znakomity myśliciel, John Ruskin, z oczywistą zresztą przesadą, zwie „największym poematem stulecia“. Ukazały się też niniejsze „Sonety“. Pewnego ranka, wkradłszy się do pracowni męża, wsunęła mu poetka do kieszeni rękopis, który zawierał sonety — i uciekła z pokoju; nazwała owe sonety „tłumaczonemi z portugalskiego“ (Sonnets from the portuguese). Autorka, czując głęboki i żywy żar swej późnej miłości, uległa sugestji, że sonety jej są rażąco płomienne, że, w poczuciu angielskiem, stanowią shocking: tytuł miałby zatem żarem południowego nieba usprawiedliwiać namiętną barwę uczuć.
Czytelnik dzisiejszy odnosi wrażenie wcale inne: autorka, zawstydzona przepychem swego szczęścia w odwieczerz, misternie owija uczucie w jedwab formy czystego sonetu, który wymaga wszak dwukrotnego znalezienia trzech rymów, a to w języku angielskim nielada zdobycz; wciska w ramki sonetu bogactwo pojęć, utrudniające narazie orientację w linji myślowej, konsekwentnie jednak przeprowadzonej, mimo swych barokowych nieomal przegubów; posiłkuje się przytem obrazami wyszukanemi, które, karmione erudycją rozległą, bywają czasem, istotnie, tem tylko — rażące (XXXVII) i niezharmonizowane (XL). — Budowa stroficzna jest tu, jak dla sonetów, zupełnie osobliwa: nieustanne enjabemments, czyli niekończenie myśli z końcem wiersza, rozciągają się i na strofy, które, tym sposobem, są przeważnie optycznem jedynie rozgraniczeniem — do tego stopnia, że na tych 44 sonetów tylko 32 strofy zamknięte są ściśle przez odpowiednią pauzę logiczną. Pod względem artystycznym, swoboda ta — wibrującym, tętniącym, rozlewnym swym rytmem równoważy szczęśliwie skłonność do zawikłań myślowych przy teatralności konwencjonalnego aparatu stylistycznego, a łączy się z zuchwałem wręcz nieraz łamaniem myśli na spójniku nawet, co daje rym niespodziany: wszak i polscy romantycy, Słowacki zwłaszcza, oraz pomniejszy, ale, po mistrzu, najcharakterystyczniejszy w tym względzie i celu swego świadomy wirtuoz rymów, Magnuszewski, obfitowali w owe przerzuty wiersza niespokojne — „choćby to był tylko — Od ekonoma list“... Mowa sonetów E. Browning jest przytem archaizowana, co podnosi ozdobność i powagę stylu, lekkości jednak nie dodaje.
W myśli, że przetłumaczenie tych sonetów rymem męskim dałoby uchu polskiemu przykry dziwoląg, skoro spadek jambiczny nie jest językowi naszemu właściwy, czy raczej wręcz z nim sprzeczny, operuje ten przekład trzynastozgłoskowcem, przez Mickiewicza w sonetach polskich uświęconym, nie odbiegając od reszty właściwości wersyfikacji Elżbiety Browning. Wiersz trzynastozgłoskowy pozwolił zmniejszyć czytelnikowi choć jedną z trudności tych misternych liryk: mógł rozwinąć skróty pojęciowe, które autorka nieraz piętrzy — o tyle, że parokrotnie zaledwie forma polska okazała się ramą zbyt obszerną.
Od jednej cechy liryk, charakterystycznie kobiecych, są te erotyki jesienne całkiem wolne: od „kobiecego“, świegotliwego, wdzięku. — Są to, przeważnie, rzeźby w twardym żałobnym granicie, czy krwawym porfirze. Gdy ukoi się czarny żal i rwący niepokój, autorka rzeźbi w alabastrze sonety chwały i dziękczynienia — ale wciąż, zasadniczo rzeźbi, niebogata w barwy. Sonet XXXV, którego zakończenie wprowadza motyw czułostkowy, miękki, trochę tem znowu razi. Elżbieta Browning jest na wysokości zadania, jako piewca Miłości Wiecznej, mutatis mutandis — dantejskiej, przez szlachetną powagę myśli, przez głębokie poczucie, że to jesień, że doczesne słońce łaskę dziwną czyni, strojąc głowę, na którą padły pierwsze szrony — i dostojna jest pokorą w owym swym „rubinowym diademie“.

Z. W.
I

Dumałam raz nad starą pieśnią Teokryta,
Jak śpiewał lata błogie, cenne, upragnione,
Postaci dłoni wdzięcznych biorące osłonę,
By z nich płynęła ludziom dań szczęścia obfita.

Gdy tak myśl ma powieści w dawnej mowie czyta,
Zwolna, z cienia, powstają wizją lata one,
Błogie lata i smętne, lata roztęsknione
Własnego życia mego, po których dziś drży ta

Łza, jak po śnie rozwianym. Znienacka, przez rosy
Ócz mych, dojrzę — mistyczny sunie Kształt, aż słanie
Za mną i wstecz mię nagle pociągnie za włosy.

Gdy się opieram — spyta, władny, niespodzianie:
„Zgadnij, kto-ć trzyma?” Rzekłam: „Śmierć.” Lecz srebrnogłosy
Wtem dźwięczy odzew: „Nie Śmierć, ale Miłowanie.”



