Sobieski (Niewiadomska)/Zwycięstwo pod Wiedniem

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Cecylia Niewiadomska
Tytuł Sobieski
Pochodzenie Legendy, podania i obrazki historyczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1911
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Zwycięstwo pod Wiedniem
(1683).

Zazwyczaj burza sroży się najbardziej, gdy ma ucichnąć, własną złością wyczerpana, — tak samo było z potęgą turecką.
Od Jagiełły ta chmura zasępiła niebo na południo-wschodzie i zbliżała się ku nam coraz groźniejsza, zuchwalsza. Pierwszy jej piorun — to śmierć Warneńczyka, potem wezbrane fale zalały królestwo Węgierskie i uderzyły o nasze granice.
Ale najgwałtowniejszy szturm przypadł za Wazów. Dotąd wszelkie wysiłki napastnika rozbijały się o silne »przedmurze«, jak nazywano Polskę w Europie, lecz po Cecorskiej klęsce przeleciało trwożne pytanie: co będzie, gdy »przedmurze« runie?
Nastąpił Chocim, potem — — Kamieniec Podolski, i znowu Chocim! Powstał »lew północy« i zaczęło się teraz jak gdyby ostatnie pasowanie dwóch przeciwników, z których każdy powiedział sobie: — Zwyciężę, lub zginę!
A na zachodzie zaczęła się właśnie w tym czasie długa i krwawa wojna — o pierwszeństwo między Francją i Austrją.
Bardzo dumny i próżny król francuski Ludwik XIV chciał być pierwszym w Europie, a temu na przeszkodzie stał jedynie cesarz niemiecki, którego też postanowił pokonać, państwo jego podzielić na drobniejsze części, a wówczas jako zwycięzca, nie mieć równego sobie i wymagać od wszystkich hołdu i uznania.
I tak mu się zachciało wykonania tego planu, że nie wahał się król chrześcijański zawrzeć przymierza z Turkiem, byle na swojem postawić.
Wiedział jednakże Ludwik, wiedzieli i Turcy, że Sobieski może pomieszać im szyki, jeśli da pomoc Austrji, — trzeba przeszkodzić temu.
Więc piękne obietnice, pochlebstwa, pokusy:
Jeśli król polski połączy się z nimi, nic nie ocali Austrji, i podział jej nastąpić musi, — a wtedy Polska otrzyma Sląsk, Czechy, może i Prusy książęce! Warto się zastanowić, czy dla takiej korzyści nie zostać sprzymierzeńcem nawet Turka.
I cesarz widząc, jakie grozi mu niebezpieczeństwo, stara się o przyjaźń Polski. Obiecuje dać synowi króla Jana własną córkę za żonę i popierać go potem przy elekcji, żeby wziął po ojcu koronę, — obiecuje w każdej potrzebie przysłać na pomoc 30 tysięcy wojska, — byle Sobieski także w razie napaści tureckiej 30 tysięcy mu posłał.
Zawahał się Jan III. Tutaj korzyści głównie osobiste, dla przyszłości jego rodziny, — tam — rozszerzenie granic i znaczenia Polski, odzyskanie straconych krajów... tylko czy uczciwą drogą?
On, prawnuk Żółkiewskiego, mściciel krzywd wiekowych, obrońca wiary — ma stanąć obok Turka przeciw chrześcijańskiemu państwu? jak rozbójnik wpaść na sąsiada? patrzeć na dumny tryumf półksiężyca, z którym walczyli wszyscy jego praojcowie? — czy to podobna?
Nie, niepodobna. Przeszłość, sumienie i wiara stanęły przeciw temu, — i zawarł przymierze z Austrją, przyrzekł w razie potrzeby przysłać 30 tysięcy rycerstwa.
Nie zmieniło to postanowienia Ludwika, zanadto był zaślepiony dumą i żądzą wyższości, — poradzi sobie i bez Sobieskiego! Zna potęgę turecką i słabość cesarza, niedołęstwo niemieckich wodzów; — tem większy dla niego tryumf, jeśli sam będzie zwycięzcą.
I jednocześnie z wschodu i zachodu wyruszyły potężne armje, by spotkać się na gruzach zburzonego państwa.
