Skarb Wysp Andamańskich/Rozdział XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Skarb Wysp Andamańskich
Podtytuł powieść dla młodzieży
Wydawca Instytut Wydawniczy Bibljoteka Polska
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne Bibljoteka Polska
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ
CZTERNASTY
URATOWANIE ZAŁOGI SZKUNERU

Władek obudził się dopiero około południa, zawstydzony i wzruszony tem, że czarny przyjaciel jego tak poczciwie czuwał nad nim. Zmusił Dżaira do niezbędnego przespania się, gdyż, jak mówił, mogą oczekiwać ich jeszcze wielkie trudy, zanim dojdą do Middle-Hill. Na wspomnienie o plantacji westchnął głęboko, gdyż wyczuwał rozpacz i niepokój rodziców.
Dżair zwinął się na brzegu zatoki i natychmiast usnął. Władek, umywszy się porządnie, poszedł wzdłuż brzegu, przyglądał się skałom niezwykłych kształtów i różnym szczegółom, zastanawiającym go w grocie, wydrążonej w górach przez bijące na jesieni fale i rozmywanej coraz dalej i dalej przez potężne codzienne przypływy. Ściany i sklepienie groty składały się z prawie czarnych, o szklistym połysku, słupów, popękanych wpoprzek i wzdłuż, miejscami pochylonych nawet i rozsypujących się na drobne sześciany. Jaskinia, w której znaleźli się mali uciekinierzy, utworzyła się bowiem w skałach bazaltowych, o setki miljonów lat przed nami ze stygnących law, wypływających niegdyś z głębi wulkanów.
Chłopak stał długo nad zardzewiałą kotwicą z urwanym łańcuchem, a przed oczami jego przesuwały się, niby na filmie, obrazy śmiałych wypraw dawnych żeglarzy, szukających nowych dróg morskich i nieznanych a bogatych krajów, ich walki z kolorowymi mieszkańcami dalekich lądów i wysp nigdy niewidzianych, niespodziewane napady korsarzy, jakim też był władca Kede — marynarz portugalski, Diego Anda; ich chyże galery i zbrojne fregaty, z powiewającą na wielkim maszcie czarną banderą z trupią głową — oznaką pirackiego okrętu. Przypomniały mu się słowa profesora o niesytej nigdy chciwości, popychającej ludzi do przelewu krwi i wszelkich zbrodni.
Rozmyślając nad tem, szedł wąskim brzegiem zatoki, potykając się o odłamki bazaltów i śledząc śmigłe kraby, szukające zdobyczy wśród wyrzuconych na piasek wodorostów. Jedne z nich silnemi kleszczami kruszyły muszle i wydobywały z nich mięczaki, inne wodziły się za łby, w zaciętej walce o łup, obrywając sobie łapy i długie wąsy. Na zacietrzewione raki napadały wyczołgujące się z wody ośmiornice, chwytały zapaśników mackami i w jednej chwili rozrywały ich okrągłe, twarde ciała. Pomiędzy dużemi kamieniami leżał spory żółw o ciemno-zielonym pancerzu. Posłyszawszy kroki Władka, leniwie zanurzył się i znikł w głębinie.
Chłopiec tymczasem doszedł do wąskiego kanału, łączącego podziemną zatokę z morzem. Z niegłębokiej wody wystawały tam odłamki bazaltów, okrągłe i śliskie. Opierając się rękami o sklepienie, Władek skakał z kamienia na kamień. Czuł nieodzowną potrzebę wyjścia na wolny świat, aby ujrzeć nad sobą niebo i doznać cieplej pieszczoty słońca. Doszedłszy do końca, gdzie się już zaczynał brzeg morski, wczołgał się z całą ostrożnością w rosnące tuż przy wyjściu krzaki i z radością jął wdychać całą piersią świeży powiew od morza. Nie mógł oczu oderwać od jego powierzchni, migocącej miljonami odbitych promieni i od dalekiego horyzontu, gdzie ocean, zdawało się, przechodził w szafirową kopułę nieba.
