Skarb Wysp Andamańskich/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Skarb Wysp Andamańskich
Podtytuł powieść dla młodzieży
Wydawca Instytut Wydawniczy Bibljoteka Polska
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne Bibljoteka Polska
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ
SIÓDMY
RĄBEK TAJEMNICY

Baharana przez kilka dni kręcił się po plantacji, jak cień włócząc się za chłopakami.
Władek z Dżairem cały czas teraz spędzali w puszczy. Pracowali tam już Minkopi, pod kierownictwem nowoprzybyłych robotników, rąbiąc olbrzymie latanje[1], figowce, drzewa mangrowe[2] i żelazne[3]. Pod siekierami ich padały stare mahonie[4] i twarde, jak kamień, piony hebanów[5]. Inni palili zarośla bambusów, tamaryndów i palm krzaczastych lub wykopywali z ziemi pnie i korzenie. Zebu wyciągały grube kloce drogich drzew, a robotnicy na plantacji rozkładali je na słońcu, aby wyschły i stały się zdatne do rozpiłowania na deski.
Chłopcy pokrzykiwali radośnie, bo różne ciekawe rzeczy odkrywała przed ich oczami dżungla, padająca pod siekierami Minkopi. Chodząc wśród Negritosów, Władek pewnego razu posłyszał urywek rozmowy:
— Przekradnę się dziś w nocy na brzeg i latarką zasygnalizuję, że chłopak mieszka w Middle Hill...
Władek nie zauważył, kto to powiedział, gdyż kilku naraz Anglików pracowało w tem miejscu, przygotowując się do rozsadzania dynamitem najgrubszych pni. W tej samej chwili podbiegł do niego Dżair i szepnął:
— Wład, stary Baharana usnął! Możemy teraz iść sami na brzeg i strzelać do ośmiornic...
— Doskonale! — zawołał Władek i przyjaciele, skacząc przez stosy porąbanych gałęzi i szczap, pobiegli ku domowi po łuki i strzały. W pół godziny potem, zaczajeni za skalami nadbrzeżnemi, przyglądali się wypełzającym na piasek głowonogom. Czarne, brunatne i żółtawe podobne były do dzwonów, od których odbiegało osiem chwytnych nóg — macek, okrytych ssawkami. Duże, złe oczy, umieszczone na szczycie ciała, patrzały nieruchomo i groźnie. Tego dnia ośmiornice zdradzały jakiś dziwny niepokój i niezwykłą u nich czujność. Gdy Dżair wypuścił pierwszą strzałę, a ta, zrywając się z cięciwy, gwizdnęła przeciągle, wszystkie ośmiornice, trzymające się kilkoma mackami kamienistej krawędzi, silnym ruchem, niby kamień z procy, wyrzuciły swe ciała w powietrze. Migały nad wodą jedna po drugiej, jak jakieś potworne pająki. Po chwili jednak wypełzały z wody inne i usadawiały się na ich miejscach na skałach koralowych. Chłopcy ustrzelili już kilka ośmiornic i zaczęli zbierać je do worka, gdyż mięso tych stworzeń morskich, o ile są młode, poszukiwane jest, jako pożywny i smaczny pokarm.
Władek, idąc krawędzią brzegu, urywającego się nagle nad tonią, widział pod wodą barwne, do kwiatów podobne korale, lilje morskie[6], aktynje[7] i meduzy[8], przyczepione do skał. Woddali płynęła niebiesko-różowa fizalja[9], wypuściwszy skręty swych parzących macek. Stadko złocistych rybek pręgowanych, żerujących tuż pod powierzchnią morza, uganiało się za śmigającemi co chwila raczkami. Nagle rozległ się głośny plusk i wnet po nim rozpaczliwy krzyk Dżaira.
Władek obejrzał się natychmiast i w jednej chwili zrozumiał, co się stało.