Cesarz Leopold, wzięty we dwa ognie, rzeczywiście nie miał siły do oporu. Połowę wojska wysłać musiał przeciw Francji, książęta niemieccy jakoś bardzo wolno śpieszyli mu z pomocą, — a tymczasem Kara Mustafa, wielki wezyr turecki, w 300 tysięcy wojska stanął pod murami Wiednia.
Nie było prawie chwili do stracenia. Cesarz w popłochu opuścił stolicę i wyprawił do Sobieskiego poselstwo, błagając o ratunek. Poseł papieski również podążył do Polski.
Jan III przyjął obu w Wilanowie. W uniesieniu bólu i trwogi padli przed nim na kolana.
— Królu, ratuj Wiedeń!
— Ocal chrześcijaństwo!
Nie chodziło o przyrzeczone posiłki, lecz o osobę króla, — rozumieli, że nie wojsko, lecz on tylko zwyciężyć może. — I nie zawiedli się na nim.
Z zapałem zajął się natychmiast Sobieski przygotowaniem do spiesznej wyprawy, i 10 sierpnia 1683 r. wyruszył już z Krakowa na czele niespełna 40 tysięcy. A tak wielki był pośpiech, że nie zdążył nawet dostatecznie zaopatrzyć swego wojska i stopniowo po drodze uzupełniał jego potrzeby.

W te chwile życia Jana Sobieskiego wplata się najwięcej cudownych legend, które opromieniają postać bohatera blaskiem nadziemskiej opieki.
Król był najlepszej myśli, a szczęśliwe wróżby prawie od pierwszego kroku dodawały otuchy całemu rycerstwu.
Orzeł pojawiał się często nad królem, czasem niknąc w obłokach, jakby niósł do nieba wieść o posuwających się hufcach chrześcijańskich, to znów wyprzedzał cokolwiek szeregi, jakby wskazywał drogę.
Toż radowały się serca rycerskie na ten widomy znak łaski najwyższej, i zdawało się ludziom, że nie czują trudów, że im także skrzydła wyrosły u ramion, że przed niemi tryumf i sława.
Tymczasem armja rosła, gdyż łączyły się z nią po drodze hufce książąt niemieckich, śpieszących też na odsiecz Wiednia. Wszyscy musieli poddać się rozkazom króla, a choć niejeden sarkał na to w duszy, okazywali przecież uległość zupełną, Sobieski zaś powagą, taktem i dobrocią zwolna zdobywał ich ufność i serca.
Nad Dunajem stanęli. Most nie był gotowy, i musieli zatrzymać się tu dłużej. Oburzyła Polaków taka opieszałość, ale nie było rady. Król nie mógł tego pojąć. Bo z Wiednia dochodziły coraz gorsze wieści. Przekradł się stamtąd przez turecki obóz Polak, Kulczycki, aby dać znać, że miasto walczy ostatnim wysiłkiem i nie utrzyma się długo. Brak żywności, prochu, obrońców. Są i zdrajcy, którzy dla własnej korzyści gotowi wpuścić Turka. A szturmy i podkopy codzień burzą mury, coraz większe wyłomy trudniej ubezpieczyć, i lada dzień nieprzyjaciel wedrzeć się może do środka. Tylko najsurowszą karnością i nadzieją blizkiej odsieczy hrabia Starhemberg dotąd utrzymuje ludność w posłuszeństwie.
Hojnie obdarowano zucha za tę śmiałą wyprawę i kazano powiedzieć Wiedeńczykom, że króla widział, i niech tylko most stanie, a sami go zobaczą wnet na Kahlenbergu, skąd wypuści ogniste race, aby miasto wiedziało, że przybył.
Jeszcze nie ucichły rozmowy o Wiedniu i okropnem jego położeniu, gdy w namiocie królewskim schwytano człowieka, którego nikt z dworzan ani obecnych nie znał. Był to szpieg, Wołoszyn, przysłany z rozkazu wezyra, ażeby się przekonał, czy prawda, że król Jan III we własnej osobie ciągnie na odsiecz Wiednia.
Kiedy przyznał się do wszystkiego, król kazał go nakarmić, uspokoił, że śmiercią karany nie będzie, a gdy nieborak przyszedł do siebie ze strachu, wezwał go do namiotu.
— Wracaj do Kara Mustafy — rzekł do niego łaskawie — i powiedz, że nietylko widziałeś króla, ale z nim rozmawiałeś, a polecił, abyś oznajmił jego wezyrskiej mości, iż w niedzielę będzie u niego na śniadaniu.