Gdy jednak minęło pierwsze, tak silne wrażenie, Władek jął się rozglądać wokół, ostrożnie wystawiając głowę z gąszczu krzaków. Mógł stąd widzieć zalany słońcem brzeg na kilka kilometrów w obydwie strony. Zbocza gór okryte były dżunglą tak wysoką i gęstą, jakiej nie spotykał nigdzie wpobliżu plantacji. Ponad zielonem zbiorowiskiem różnych drzew, podnosiły ku niebu rozłożyste korony potężne mahonie, olbrzymie hebany i smukłe palmy, kołyszące pierzastemi liśćmi. Wszystkie drzewa na skraju puszczy stały w oplocie lian. Fruwały ptaszki barwne i barwniejsze od nich motyle. Na brzegu chłopak nie dojrzał nikogo, a gdy podniósł głowę, gdzieś wysoko nad dżunglą zobaczył nagie, spiętrzone skały — różowe i białe, połyskujące niby śnieg.
— Tam w głębi tych spadzistych zboczy kryją się groty, które odkrył niegdyś Diego Anda i uczynił z nich sobie pałac, twierdzę i składy dla zrabowanych rzeczy... Nikt nie wie o tej tajemnicy, ale ja i Dżair przeszliśmy wnętrze gór Szalati i byliśmy w sercu Rulgatanu, przeciętego żyłą złotej rudy! — pomyślał z dumą Władek.
Nie wychodząc z krzaków i niczem nie zdradzając swej obecności, siedział zaczajony i rozglądał się dalej, starając się wyjaśnić, w jakiej znajduje się części wyspy, w którym kierunku należy iść do Middle Hill, gdzie wznosi się dobrze mu znany ścięty szczyt wygasłego wulkanu Diby.
— Gdybym go tylko ujrzał, wnet wszystko stałoby mi się jasne! — pomyślał i znieruchomiał nagle.
Wydało mu się, że o jakie sto kroków na lewo, w miejscu, gdzie dżungla docierała do piaszczystej mierzei, mignęła nagle czarna głowa tubylca i zapadła natychmiast w krzaki. Po chwili nie miał już wątpliwości. W zaroślach nadbrzeżnych czaiło się kilku Negritosów, uzbrojonych w łuki i długie włócznie. Raz po raz ktoś z nich wydrapywał się na drzewo i patrzał w kierunku wystających z morza, zębatych, poszczerbionych skał, gdzie co chwila wylatywały w powietrze białe czuby fal.
— Na co oni czekają? — głowił się Władek, wypatrując się w lazurową pustynię oceanu, gdzie, oprócz tych skał nagich i czeredy mew białych, nic nie mógł spostrzec. Wkrótce jednak bystre oczy chłopaka wykryły okoliczność niezmiernie ważną. Z haszczy wysunęło się trzech ludzi w białych ubraniach i hełmach korkowych. Poznał ich od pierwszego wejrzenia.
— Brodaty Murray i ci dwaj, którzy pracowali u ojca... — mruknął do siebie Władek i dreszcz przebiegł mu po grzbiecie, gdyż zrozumiał, że, choć zrobili tak ciężki marsz we wnętrzu gór, nie oddalili się jednak od swoich wrogów.
— Wrogów? — powtórzył w duchu. — Cóż my im złego uczyniliśmy?
Ogarnął go gniew, więc zacisnął pięści i pochmurnym wzrokiem śledził ze swej kryjówki ruchy dawnych więźniów z Hope-townu. Po pewnym czasie Murray podniósł rękę i gwizdnął przeciągle. W jednej chwili wszyscy ukryli się w haszczach. Z poza dalekiego przylądka wypływać zaczął jakiś okręt. Wkrótce można już było dojrzeć trzy maszty i zwinięte na rejach żagle, a niebawem wiatr doniósł głuchy turkot motoru. Władek domyślił się, że widzi przed sobą szkuner stacji morskiej w Kalkucie, ten sam, który przed kijku dniami stał wpobliżu Czerwonych Skał na „Wybrzeżu Ośmiornic“.
— Skąd on się tu wziął? — gubił się w domysłach Władek. — Dlaczego Murray nie jest na szkunerze? Poco wraz z towarzyszami i bandą Kalabonów zaczaił się w dżungli? Co to wszystko ma znaczyć?
Statek zbliżał się tymczasem, a, gdy przepływał wpobliżu zasadzki, nagle z krzaków wyszedł Murray i zaczął sygnalizować rękami. Człowiek, stojący na mostku przy sterze, spostrzegł go. Urwał się natychmiast turkot motoru i szkuner począł zbliżać się do brzegu. Majtek z dziobu okrętu rzucał „log“, — przyrząd do pomiaru głębokości, w obawie zderzenia się z rafami. Wreszcie krzyknął coś i w tej samej chwili rozległ się jazgot łańcucha kotwicznego. Szkuner drgnął i stanął, lekko kołysząc się na falach. Zaczęto spuszczać łódź; wsiadło do niej czterech ludzi w białych ubraniach, a dwóch Hindusów — majtków, nagich do pasa, pochylając swe bronzowe ciała wiosłowało szybko ku brzegowi, na którym stał samotnie Murray, spokojnie paląc fajkę.