Dżair, chodząc tuż nad wodą, natrafił na czatującego pod brzegiem rekina, który spostrzegł widocznie chłopaków zdaleka i podpłynął niepostrzeżenie, posuwając się za nimi tuż pod zwisającą nad morzem skałą.
Drapieżna ryba, wyczekawszy dogodną chwilę, ciosem potężnego ogona zrzuciła Dżaira do wody.
Chłopak zanurzył się w niej z głową.
Władek spostrzegł trójkątną płetwę rekina, całym pędem zbliżającego się do swej ofiary. Już zaczął się przewracać brzuchem do góry, czyniąc to zawsze przy napadzie ostatecznym, gdy w tej samej chwili Władek z krzykiem i pluskiem skoczył do wody i porwał małego Negritosa za gęste, kędzierzawe włosy.
Spłoszony drapieżnik dał nura i odpłynął nieco, lecz, rozejrzawszy się, przeszedł wnet do ataku.
Znowu zjawiła się nad wrodą jego płetwa, tnąca, niby czarny sierp, gładkie zwierciadło morza. Już błysnął bielą brzuch potwora i ukazała się jego rozwarta paszcza o straszliwych zakrzywionych kłach.
Kilkanaście zaledwie metrów oddzielało napastnika od szamocących się w morzu chłopaków, gdy Władek prawą ręką uczepił się wreszcie nierówności koralowej skały, z całej siły poderwał Dżaira, a sam, ze zwinnością kota wdrapał się na krawędź brzegu i pociągnął ku sobie czarnego chłopaka. Rekin, aż otarł się paszczą o skały, plusnął ogonem i znikł w głębinie. Chłopcy, ciężko oddychając, milczeli. Dżair płakał rzewnie i drżał na całem ciele, a ze strachu stał się szary. Władek ścierał krew z palców, podrapanych o ostre kamienie.
Pierwszy przemówił Dżair głosem tak niezwykłym, że Władek ze zdumieniem podniósł na niego oczy. Mały Minkopi stał przed nim z wyciągniętą ręką i poważnym, uroczystym głosem mówił rzeczy dziwne:
— Ja — Dżair, syn Betara, wnuk wielkiego Jomagi, wodza szczepów andamańskich, ja — przyszły wódz mego ludu, uznaję ciebie, białego przyjaciela, za brata swego, a lud mój poważać ciebie będzie i bronić, jak ty obroniłeś mnie, gdy omal żem nie zginął.
Władek, nie mogąc wyjść z podziwu, patrzał na Dżaira, nie rozumiejąc jeszcze znaczenia jego słów. Wreszcie uśmiechnął się i, wyciskając wodę z ubrania, zapytał żartobliwie.
— Mały Dżair jest wodzem Minkopi? Nic o tem nie wiedziałem!
Czarny chłopak usiadł obok i szepnął:
— Tego nie wolno mówić nikomu... do czasu... ale niebawem już... będę wodzem i otrzymam należące do mnie skarby...
— Nie rozumiem ciebie — mruknął Władek. — Opowiedz mi, a przyrzekam ci zachować tajemnicę!
Dżair przysunął się bliżej i, chociaż na całym brzegu nie było nikogo, opowieść swoją rozpoczął prawie szeptem:
— Zły człowiek, — gubernator Horn — napadł niegdyś na mego dziada Jomagę, zabrał mu jego skarby, samego zaś porwał. Wódz nigdy już nie wrócił do dżungli na wyspie Kede. Syn jego Betara pojechał do wice-króla Anglji ze skargą na gubernatora. Anglicy skazali Horna na karę więzienia, ale zrabowanego skarbu odnaleźć nie mogli. Ojciec mój umarł z rozpaczy... Teraz ja będę wodzem. Gdy dorosnę, odnajdę skarby, należące do wodzów mego szczepu!
Władek słuchał w milczeniu. Gdy Dżair skończył, spytał go nagle:
— A co robił ze swojemi skarbami Jomaga?