Z tem odprawiono szpiega i przeprowadzono do granic obozu. Podobno jednak gorzej powiodło mu się u swoich, gdyż wezyr, rozgniewany niepomyślną wieścią, rozkazał mu ściąć głowę.
Przeprawiono się wreszcie przez Dunaj, i znów spiesznym pochodem ruszył Sobieski naprzód.
Pierwszy nocleg wypadł na tulneńskich[1] polach, gdzie rozbito dla króla skromny namiot, ponieważ deszcz padać zaczął. Kiedy obrzucano go ziemią, wykopano zwinięty w rurkę stary obraz Najświętszej Panny z jakimś napisem na odwrotnej stronie. Mimo zatartych liter, można było jeszcze przeczytać wyrazy: »Joannes Victor« (Jan zwycięzca).
Podano go królowi, — z ciekawością cisnęła się cała starszyzna, a słowa szczęśliwej wróżby przebiegały obóz.
Nakoniec 11 września, przed wieczorem stanęły wojska polskie i niemieckie na Kahlenbergu pod Wiedniem.
Król zabronił rozkładać ogni, konie karmiono z ręki, każdy spożył zapasy, jakie miał przy sobie, w całym obozie panowała cisza, aby nieprzyjacielowi nie zepsuć niczem niespodzianki. Tylko ogniste race po trzykroć wzleciały w powietrze, i po trzykroć odpowiedziano ze stolicy umówionym znakiem. Wiedzieli zatem oblężeni, że pomoc przybyła.
Król ledwie parę godzin przespał się tej nocy, o 3-ej już całe wojsko klęczało, słuchając mszy polowej, którą odprawiał bardzo świątobliwy i ceniony przez Sobieskiego Włoch, Kapucyn, ksiądz Marek. Gdy miał wymówić ostatnie wyrazy: »Ite missa est« (Msza skończona), powiedział zamiast tego: »Vinces, Joannes« (Zwyciężysz, Janie). A gdy po nabożeństwie dziękowano mu za wróżbę nadziei, oburzył się i wierzyć nie chciał, że wypowiedział te słowa.

Nadeszła wreszcie godzina rozprawy. Król z wysokiego wzgórza objął orlim wzrokiem niezmierzony obóz turecki i uśmiechnął się lekceważąco: — Nawet się nie okopali, jakby u siebie w domu! — rzekł do otaczających — nie będą się mieli gdzie bronić.
A potem dodał: — Wezwać mi porucznika Zwierzchowskiego.
Ten stawił się natychmiast.
— Mości poruczniku, czy widzisz tam namiot wezyra?
I wskazał punkt, gdzie pod wysokim buńczukiem skupiła się gromadka zapewne starszyzny tureckiej.
— Widzę, miłościwy królu.
— Weź-że waszeć swój znak i tam mi kopję skruszysz, aby oznajmić Turkom o naszem przybyciu.
Za chwilę garstka rycerstwa polskiego — około 200 ludzi — z rozwiniętym sztandarem biegła na obóz turecki. — Turcy ustępowali jej z drogi, nie rozumiejąc nawet, że to zuchwały atak. Dopiero gdy Polacy natarli kopjami, nagle zawiązała się gwałtowna walka. Niby rój podrażniony, rzucili się Turcy, pokrywając chorągiew, która utonęła zupełnie w ich masie, w kłębach kurzawy i dymu.
Król wzniesionym krzyżem błogosławił z dala walczących i szeptał słowa modlitwy. Wtem ujrzano ich znowu: ustępowali w porządku, mimo przeważających sił nieprzyjaciela.
W tym momencie Jan III dał hasło do boju, ruszyły wysłane przez niego chorągwie, i rozpoczęła się bitwa ogólna.
W obozie tureckim wzrastało z każdą chwilą zamieszanie. Zaskoczeni znienacka, walczyli bez planu, nie zdając sobie sprawy z położenia i nie znając sił przeciwnika. Rzucali się na oślep z największą pasją i odwagą, lecz w innem miejscu pierzchali sromotnie, Sobieski zaś, obejmując całość walki, posyłał coraz nowe niemieckie i polskie chorągwie, a gdzie uderzył oręż chrześcijański, tam wróg chwiał się i ustępował.