Lódź przybiła do brzegu, zgrzytnąwszy dziobem na żwirze, lecz, zaledwie siedzący w niej ludzie wyskoczyli na ziemię, Murray z towarzyszami i Kalaboni rzucili się na nich. Walka trwała krótko. Trzech uczestników wyprawy i Hindusów powalono na ziemię i związano, tylko niemłody już, ale barczysty Anglik bronił się przez pewien czas, zręcznie zbijając z nóg ciskających się nań tubylców. Jednak, gdy napadli na niego Willy Barber i mały, krępy Lucky, musiał się też poddać. Murray wydał jakiś rozkaz. Jeńców złożono na dnie łodzi i odwieziono na szkuner. Gdy Barber, który siedział na sterze, powrócił, łódź wyciągnięto na brzeg, a cała gromada skierowała się w przeciwną stronę. Przechodzili blisko kryjówki Władka, przystanęli o kilka kroków od niego, zapalając fajki.
— Dopływamy do portu, brachy... — mruknął Murray. — Dziś wieczorem znikniemy, jak kamfora ze skarbem Andamanów!
— Obyś nie wyrzekł tego w złą godzinę, Piotrze! — upomniał go zabobonny Lucky.
— A cóż zrobimy z tymi uczonymi dziwakami, polującymi na kraby, ślimaki i wodorosty? — spytał Barber.
— Wypłynąwszy na ocean, ofiarujemy ich rekinom! — zaśmiał się herszt. — Ale to już moja rzecz! Najważniejsza — to zrobić jak największy zapas żywności i słodkiej wody. Nie możemy przecież zawijać do portów, gdzie roześlą o nas depesze... Musimy dopłynąć do Boliwaru i dać nura do dżungli, aż hen — do gór Sierra Pakaraina...
— Daleko to? — mruknął Lucky.
— W Wenezueli[1], port na Orinoko... Gdy zapomną tu o nas, wynurzymy się z dżungli i zaczniemy nowe życie... Jesteśmy teraz bogaci... Uczeni nie spostrzegli nawet, jak, wyciągając dla nich różne robaki i inne świństwo, znalazłem i ukryłem w worku kichę gumową z perłami, które Horn zabrał niegdyś Jomadze...
— Skąd weźmiemy pożywienie? — zaniepokoił się Barber.
— Już umówiłem się z wodzem Kalabonów! — uśmiechnął się herszt. — Dadzą nam kilka worków ryżu i bobów. Zamówiłem też dwa kosze ryb suszonych i worek orzechów. Nie świetną będziemy mieć kuchnię, ale wytrzymać można... Damy im zato dwa karabiny i pięćdziesiąt nabojów... Widziałem je na szkunerze.
— A jeżeli nie zechcą przyjąć takiej zapłaty? — spytał któryś z Anglików.
Murray wybuchnął złym śmiechem i warknął:
— Wtedy wtrącimy ich do morza i puścimy motor w ruch... Ale nie obawiajcie się! Z pocałowaniem ręki wezmą broń, bo straty odbiją sobie stokrotnie na Minkopi, a nawet na tych tam plantatorach w Middle-Hillu! Cha-cha-cha!
Wszyscy trzej wybuchnęli głośnym śmiechem i ruszyli dalej. Wyczekawszy, aż cała banda zniknie za lasem, Władek raz jeszcze rozejrzał się uważnie dokoła, zapamiętał wszystko i szybko wczołgał się do groty.
Spiesząc się, obudził Dżaira i pociągnął go ku wyjściu.
— Prędzej! Prędzej! — wołał. — Nie pytaj o nic, tylko się nie guzdrz i podążaj za mną!
Wkrótce wypadli na brzeg, zepchnęli łódź i, usiadłszy na ławkach, zaczęli wiosłować ku szkunerowi. Wkrótce uderzyli dziobem o burtę jego, przywiązali łańcuch do zwisającej liny i wdrapali się na pokład. Koło mostku ujrzeli trzech majtków — Hindusów, leżących ze związanemi nogami i rękami, w messie zaś szamotało się czterech uczonych Anglików, próżno usiłując zerwać mocne powrozy.