— Ukrywał je przed ludźmi i bronił!
— Czy Jomaga miał piękny dom, dobre ubranie?
— Nie! Mieszkał, jak wszyscy Minkopi, w małej chatce wgłębi dżungli, zdala od białych...
Władek uśmiechnął się zlekka i znowu pytał:
— Wiem, że Minkopi często chorują i umierają, żyją nędznie, jak dzikie zwierzęta. Powiedz-że mi, Dżair, czy wasz wódz dopomagał im, czy sprowadzał lekarzy, czy starał się złagodzić czemkolwiek ciężkie życie swego szczepu?
Dżair ze zdumieniem wpatrywał się w mówiącego.
— Nie! — szepnął. — Jomaga nie robił tego...
Władek podniósł głowę i powiedział surowym głosem:
— W takim razie Jomaga nie był mądrym człowiekiem i dobrym wodzem! Posłuchaj tylko! Jakbyś nazwał bogacza, który jest głodny i nie ma porządnego ubrania?
Dżair błysnął zębami i zawołał bez namysłu:
— Głupcem!
— Powiedzmy! — zgodził się Władek. — No, a teraz, co myślisz o bogatym wodzu, patrzącym spokojnie na nędzę swego ludu?
— Jest to marny, zły wódz! — krzyknął zapalczywie czarny chłopak i natychmiast dodał: — Ja będę rządził inaczej!... Cały skarb swój podzielę pomiędzy Minkopi!
Władek pokiwał głową i, klepnąwszy Dżaira po ramieniu, powiedział:
— Zamiar — szlachetny, chociaż zrobić to trzeba w inny sposób... no, ale na to będzie jeszcze czas, gdy dorośniesz i co najważniejsze — gdy odzyskasz swoje bogactwa, mały wodzu!
Dalszą ich rozmowę przerwał krzyk, dobiegający od strony brzegu. Obejrzeli się i zobaczyli Baharanę, pędzącego ku nim co tchu. Stanąwszy przed Dżairem, kłaniał mu się do ziemi, ale jednocześnie robił chłopakowi gorzkie wyrzuty. Dżair przerwał mu rozkazującym głosem i długo coś mówił do niego, wskazując na morze i na Władka. Baharana zrozumiał wreszcie, co zaszło na pustynnem wybrzeżu ośmiornic, i rozpłakał się. Długo kiwał się i łkał, wycierając łzy z pomarszczonej twarzy, zgodnie z obyczajem wyspiarzy ozdobionej głębokiemi bliznami, aż wkońcu usiadł przed Władkiem i teraz jemu zkolei począł się kłaniać raz po raz, mrucząc niezrozumiałe słowa podzięki czy błogosławieństwa.
Po tej wzruszającej ceremonji powracali razem do domu. Słońce zapadało już za morzem. Mewy, jękliwie pokrzykując i powolnie machając skrzydłami, odlatywały na nocleg ku górom. Zbliżała się noc.





  1. Gatunek palmy.
  2. Podzwrotnikowe drzewo o potężnej sieci korzeni, rosnące nad brzegami mórz i rzek w krajach gorących.
  3. Nadzwyczajnie twarde, nie podlegające gniciu drzewo podzwrotnikowe.
  4. Drzewo podzwrotnikowe o czerwonawym odcieniu drewna.
  5. Drzewo podzwrotnikowe o drewnie ciemnej barwy, przy polerowaniu czerniejącem zupełnie.
  6. Inaczej — lijowiec — morskie zwierzę kulistych lub kielichowatych kształtów z typu jeżowców.
  7. Inaczej — ukwiały lub pokrzywy morskie — zwierzęta, należące do rodziny polipów, barwą i kształtami przypominające kwiaty; posiadają czułki parzące.
  8. Meduza — jamochłon, wolno pływające galaretowate zwierzę morskie.
  9. Workowate zwierzę morskie o zmiennych barwach i licznych mackach parzących.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.