II

Lecz w całym świecie Bożym troje tylko słowo
Słyszało, któreś wyrzekł, — Bóg, prócz mnie i ciebie!
Odpowiedziało jedno... Bóg przemówił w niebie...
I klątwę Swoję mroczną złożył tak surowo

Na me powieki, jakby skarać chciał za owo
Widzenie cię, — iż nawet w śmiertelnej potrzebie
Ciężar skonu mniej stłoczy wzrok mój i pogrzebie
Mniej głęboko. „Nie“ z Bożych ust gdy grzmi nad głową,

Gorsze niżeli z inszych wszystkich, O mój drogi!
Ludzie nie poróżniliby nas waśnią świata,
Morza nie odmieniły, nie zgięły burz trwogi;

Dłoń się z dłonią pomimo gór zapory splata:
I, choć między nas nieba roztoczą swe progi,
Tem do gwiazd rychlej trafi ślubowań objata.



III

Różniśmy, bardzo różni, O Serce Książęce!
Różne zwyczaje nasze, różne przeznaczenia.
I dwu naszym aniołom dziw oczy spromienia,
Gdy lot skrzyżują, w prośbie śpiesząc czy podzięce

W przeciwne drogi. Pomnij, królowych cię ręce
Darzą łaską, turniejów gościu, i spojrzenia
Setek źrenic, jaśniejszych, niż te łzawe lśnienia
Ócz mych nawet być moqą... któremi nie znęcę

Wodza pieśniarzy. Czemuż z okien, pod niebiosy
Lśniących, ślesz ku postaci swój wzrok, ladajakiej:
Cóż, że, tułacz zdrożony, pieśni swojej głosy

Ślę w mrok, wspierając się o cyprys? Krzyżma znaki
Na głowie twej, — na mojej chłodne świecą rosy, —
I tylko Śmierć im poziom wykopie jednaki.



IV

Wzywają cię w komnaty jakieś pałacowe,
Śpiewaku wdzięczny wzniosłych strof! oto tancerze
Niechają pląsów, oto chęć można ich zbierze,
Aby się zasłuchali w warg twórczych wymowę.

Jakto, czyż dotkniesz klamki drzwi mych? w progi owe
Zbyt niskie wnijdziesz? czyś się zastanowił szczerze
I ścierpisz, by twe pieśni spłynęły w ofierze
Znienacka, w złotej pełni, w dom biedny — godowe?

Spójrz, sowa z nietoperzem wzięły to ode mnie
Podstrzesze; oknem pustem rwie się wichru fala
Świerszcz twej lutni podrzeźnia ćwierkaniem swem w ciemnie.

Cyt, nie budź więcej echa, które się użala
Nad ruiną! we wnętrzu skrył się głos, tajemnie
Płaczący... że tak śpiewać musisz tu... sam, zdala.



V

Serce, jako Elektra w żałobnym ubiorze
Urnę swą, uroczyście wznoszę śród zamroczy —
Ciężkie, i popiół sypię, w twoje patrząc oczy,
Do stóp twoich. Jedyny — patrz, jako w pokorze

Skrywałam wielką warstwę trosk, jako rozgorze
Iskier moc krwawa, dzika, i w szarzyźnie broczy
Popielnej. Gdybyś stopą, we wzgardzie ochoczy,
Mógł zdusić ognie, lepiej stałoby się może.

Lecz gdy, przeciwnie, razem będziemy czekali,
Aż wicher wzbije wgórę szarość prochów mnogą...
O wieniec twój się lękam, Najdroższy. Stań dalej!

Lękam się, czy wawrzyny ochroną być mogą,
Czy z ogni tych ni jeden włosów nie opali.
Odsuń się więc ode mnie! własną odejdź drogą!



VI

Odejdź ode mnie! Jednak czuję, że zostanie
Duch mój odtąd w twym cieniu. Nigdy już w namioty,
Kryjące życia mego odrębność, jak złoty
Skarb, samotna nie wnijdę, aby rozkazanie

Duszy własnej dać, nigdy już dłoni świetlanie —
W słońcu, bez czucia owej nie wzniosę pieszczoty,
Której się zrzekłam — odtąd tęskni dłoń ma do tej
Dłoni, która nie tknęła jej. W losów tumanie

Rozejdziem się daleko, lecz serca pierw zginą
W sobie z tętnem podwójnem odtąd. Jawy ścieże
I snu manowce ciebie są pełne; tak wino

Smak czerpie z gron swych. Kiedy za siebie pacierze
Mówię, to w serce Boże z imieniem twem spłyną,
I Bóg w oczach świecące łzy dwojga dostrzeże.



VII

Powierzchnia ziemi całej, zda się, odmieniona,
Gdym raz pierwszy twej duszy posłyszała kroki.
Cicho, jak cicho wkradły się — między roztoki
Śmierci, co ku mnie pręży straszliwe ramiona —

A mnie samą. Mniemałam, serce we mnie skona,
Aż tu miłość podjęła je, mistrz jasnooki,
Nowym je ucząc rytmem żyć. Czary głębokiej
Gorycz, na chrzcie mi danej od Boga, jak ona

Słodka mi dziś, w pobliżu twojem, ty, Słodyczy:
Ziemi, nieba imiona dziwnieś pozmieniała
W urok, ten sam, gdziekolwiek będziesz, tajemniczy;

I ona... ona lutni mej... wczorajsza chwała
(Wiedzą pieśni anioły) za wartość się liczy
Przeto jedynie, iż mi tobą dźwięczna cała.



VIII

Cóż wzamian oddać mogę, mój ty szczodry panie,
Coś przyniósł serca swego złotość nieskalaną,
I purpurowe żary, na drodze, pod ścianą,
Złożyłeś je, by taki, jak ja, przyjął danie

Hojne, lub rzucił całkiem skarb ten, niespodzianie
Wykwitły? Czym oziębła, niewdzięczna za wiano,
Iż bez odwetu cudze, rozliczne zostaną
Dary, że niczem zgoła nie odpłacę za nie?