Na widok chłopaków wydali okrzyk zdumienia. Władek wydobył scyzoryk i, pochylając się nad kierownikiem wyprawy, powiedział:
— Dzień dobry, panu! Znamy się przecież. Odwiedziłem panów z ojcem moim koło przylądka Czerwonych Skał... Widzę, że przyszliśmy tu wporę; jak słyszałem, mister Murray miał przyrządzić z panów pieczeń dla... rekinów!...
Żartując, rozcinał sznury i jednego po drugim zwalniał strwożonych przyrodników, którym w głowie powstać nawet nie mogła podobna przygoda.
— Teraz to już my zrobimy zasadzkę na tego Murraya i jego drabów! — zawołał jeden z nich, zaciskając pięści. — Już ja go uraczę z mego karabinu! Przebaczyć tego nie można, gdyż...
Nie skończył, bo Władek przerwał mu, mówiąc stanowczym głosem:
— Ukaranie tych bandytów radzę pozostawić niejakiemu panu Folkhawowi, który wie najlepiej, jak i co należy z Murrayem i jego kompanami zrobić. Pan ten, który jest komisarzem policji angielskiej, mieszka w Porcie Bleir, dokąd radzę płynąć natychmiast, tem bardziej, że niebawem zjawią się nasi prześladowcy!
— Mądra rada! — zgodził się profesor Kindley, kierownik wyprawy. — Ruszamy zatem!
Hindusi wciągnęli łódź; puszczono w ruch motor i szkuner całym pędem ruszył na południe. Gdy przepływał wpobliżu skalistego przylądka, zaroiło się tam od Kalabonów, a wśród nich miotały się biało ubrane postacie Murraya i jego towarzyszy. Dobiegły nawet odgłosy kilku strzałów rewolwerowych. Tubylcy spychali swoje długie, lekkie łodzie. Każda z nich była zaopatrzona w wystające, wygięte wręgi, z umocowanemi do nich wydrążonemi klocami drzewa, płynącemi równolegle z łodzią. Dawało to możność tak niepewnym czółnom zachowywać równowagę na znacznych nawet falach. Kalaboni w szalonym pośpiechu pienili wodę swemi krótkiemi i szerokiemi wiosłami, lecz cóż znaczył ten pośpiech wobec ruchu szybkobieżnego szkuneru, pędzonego silnym motorem?
W trzy godziny potem „Bombay“ (tak się nazywał szkuner) zawijał już do portu Bleir i niebawem stanął przy wybrzeżu Hope-townu.
Anglicy wraz z Władkiem i Dżairem niezwłocznie udali się do biura komisarza. Mister Folkhaw słuchał uważnie zażalenia profesora Kindleya, kiwając głową i mrucząc od czasu do czasu:
— Byłem przekonany, że przybyli tu nie dla uczciwej pracy...
Posłyszawszy, że Murray, opuszczając okręt i wyznaczając spotkanie w umówionem miejscu na wschodniem wybrzeżu wyspy Kede, pozostawił kajutę swoją zamkniętą na klucz, komisarz ożywił się nagle i, skinąwszy na inspektora policyjnego, powiedział:
— Musimy przeszukać kabinę, zajętą przez Piotra Murray’a!...
Gdy wszyscy powrócili na pokład „Bombay’u“, wyłamano drzwi kabiny Murraya. Folkhaw zarządził ścisłą rewizję wszystkich jego rzeczy. Przetrząśnięto każdy sprzęt i zbadano każdy przedmiot, aż po długich poszukiwaniach w worku, przymocowanym do gumowego ubrania nurka, znaleziono półmetrowy kawał grubej opony samochodowej, z obydwu końców ściągniętej zzieleniałym drutem miedzianym. Przecięto go, a wtedy na stół posypał się cały deszcz pereł. Wśród nich lśniły się tęczowym blaskiem wielkie, jak orzech laskowy, białe, różowe i zielonkawe, coraz piękniejsze i droższe.
— Na Boga! — zawołał komisarz. — Znaleźliśmy wreszcie wykradziony przez Horna skarb Tamaranów! Szkoda, że nie pozostało nikogo z tego rodu wielkich wodzów Minkopi! Z jakżeż wielkiem zadowoleniem rząd jego cesarskiej mości zwróciłby spadkobiercy to, co zrabował niesumienny gubernator. Częściowo chociaż zostałby on wynagrodzony za niewyjaśnione zaginięcie swego przodka Jomagi! Znam tę ponurą i tajemniczą historję, gdyż wówczas pracowałem w generalnej prokuratorji i śledziłem przebieg dochodzenia, kierowanego opieszale przez ludzi nowych, nieobznajmionych z warunkami i historją kraju.