Już kilka godzin trwała tak zacięta walka, gdy w obozie tureckim uderzono w bęben i dobyto ze skarbca największą świętość muzułmańską: wielką chorągiew proroka. Był to straszny znak grozy i niebezpieczeństwa, od dawna przez turecką armję nie widziany. Przypominał on wojsku, że ma umrzeć przy tym sztandarze, aby nie dostał się w ręce niewiernych.
Rzeczywiście rozpierzchłe szyki gromadzić się znowu zaczęły, otaczając znak święty. Wytworzyło się tym sposobem jak gdyby jądro boju. Tu z całą siłą uderzyli teraz chrześcijanie, tu najzaciętszy opór stawili im Turcy. Nagle zachwiała się święta chorągiew i runęła pośród okrzyku tryumfu i rozpaczy. — Jeszcze chwila walki, zamętu i wrzawy — potem tureckie szyki pierzchają w nieładzie, niby spłoszone stado.
Nic już teraz nie mogło wstrzymać uciekających: zaślepieni trwogą, biegli nieprzytomni, niezdolni do oporu. Cały obóz pozostał w zdobyczy zwycięzcom, w nim nieprzebrane skarby.
Nim słońce zaszło, nie było już Turka pod Wiedniem...

Król spoczywał pod suchym dębem pośród pola, zmęczony całodziennym trudem, po tylu bezsennych nocach i forsownym marszu. Twarz jego promieniała. Książęta niemieccy do nóg mu przypadali, ze łzami w oczach całowali ręce, na wszystkich ustach było jedno słowo: — Salwator! — Zbawca!
A Jan III dziękował im nawzajem i oddawał pochwały zasłużone.
U nóg jego leżała chorągiew proroka, którą potem posłał do Rzymu ze słowami: »Veni, vidi, et Deus vicit« — t. j.: Przyszedłem, zobaczyłem, a Bóg zwyciężył.
Szablę i strzemię wielkiego wezyra już bez listu odesłał do Krakowa, — więcej one powiedzą od słów najwymowniejszych.
Nazajutrz zwycięzcy wjechali do Wiednia. Ponieważ wszystkie przejścia były zatarasowane, więc wpuszczono ich małą furtką, zamienioną tymczasem na tryumfalną bramę. Wiedeńczycy wylegli tłumnie na ulice, zielonością i kwiatami usypali przed nimi drogę, cisnęli się do króla, całowali w uniesieniu jego szaty, kobiety podnosiły dzieci, aby go widzieć mogły, — ale okrzyków głośnych zabroniono, gdyż te ubliżałyby cesarzowi.
Przybył wreszcie i cesarz. Dla uniknienia zbyt wielkiego ceremonjału urządzono spotkanie obu monarchów w polu.
Zbliżali się ku sobie konno, otoczeni świtą, obaj z nakrytemi głowami, i żaden nie miał zamiaru uchylić pierwszy kapelusza: cesarz bał się tym czynem uchybić swojej godności, — Sobieski nie uważał, aby to było jego obowiązkiem. Dopiero kiedy konie prawie zetknęły się łbami, obaj podnieśli ręce i jednocześnie odsłonili głowy.
Wybełkotał Leopold kilka słów podzięki, na które król odpowiedział obojętnie, i rozstali się zimno, jak ludzie sobie obcy.
Lecz w sercu Sobieskiego pozostała gorycz. Spełnił czyn wielki przez poczucie obowiązku, jako chrześcijanin i obrońca wiary, — nie szukał w nim korzyści, bo gdyby mu o nią chodziło, przyjąłby propozycje króla francuskiego, — należy mu się jednak wdzięczności trochę od człowieka, któremu ocalił państwo i koronę. Nie dla siebie jej pragnął, ale dla mężnych rycerzy, którzy z nim dzielili trudy i narażali życie. Tymczasem cesarz nie raczył spojrzeniem żadnego z nich obdarzyć. Już ich teraz nie potrzebował!
— Ha, mniejsza o to. Nie dla wdzięczności ludzkiej uczyniłem to, com uczynił — pomyślał wreszcie Jan III.
I miał zupełną słuszność. Mógł być niewdzięcznym cesarz i jemu podobni, ale chrześcijaństwo ani Europa nie zapomni, kto starł potęgę półksiężyca.





  1. W pobliżu m. Tulna.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Cecylia Niewiadomska.