O, nie; w sercu nie zimno — lecz nędza się mieści.
Spytaj Boga, wie wszystko. Gorycz łez mych kruży
Barwę z życia spłókała, ocalał strzęp treści

Tak wyblakły i martwy, że byłby to duży
Błąd, głowie twej dostojnej podścielić go w części.
Przejdź mimo! by deptany był, jedno niech służy!



IX

Czy słuszna jest, by człowiek dawał tylko tyle,
Co dać mogę! Pozwalał, byś w gorzkiej ozdobie
Łez, tak bujnych, jak moje, trwał na lat mych grobie,
Co zmartwychwstają ciągiem westchnień, kiedy chwile

Umartwień długich wspomną wargi, zrzadka mile
Zdobiące się uśmiechem dla cię? O, w żałobie
Trwóg, wołam, iż niesłuszna! Nie jesteśmy sobie
Równi, by kochankami być; wyznam, i chylę

Czoło w smutku, bo lichość darów czyni ze mnie
Niewdzięcznika. Niestety! w rozstania godzinie
Purpury twej nie zbruczą pyłów moich ciemnie,

Jadu nie wleję w kryształ wenecki, gdyż ninie
Miłość swoją ujawniać — byłoby nikczemnie.
Kocham jeno! zwól — w ciszy cię miłość wyminie.



X

Lecz MIŁOŚĆ, sama miłość, pięknem spromienioną
I godną jest przyjęcia. Ogień żarem pała,
Czyli świątynia gore, czy len; światłość biała
Jednako, czy chwast płonie, czy cedru bierwiono.

A miłość ogniem żywym. Jeśli prawdę oną
Ja kocham ciebie, mówię... patrz!... tobiem się stała
Przeobrażona w oczach, niemylna mię chwała
Stroi, świadomą blasku nowych zórz, co płoną

Z lic mych ku twoim. Choćby najlichsze stworzenie
Kochało, nic w miłości lichego: w tej porze
Ci, co Boga miłują, u Boga są w cenie.

I to, co czuję, błyskiem larwę kształtu zmoże —
Tego, czem jestem: jasne okazuje lśnienie,
Jako Miłość uzacnia wielkie dzieło Boże.



XI

Jeżeliby zasługi miłość zapewniały,
Nie jestem już niegodna całkiem. — Smętna, dzika
Lic bladość, kolan drżenie, kiedy się umyka
Ziemia, iż ciężar dźwigam serca czas niemały

Dola pieśniarska, niegdyś nad Aornu skały
Porwać mająca, gdy dziś... ta moja muzyka
Melancholji zaledwie zda się na słowika
Dolin... Przecz-że me usta gorycz pićby miały

Wspomnień? O, mój Najdroższy, toż prawdą jest pono,
Iżem ciebie nie warta, czcigodnej twej doli!
Lecz, przeto, że cię kocham, łaska mi obroną,

Miłości samej darem; tedy w wieczną kolej
Z miłości życie czerpię, z życia Miłość płoną:
Błogosławiąca, zrzekam się ciebie — Jej k’woli.



XII

Zaiste, nawet miłość, ta, którą się szczycę,
Wznosząca się od serca, aż na czole bladem
Złoży rubin dość wielki, dość jarzący diadem,
By ściągnął oczy ludzkie, świadcząc przez iskrzyce

O treści wnętrznej, — cała zeszłaby na nice
Miłość zaszczytna, gdybyś mi nie był przykładem,
Odkąd w mych oczach życie błysło nowym ładem,
Odkąd poważnych ócz twych czytam tajemnicę,

I miłości wezwała miłość. Niech nie drożę
Miłością, jakby we mnie z mej wstała przyczyny:
Mdlejącą, wątłą, tyś mię w swoje porwał zorze,

Pod królów szczerozłote wwiodłeś baldakiny, —
I to, że kocham (duszo, skłońmy się w pokorze!),
Stało się li przez ciebie, któryś mi jedyny.



XIII

Chcesz, bym przybrała miłość w mowę, by mi ona
Słów dostatek znalazła, bym na wichru fali
Ostrej pochodnię wzniosła — że jasno się pali,
Niech oświeca nam twarze jej blasków korona? —

Do nóg ją rzucam twoich. Dłoń próżno uczona
Ducha mojego w słusznej ode mnie oddali
Trzymać, ażeby wyraz dać najdoskonalej
Miłości, co się skryła w tajń mojego łona.

Nie, niech miłość niewieścią zaleca twej wierze
Niewieścia godność moja, której milczeć miło, —
Żem dotąd niezdobyta, choć jednasz mię szczerze,

I że rozdzieram życia swego szatę, siłą
Nieustraszoną hartu, bez słów, gdy lęk bierze,
By jedno serca bicie bólu nie zdradziło.



XIV

Jeśli musisz mię kochać, niech miłość ta będzie
Za nic, za miłość tylko samą. Nie mów sobie:
„Za uśmiech, za spojrzenie kocham ją — w sposobie,
Jakim przemawia słodko, — myśl jej mam na względzie,

Co z myślą zgodna moją, albo — że z nią wszędzie
Wczas mi się staje luby”. Może w jutra dobie
Odmienią się te cechy, któremi się zdobię
W oczach twych, — aż i miłość, skoro z nich się przędzie

Porwać się może w strzępy. Niechaj się nie snowa
Miłość twa przeto, iż mi dłoń twa łzy ociera, —
Miłość stracić, zapomnieć łez łatwo, gdy owa

Litość stworzenie nędzne przygarnęła szczera!
Dla Miłości mię jeno kochaj, wiecznie nowa,
By mogła trwać na wieki — Ta, co nie umiera.