Władek słuchał uważnie, nie przerywając Falkbawowi, lecz gdy ten skończył i zabierał się już do sporządzenia protokółu, wystąpił naprzód i oznajmił:
— Panie komisarzu, spadkobierca, do którego należy skarb Tamaranów, istnieje. Jest nim Dżair, syn Betara, wnuk Jomagi!
To powiedziawszy, wskazał na małego Minkopi i dodał:
— Cały lud Andamanów wiedział o tem, lecz ukrywał, obawiając się zamachu na niego dawnych pomocników gubernatora Horna!...
— Zamachu na skarb, chciałeś powiedzieć, przyjacielu? — spytał go zdumiony Folkhaw.
— Nie, panie komisarzu! Zamachu na życie ostatniego z rodu Tamaranów i — zamach ten został dokonany... przedwczoraj, — poprawił go Władek i z całą ścisłością i spokojem opowiedział swoją i Dżaira przygodę od chwili, gdy Barber i Lucky wynajęli się do pracy na plantacji Middle-Hill, nie zapomniawszy wspomnieć o szczątkach Jomagi, znalezionych w jednej z grot Rulgatanu.
Folkhaw, wysłuchawszy tego opowiadania wypadł na wybrzeże i krzyknął do posterunkowego:
— Zatelefonować natychmiast do dowódcy kanonierki, że za godzinę wypływamy!
Nie pożegnawszy nawet Anglików, popędził do swego biura. Gdy inspektor zakończył przerwany protokół i, zabrawszy opieczętowaną oponę z perłami, zeszedł z pokładu „Bombayu“, profesor Kindley, ogarniając ramieniem Władka, powiedział serdecznym głosem:
— Myślę, że uczynimy najlepiej, jeżeli popłyniemy teraz do Middle-Hill, bo tam napewno troska się o ciebie ojciec i płacze matka?
— Dziękuję, dziękuję panu! — zawołał chłopak, ściskając dłoń uczonego. — Jakżeż oni się ucieszą!
„Bombay“ dopłynął późnym wieczorem do „Wybrzeża Ośmiornic“ i, zapaliwszy reflektory, zaczął dawać sygnały zapomocą syreny, wprowadzonej w ruch zgęszczonem powietrzem.
Rozgłośne i jękliwe trąbienie i biegające po ścianach domu Krawczyków snopy promieni reflektorów zwabiły stróża. Ten, posłyszawszy, że przybył zaginiony syn rządcy, pomknął na plantację.
Wkrótce przybyli rodzice Władka. Rozpłakali się oboje na widok syna — zdrowego i radośnie ich witającego. Gdy uspokoili się nieco, Władek pokrótce opowiedział im o przeżytych dwóch burzliwych dobach, a państwo Krawczykowie zaczęli dziękować Kindleyowi za przywiezienie im syna.
Profesor tylko machał rękami, aż wreszcie powiedział:
— Nic szczególnego nie zrobiłem! To ja i rodzina moja przez całe życie będziemy wdzięczni temu dzielnemu chłopcu za poratowanie nas w śmiertelnem niebezpieczeństwie!
— Chodźże już, chodź, Władeczku, do domu! — szeptała matka.
Inaczej jednak myślał pan Roman. Podszedł do Kindleya i powiedział:
— Byłbym bardzo panu wdzięczny, gdyby się profesor zgodził na pozostawienie obu chłopaków na kilka dni na szkunerze, zdala jednak od brzegu. Obawiam się zemsty tych zbrodniarzy, którzy, nic nie mając do stracenia, mogą im coś złego zrobić!
Jakgdyby na potwierdzenie tej obawy, skądś zdaleka dopłynął głuchy huk wystrzału armatniego.
— To strzał z kanonierki! — zawołał Kindley i, ściskając ręce obojgu państwu Krawczykom, obiecywał im zaopiekować się chłopakami. Krawczykowie odjechali, a profesor pomagał nowym pasażerom urządzić łoża... wygodniejsze niż w grotach gór Szalati.





  1. Republika w północnej części Ameryki Południowej, przecięta rzeką Orinoko, na której brzegu leży port Boliwar.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.