XV

Błagam, byś nie oskarżał, iż wciąż niewesoła
Lice cicho naprzeciw twoim licom wznoszę:
Gdyż w różne patrzym strony; słoneczne rozkosze
Niejednakim nam blaskiem nasze złocą czoła.

Ty na mnie patrzysz z troską: otom, niby pszczoła
W czystej ambry zamknięta kryształowe klosze,
Odkąd w swym smutku żyję bezpieczniej potrosze,
W Bożą Miłość zaklęta, i w przestrzeń dokoła

Rwać się — niepodobieństwem; nie rwę się więc do niej —
Zawodnej. — Lecz ja patrzę na ciebie — na ciebie —
Widząc, jak miłość gaśnie w zapomnienia toni,

Słysząc, jak się i pamięć w tych falach pogrzebie;
Ów, który z wyżyn patrzy, widzi, jak na dłoni,
Że się hen, u rzek ujścia, mórz gorycz kolebie.



XVI

Wszelako, żeś o tyle bardziej doskonały,
Żeś szlachetniejszy, iżeś jako duchy-króle,
Zmóc możesz lęki moje — niechaj się otulę
W purpurę twą, aż bicia sercaby splatały

Rytm swój z twem tętnem, pokąd serce trwogi całej
Nie zbędzie. Który zwalczył — nie deptać, a czule
Podjąć może: w tym wzniosłym tryumfu szczególe
Dowodzi, iż jest panem, i pełnej wart chwały!

Jak rycerz pokonany, pył umiotłszy głową,
Zda miecz w litosne ręce zwycięskiego woja,
Tak ci nawet, Najdroższy, wyznam dziś — tum ową

Skończyła walkę. Skoro mi w tobie ostoja,
Wznoszę się z poniżenia na jedno twe słowo.
Zwiększ miłość swą, ażeby wzrosła wartość moja!



XVII

Poeto mój, dotykać możesz każdej nuty,
Jaką Bóg między Wczoraj a Jutrem roznieci,
Wydzwaniać z szumnej światów pędzących zamieci
Śpiew melodyjny, w czystem powietrzu rozsuty

Pogodnie. Przeciw kłamstwa muzyce zatrutej,
Pod ton grającej nędznym chuciom ziemskich dzieci,
Uszom niesiesz lek błogi. Bóg powierzyć chce ci
Cel ten, mnie każąc, abym czekała cię u tej

Górnej drogi. Najdroższy, jakoć zdam się na co?
Czy nadzieją, do wtóru lutni? czy wspomnieniem
Smętnem, którem się pieśni twoje ubogacą?

Czy, gdy pieśń swoją śpiewasz — palmy, sosny cieniem?
Czy grobem, kędy siędziesz, utrudzony pracą
Pieśniarską? — Wybierz! Słodkiem obdarz przeznaczeniem!



XVIII

Nigdym jeszcze swych włosów nie dała kędziora
Mężczyźnie, okrom tego dziś, Najdroższy, tobie;
W zadumie go rozkręcam w palcach i sposobię —
Długiem brunatnem pasmem lśni równianka spora:

„Weź, proszę”. Dzień młodości mej przeminął wczora;
Z śladem stóp się nie wiąże włos w weselnej dobie,
Ani go różą więcej ni mirtem nie zdobię,
Jako czynią dziewczęta: nadeszła dlań pora

Ocieniać głowę, smutkiem zwisłą, co do dna mię
Zdjął; lice, które zryła bujnych łez nawała.
Zetną włos mój, mniemałam, przy Pogrzebnej bramie

Nożyce, ale słuszna jest, by Miłość brała
Dar, gdzie przetrwało czyste pocałunku znamię,
Którym się matka ze mną, konając, żegnała.



XIX

Rialto dusz dziś w towar przedziwny się stroi;
Włos mój lichy na kędzior poety wymienię —
Skarb to, zdobycz argijską przechodzący w cenie,
Pobożnie wnet układam go na piersi swojej,

Czarną purpurą lśniący, jak w pieśni heroi
Olimpijskiego mistrza — ponad śnieżne skronie
Dziewięciu Muz uploty skrzą się... Żeś w koronie
Laurów cienistej, widać to — w ich mrocznej zbroi

Włosy twoje ściemniały, tak bardzo są czarne!
Więc tchnień swych pocałunkiem w sieć lekką, pieszczoną
Cień ten, by się nie umknął, bezpiecznie ogarnę,

Tu, na sercu, skarb legnie pod żarów osłoną,
Jak u skroni twej przedtem; aż kiedyś cmentarne
Chłody serce w lód zetną i wyziębnie łono.



XX

Najdroższy, gdy pomyślę dzisiaj, mój ty Drogi,
Iżeś istniał rok temu na tym Bożym świecie,
A jam wtedy, samotna, w śnieżyste zamiecie
Brnęła, gdzie ani śladu było ludzkiej nogi,

Ni głos twój zmagał ciszę, oraz, pełna trwogi,
Ogniwo za ogniwem w łańcuch jak się plecie,
Liczyła, nie wiedząca, że starga je przecie
Dłoń twa, tak bliska — owóż, czary dziwów błogiej,

Życia czary dotykam! Toż dziw oczywisty,
Nigdy przedtem nie odczuć, dniem ni nocą, ciebie,
Któryś wibrował słowem, lub czynem, — ni w czystej

Przeczuł cię kwiatów bieli, na wiosennej glebie
Któreś widział rosnące! Tak to ateisty
Nie zgadną Boga, iż jest, nie widząc Go w niebie.



XXI

Powtórz raz jeszcze, jeszcze powtórz mi Jedyny.
Że kochasz! Choć wciąż jedno wymawiane słowo
Zda się „pieśnią kukułczą”, jak nazywasz owo
Motywu powtarzanie, — wzgórza i doliny,

Lasy i łąki jednak, bez tej kukułczynej
Piosenki, nie przystroją się zielenią nową.
Najdroższy! Głos mię ducha pozdrowił echowo,
Tedy, błądząc przez ciemne zwątpienia drożyny,

Wołam: „Powtórz — że kochasz!” Czyli przeraziły
Kogo gwiazdy, że nadto ich na mlecznej ścieży,
Albo kwiaty, że nadto lato przystroiły?

Mów, że kochasz mię, kochasz, kochasz — niech dźwięk świeży
Srebrem gra! — tylko sercem nie zapomnij, Miły,
Kochać mię, gdy na ustach święta cichość leży.



XXII

Kiedy nasze dwa duchy stają oko w oko,
W milczeniu, dwaj wyniośli potęgi anieli,
Aż z kończystych przegubów ich skrzydł ogień strzeli,
Znać dając o żywiole pod formy powłoką, —

Powiedz, jaką nam krzywdą ziemia dość głęboko
I gorzko szczęście nasze struć może? Jeżeli
Wyżej wzlecim — tam tłoczno śród cherubów bieli,
Każdy z nich rad, nad cenną, otchłanną zatoką

Ciszy naszej — upuścić wybornej krąg pieśni,
Szczerozłoty. Zostańmy tu raczej, mój Miły,
Na ziemi, — kędy sprzecznym rozgwarem cieleśni

Odtrącą, wyodrębnią czystych duchów siły:
Gdzie ciemność i godzina śmierci zewsząd cieśni,
Tam się, na dzień, co zejdzie, miłością stopiły.



XXIII

Czy aby prawda, powiedz? Czy, gdybym leżała
Martwa, ty życia poczułbyś brak, tracąc moje?
Czy wystygłyby dla cię jasne słońca zdroje,
Że skroń mą chłodne rosy tłoczą, grobu skała?

Zdziwiłam się, gdy listu twego karta biała
Myśl tę do mnie przyniosła... Czy w aż  takiej stoję
U ciebie cenie? — chociem twoja. Niepokoje
Rwą sercem... drżącą ręką chcesz, bym wino lała

Do czary? Niech więc śmierci mi się nie śnią cienie.
W wędrówki tej przyziemnej powracam kolisko —
Byleś kochał! Twój oddech łowię — twe spojrzenie!

Skoro nie dziw świetniejszym paniom schodzić nisko
Z zaszczytów i bogactwa — przez miłość, ja zmienię
Na ziemię, byle z tobą, raju słodycz bliską!



XXIV

Niech ostrość świata będzie nam, jako złożony
Klingą do klingi nóż ten, nie zadając męki,
W dłoni Miłości skryta, dziś ciepłej i miękkiej, —
Niech pierzchną waśni ludzkie w oddalone strony,

Gdy ostrz zwarciem nóż klasnął. Opleć mię ramiony —
Życie skłania się życiu; rozpierzchły się lęki;
Urokiem dobrym od złej światowców paszczęki,
Niemocnej szkodzić, chociaż jadem zarażonej,

Bronisz mię. Bytów naszych liljowe kielichy
Śnieżyście niechaj wzrosną ponad czarne złoże,
Skąd czerpią, niedostępne, moc, i na przepychy

Zdają się ros niebieskich; niech wzbiją się hoże,
Proste — od ludzkich wolne rąk, na wyży cichej.
Li Bóg, co nas wzbogacił, zubożyć nas może.



XXV

Serce ciężkie dźwigałam, Luby, czasu tyle,
Z roku na rok, nim twoje ujrzałam oblicze.
Szeregiem czarnym smutków po smutkach nie zliczę —
Spadały miast radości, lekkich, które mile

Stroją, niby sznur pereł, — każdą w tańca chwilę
Rytm serca wznosi. Krótkie nadzieje zwodnicze
W długą się rwały rozpacz, i Bożej słodycze
Łaski ledwie nad nędzę, na dni mych mogile

Dźwigały ciężkie ono serce. Aż w twe dłonie
Na rozkaz twój włożone, w fal otchłań się strąca,
W cichy ogrom istnienia twego! Bystro tonie,

Jakby mu było własnem głąb zmierzać do końca.
Między losem a srebrem gwiazd na nieboskłonie
Zamknęła się ponad niem toń pośrednicząca.



XXVI

Żyłam, biorąc sny własne swe za towarzysze,
Zamiast mężów i niewiast, żyłam tak przed laty.
Dobre z marzeń tych druhy, gdy nad dźwięk skrzydlaty
Sennej pieśni, ton inny serca nie kołysze.

Ale wkrótce pył ziemski wtargnął w ich zacisze,
Zbrukał purpurę sukien, zmilkły poematy.
Jam słabła, ślepła, z dolin gdym ścigała światy
Niknących oczu wizyj. Wtem ciebie posłyszę —

Szedłeś, byś był, czem być się zdały. Pieśni tony,
Przepych, jaśń (wszystko takież, choć w lepsze się zmienia,
Jak szum rzeki źródlanym czarem uświęcony)

W tobie się zjednoczyły, więc z piękna strumienia
Piję i już mi nie brak nic do pełni onej:
Dar Boży najcudniejsze zawstydza marzenia.



XXVII

Ty mój, ty mój Najdroższy, coś mię nad pustkowie
Mielizn ziemskich, gdziem więdła, dźwignął, tchnął wiew iny
Wiew życia, w mych kędziorów nikłe plątaniny
Nad czołem, aż wróciłeś aureolę głowie,

Aż błysła, jako widzą Pańscy aniołowie,
Pod zbawczym pocałunkiem twym! Drogi, jedyny,
Panie mój, coś się do mnie zjawił tej godziny,
Gdy świat zniknął; mniemałam, w Bogu się odnowię,

Aż wtem Ciebie znalazłam! I radość w udziele
Mam odtąd, sił dostatek. Jak ów, co z siedliska
Śmierci przeszłość ocenia ciężką, w asfodele

Zmierzchowe błądząc, — tak ja, dumy dzisiaj bliska,
Świadczę, pomiędzy dobrem a złem stojąc, wiele
Miłość, jako Śmierć mocna, zarówno odzyska.



XXVIII

Listy me! wszystko martwy papier, niemy, biały!
A jednak listów paczka rwie się, jakby żywa,
Z rąk drżących, gdy wstążeczki rozluźniam ogniwa,
By na kolanach moich, wolne, spoczywały.

Ten mówił, — radby widzieć raz, choć chwili małej,
Przyjaźń w mem oku; ów zaś dzień wiosny nazywa,
W którym przyjdzie mej ręki dotknąć... tak szczęśliwa
Byłam tą wieścią prostą, że łzy się polały.

Ten znów: kocham cię; drżałam, jakgdyby mi owa
Przyszłość Boża w minione dni gromami biła.
Ów mówił, twoim jestem — treść listu się snowa

Pismem bladszem... na sercu-m go wrzącem nosiła.
Miłości, nadużyte byłyby twe słowa,
Gdybym, coś tu napisał, mówić się ważyła!



XXIX

Myślę o tobie! — myśl cię oplotem osłoni,
Jako drzewo wyniosłe winna łoza dzika
Stroi, aż w bujnem liściu pień potężny znika,
Nie prześwita z bogactwa szmaragdowej toni.

Przecież, o moja palmo, nie mówmy już o niej!
Tyś droższy, lepszy stokroć, od myśli promyka,
I bawić się nim nie chcę! Skoro się umyka
Postał oczom zbyt długo, wróć mi; z dumnej skroni,

Jako palmie przystało, z szumem strząśnij ścianę
Czepnej zieleni, którą natrętnie cię zdobię.
Niech ciężko spadną więzy — pęknięte, stargane!

W radości mej najgłębszej, w odzyskania dobie,
Nowem dyszę powietrzem, gdy w cieniu twym stanę,
I, żeś zbyt blisko — myśleć nie mogę o tobie.



XXX

W noc mi twój obraz luby przez łzy moje świta,
Uśmiechniętym cię widzę w dzień. Wskaż powód onej
Różnicy? — Czyś ty we mnie smutku zbudził tony,
Czy też jam sama smutna? W chórze akolita,

Chociaż modłów dziękczynnych śpiewny rytuał czyta,
Opaść może na stopnie ołtarza — zemdlony.
Tak czuję głos, lecz nie wiem, w jakieś odszedł strony.
Niepewna, pomieszana, gdzie postać twa skryta, —

Jak ów, co amen słyszy w omdlenia godzinie.
Kochany, czy mię kochasz? Czy tylko marzącej
Chwała zalśniła, bóstwem aż zdałeś się, i nie

Błyśnie więcej, bo nazbyt promieniste słońce
Zaćmiło oczy duszy? Czyli jeszcze spłynie,
Jak łzy me — rzeczywiste płyną i palące?



XXXI

Nadchodzisz! w tem zawarło się wszystko, bez słowa.
W świetle oczu twych spocznę, jak czynią dziecięta
W słońcu południa: dusza ich, w błogość zaklęta,
Mrzy przez rzęsy radosne, i szczęście w głąb chowa,

Nieznane, hojne. — Uważ, jak wątpliwość owa
Ostatnia w błąd mię zwiodła! lecz już nie pamięta
Serce grzechu, przyczyny żałując — dzień święta
Winien dla nas trwać zawsze, chwila, wiecznie nowa,

Obecności wzajemnej. Ach, pod twą obronę
Niech schronię się gołębią! kiedy rosną trwogi,
Serca twego hojnością wnet wypogodzone —

Znikną: ogarnij pełnią myśli swojej błogiej
Drżącą myśl moją, którą w samotności płonę,
Jak pisklę, zabłąkane śród niebieskiej drogi.



XXXII

Kiedy raz pierwszy słońce wzeszło na zaklęcie
Miłości twej, zawczasu mój wzrok miesiąc bada:
Pospiesznie zadzierzgnięte węzły zwolnić rada,
Mniemałam — by przysięgi swej dochować święcie,

Zbyt nagle serca zbiegły ku sobie. We wstręcie
Mogli siebie mieć rychło. Zdrożona i blada,
Jam nie dla tej miłości! — Skrzypce lichej biada,
Jeśli, do wtóru pieśni, artysty dotknięcie

Muśnie struny niestrojne: zbyt szybko do ręki
Wzięta, za ton fałszywy legnie odłożona.
Nie siebie już, lecz ciebie winię o rozdźwięki

Myślą tą, bowiem dłoni mistrzowskiej ochrona
Uzdrowi struny, piękne popłyną piosenki.
Wielki duch, niech raz dotknie, wnet cudów dokona.



XXXIII

Tak, imieniem spieszczonem wołaj mię! Niech słucha
Serce dźwięków, na które dzieckiem od zabawy
Biegłam, i stos rzucałam kaczeńców złotawy,
By spojrzeć wgórę, w lube oczy, skąd otucha

Spływa mi, żem kochana, droga. Dziś, do ucha
Nie wpada jasnych głosów dźwięk; w Niebios dzierżawy
Porwane, zestrojone w harmonji łaskawej,
Nie wołają mnie więcej. U trumny — noc głucha,

Gdy ja zwę — Boga — Boga! Niech głos twój się stanie
Głosów tych spadkobiercą. Niechaj się rozpocznie
Kwieciu południa święto — na północnym łanie;

Miłość chwytaj zaranną, choć wokoło mrocznie.
Tak, imieniem tem zwij mnie — na twoje wołanie
Tem samem ci odpowiem sercem, i niezwłocznie.



XXXIV

Tem samem sercem, rzekłam, odpowiem dziś tobie,
Jak tamtym, gdy posłyszę dziecięce swe miano —
Niestety! czyliż serca te same zostaną,
Gdy zmącą się i zemną w twardej walki dobie?

Mówiłam, żem, wezwana, ku drogiej osobie
Spiesznie biegła, więź kwiatków rzucając wiośnianą,
Gry dziecięce... z uśmiechem, co wybiegł mi rano
Przy zabawie na usta, i którym się zdobię

W radosnem posłuszeństwie nadal. Dziś, w głębokiem
Zadumaniu, samotność rzucam, trosk nawały;
Na głos twój biegnę przecież, ogarniając okiem

Nie poszczególne dobro, ale skarb swój cały!
Złóż rękę na tem sercu: krew gna bystrym tokiem;
Tak rączo nigdy stopy dziecka nie bieżały.



XXXV

Gdy ja wszystko dla ciebie rzucam, czy ty, wzajem,
Będziesz mi wszystkiem? Czy się nie stęsknię za ową
Prostotą pocałunku, co w kolej domową
Z błogosławieństwem schodzi? za gawęd zwyczajem

Codziennych? Ściany świeże, śród których dziś stajem,
Czy nie będą mi nigdy obce? Czy na nowo
Zapełnisz miejsce oczów, co nad dziecka głową
Lśniły... niezastąpionym nigdy szczęścia rajem?

To najciężej. By serce zdobyć, kto pokona
Pierw smutek, wiele zwalczył, lecz o więcej stoi,
Gdyż miłością jest smutek, smutkiem miłość ona.

Niestety, dźwigam serce w twardej smutku zbroi,
Przecie kochaj mię — dobrze? Pełnią swego łona
Otul skrzydełka zmokłe gołębicy swojej!



XXXVI

Gdyśmy się po raz pierwszy spotkali — kochali,
W marmurze na zdarzeniu tem budować skora
Nie byłam. Chyba minie wnet miłości pora,
Wahającej się z troski w troskę? — Choć nam dalej

Złocił się zdała droga światłem, pierś się żali,
Od smutków ciągłych drżąca, i, niewiarą chora.
Bałam się skinąć palcem. Dziś odeszła zmora:
Silna jestem, pogodna... Lecz powrotnej fali

Lęku — Bóg, zda się, każe rość. Miłości śluby!
O, niechby nigdy moje nie zgarnęły dłonie
Cienia pieszczoty, która między nas, mój luby,

Padła, niezasłużenie, gdy zgasł żar w twem łonie.
Miłości, zdradź mię! jeśli prowadzisz do zguby
Choć jednę radość, która w jego losach płonie.



XXXVII

Przebacz, przebacz, Najdroższy, gdy moja dziś dusza
Z całej boskości, która tobie przynależy,
Czyni obraz, jakoby na piaszczystej ścieży —
Lada wicher go zwiewa i w szczęty rozkrusza.

Odległych to lat moich sprawiła katusza,
Mocą twą niezwalczona, co, gdy raz uderzy,
Łamie zło; myśl ma grąży się w mrok — z za rubieży
Lęku, zwątpień wstał falą, aż ciemność mię zmusza

Rysów twoich czystości odbiec, i wygina
W spaczoną podobiznę — miłość, w cześć bogatą.
W port cichy bóg rozbitka przyjął, poganina:

Ten mu wdzięcznej pamięci pomnik stawi za to —
Rzeźbionego, o skrzelach rozwartych, delfina
Z drżącą płetwą umieszcza za świątyni kratą.



XXXVIII

Gdy raz pierwszy całował mię, li palców dłoni,
Którą piszę, dotknęły pocałunku tchnienia;
Czystsza odtąd i bielsza, daje znak milczenia —
„Cyt“, gdy anioły mówią, światu się odkłania

Opieszale. Nie mówiłby mi jaśniej o niej,
O pieszczocie tej pierwszej, ametyst pierścienia
Na ręce mojej. Drugi pocałunek zmienia
Drogę swą, wyżej mierząc, zbłąkany, ze skroni

Na włosy padł. Bezcenny! zstąpił doskonałą
Krzyżma słodyczą, zanim skroń w królewskie stroje
Miłości ozdobiłam, dostojna jej chwałą.

Trzeciem pocałowaniem usta swe ukoję,
Wybornie purpurowem; serce mi wezbrało
Dumą, rzekłam: „Tak, mojeż to kochanie, moje“.



XXXIX

Iżeś mocen, wart łaski, jaką Bóg cię darzy,
Patrzeć wskroś, patrzeć poza maskę, co mię skrywa
(Którą długich lat nawał dżdżami swemi zmywa)
I postrzegać prawdziwe rysy mojej twarzy,

Świadczące, jak mię znękał życia podmuch wraży:
Iż wiarą i miłością swą oglądasz dziwa —
Jak w letargu szaleńczym dusza nieszczęśliwa,
Cierpliwości aniołem śniąc, o miejscu marzy

W Niebiesiech nowych, — iż ni grzech, ni serce w męce,
Ni dopust Boży, ani śmierć sąsiadująca, —
Wszystko, czem innych widzów do siebie zniechęcę,

Co mnie, wszystkiem znużoną, od wszystkich odtrąca —
Ciebie nie zraża:... naucz, Drogi, moje ręce
Za dobra tyle wdzięczność oddawać bez końca!



XL

O, tak! ludzie kochają wciąż, po całym świecie!
Nie zaprzeczę miłości, gdy się z treścią schodzi:
W młodych latach jej słowa brzmiały mi najsłodziej,
Po dziś mi jeszcze pachnie później rwane kwiecie.

Muzułmanie i Giaury chustkę rzucą przecie
W twarz wesołą, nieczuli wobec łez powodzi.
Polyfema ząb biały ślizga się, zawodzi,
Gdy skorupa orzecha deszczami częstemi

Zmiękła; mniej trzeba, iżby treść, miłością zwana,
Nienawiścią się stała, lub iżby ją rzeka
Niepamięci schłonęła. Lecz insza jest Pana

Mego miłość! aż zetkną się myśli, poczeka,
Aż niemocy i smutkom stanie się odmiana;
Mówi — „czas jest”, gdy inny „za późno”, wyrzeka.



XLI

Wszystkim dziękuję, którzy w sercu mię kochali,
Głębokie wszystkim onym składam dziękowania,
Których słuch się ku więzień murom chwilę skłania,
Aby z pieśni mej przejąć, nim wyruszą dalej,

To, co głośne, aż wrócą do kupieckiej szali
Czy do świątyń, gdzie żaden ich zew nie dogania.
Lecz ty, coś głos posłyszał szemrzący śród łkania,
I, aby pojąć słowa, któremi się żali,

Lutnię swą własną, boską, rzuciłeś na stronę...
Poucz mię, jak dziękować tobie! O, niech skrycie
Ożywiającą duszę treścią tak rozpłonę,

Ażby w lata odległe jaśniała w rozkwicie:
Niech dla niej wyraz pełny i cześć znajdą one,
Wielbiąc Miłość, co przetrwa mimolotne Życie!



XLII

„Przeszłych dziejów nie spisać mi w Przyszłości mojej”
Napisałam tak niegdyś; anioł-stróż promienie
Ócz swych ku niebu posłał, usprawiedliwienie
Słowom znachodząc w ciszach Obłocznych Podwoi.

Spojrzę... aż tu, na miejscu anioła, ktoś stoi:
Z aniołami w przymierzu — ty! Wnet się przemienię,
W rychłą pociechę długie obracam cierpienie;
Gdy w oczach twoich ból się lat ciężkich ukoi,

Kij pielgrzymi rozkwita, w perłowej odzieży
Rannych ros oplecie się liśćmi zielonemi.
Zwój kart, dumaniem długiem zmięty, próżno leży:

Nie chcę życiem ubiegłem podzielić się z niemi;
Ty epigraf przyszłości mojej napisz świeży,
Aniele, nieczekany już więcej na ziemi!



XLIII

Jak ja cię kocham? Pozwól, sposoby wyliczę.
Do głębi i, hen, w przestrzeń i w taką wyżynę,
Dokąd tylko dosięga duch mój, gdy rozwinę
Czucie za widnokręgi Piękna tajemnicze.

Kocham cię, co dnia ciebie sercu swemu życzę;
W słońca blaskach czy w świecy lśnieniach zstąp w gościnę.
Kocham, jak za Wolności walczący przyczynę,
Kocham, jak chwalby próżnej depcący słodycze.

Kocham cię dziecka wiarą, i tym ogniem łona,
Który niegdyś w żal kładłam, co sercem kolebie;
Miłością, co się zdała mych świętych stracona

Stratą, — tchem życia swego każdym kocham ciebie,
Łzą, uśmiechem! — wyroku jeśli Bóg dokona,
Kochać cię lepiej mogę li po śmierci, w niebie.



XLIV

Najdroższy, niosłeś dla mnie mnogie kwiaty w darze,
Któreś w ogrodzie swoim zrywał całe lato,
Zimę całą, jakgdyby wzrastały bogato
W pokoju tym, w pieszczocie dżdżu i słońca skwarze.

Przyjm więc, jako wzajemność uczucia nakaże,
Więź myśli, które tobie rozkwitły odpłatą,
Które w chłodzie i spiece hodowałam nato
W głębiach serca. Kwietniki moje, wirydarze

Porosła gorycz chwastów, rozlicznego ziela:
Ręki twej łakną; lecz tu rozkwita głóg biały,
Tam znów bluszcz moje grzędy dla ciebie wyściela!

Weź, zachowaj, gdzie w krasie spoczęłyby trwałej;
Prawdziwą dostrzeż barwę okiem przyjaciela,
Powiedz sercu, ich kiełki w jej sercu zostały!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Elizabeth Barrett Browning i tłumacza: Zofia Reutt-Witkowska.