Skarb Wysp Andamańskich/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Skarb Wysp Andamańskich
Podtytuł powieść dla młodzieży
Wydawca Instytut Wydawniczy Bibljoteka Polska
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne Bibljoteka Polska
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ
DRUGI
DZIWNA ROZMOWA

Chłopak, przechyliwszy się przez burtę, z zaciekawieniem przyglądał się rekinowi, bo drapieżnik znowu dogonił statek i zupełnie spokojnie płynął tuż obok. Siedząc ruchy żarłacza, mały Polak spostrzegł niedużą rybę, płynącą o kilka metrów przed rekinem. Zdawało się, że coś węszy, wypatruje i tropi, a każdy jej ruch ze ścisłością niezwykłą powtarzał sunący za nią olbrzym zębaty.
Chłopak uśmiechnął się, przypomniawszy sobie bardzo zajmujące opowiadanie swego profesora przyrody. Pan John Bark, który w życiu swojem odbył dużo dalekich podróży, był ulubieńcem całej szkoły, bo nikt nie potrafił tak pięknie i porywająco opowiadać. Otóż ten to właśnie profesor Bark wykrył niezmiernie ciekawy szczegół z życia rekinów, żyjących w ciepłych morzach, szczególnie zaś w Oceanie Indyjskim. Badania Barka dowiodły, że żarłacze, tygrysy, młoty i inne gatunki rekinów posługują się pewnym rodzajem ryb zupełnie tak samo, jak myśliwy — wyżłem lub ogarem. Ryby te, przezwane „pilotami“, płynąc przed rekinem, wykrywają dla niego zdobycz, uprzedzają o niebezpieczeństwie, wskazują drogę wśród raf i mielizn, a nawet leczą i czyszczą swego potężnego i groźnego sojusznika, zwalniając go od przyczepionych do jego skóry ryb-przyssawek, robaków, krabów, głowonogów i wodorostów. Rekin sumiennie płaci za te przysługi, oddając pilotowi część swego pożywienia. Rybacy malajscy opowiadają o tych rybach dziwne, niewiarogodne wprost rzeczy i otaczają je czcią, złączoną z lękiem. Z tych wspomnień szkolnych wyrwała chłopaka wybuchająca nagle sprzeczka pomiędzy siedzącymi wpobliżu pasażerami o ponurych, brodatych twarzach.
— Powiadam ci, Willy, że było to przy zachodnich rafach Kede[1], o kilometr od przylądka „Czerwonych Skał“!
— Szczekasz, brachu, na wiatr! — zamruczał, śmiejąc się złośliwie, inny i splunął na pokład. — Uciekaliśmy wtedy przed dozorcami z Zatoki Palmowej... No, ale cóż ty na to powiesz, Piotrze?
Trzeci z siedzących długo milczał, mrużąc oczy i poruszając wargami, jakgdyby coś żuł ustawicznie.
— Gadaj-że, stary Murray! — niecierpliwili się towarzysze. — Rozumiesz przecież, że skoro powstaje spór o miejsce, gdzie wrzucono skrzynię, to całe przedsiębiorstwo w łeb może wziąć! Nu-że, Piotrze!
Murray wstał i wyprostował się. Miał szeroką pierś i niezwykle długie, małpie ręce. Bezbarwne włosy opadły mu na niskie, pofałdowane czoło. Twarz skurczyła się nagle i wąskie wargi odsłoniły duże, żółte zęby. Trząsł się ze śmiechu, aż zaczął rzucać słowo po słowie...
— Głupcy jesteście... oszukał was stary Horn!... Wrzucił on do morza na rafy pustą skrzynię... a w Zatoce Palmowej[2] — inną, ale również pustą... Cha-cha!
— Czyś oszalał?! — krzyknęli towarzysze. — Widzieliśmy sami, jak Horn zamknął skarb w skrzyni...
Murray wciąż się śmiał, rozkoszując się przerażeniem, malującem się na twarzy Willy. Wreszcie odsłonił rękaw koszuli i pokazał wytatuowane na ramieniu znaki, mruknąwszy:
— Oto jest plan, ale tylko ja jeden odcyfrować go mogę...
— Piotrze Murray!... — warknął groźnie mały, kwadratowy Willy.
— Bacz, abyś nie pożałował tych żartów — dorzucił drugi i nieznacznie dotknął wiszącego na pasie noża.
Murray znowu się zaśmiał i, klepnąwszy towarzyszy po ramieniu, powiedział pojednawczym tonem:
— Nie groź mi kozikiem, Lucky, bo tem mnie nie zastraszysz!... Nie mam zamiaru oszwabić was, bo przecież nie poto wybraliśmy się na te przeklęte wyspy?... Ale powiadam wam, że głupi jesteście, bo Horn omamił was i mnie, wrzucając do morza puste skrzynie, gdy tymczasem drobna część skarbu leży sobie spokojnie w oponie samochodowej w innem miejscu... Znajdziemy go! Dostaniemy i resztę... oby tylko ten przebiegły lis — Folkhaw nie urzędował już w porcie, ale myślę, że poszedł już chyba na emeryturę...
— Folkhaw! — powtórzyli dwaj inni, a w oczach ich miotać się zaczął strach.
— Poshichajcie, chłopcy! Gdyby na nasze nieszczęście ten pies siedział jeszcze w Hopetownie[3], powiemy mu, że nigdzie nie mogliśmy znaleźć zarobku, więc powracamy na Andamany, aby pracować na plantacjach. Zrozumiano?
Willy i Lucky w milczeniu skinęli głowami i z jakąś trwogą wpatrzyli się w daleki horyzont.
Wysłuchawszy tej rozmowy, chłopak zamyślił się.
— Coby to mogło znaczyć? — zadawał sobie pytanie. — Skarb? Skrzynia, wrzucona do morza na rafach? Stary Horn? Kto jest ów Falkhaw? Chyba że nie komisarz policji w porcie, tak zawsze grzeczny i uprzejmy? Ale ten Horn, ten Horn... pamiętam skądś to nazwisko...
Na pokład wyszedł biało ubrany Hindus i, uderzając w mosiężną tacę — „gong“, nawoływał:
— Obiad podany! Obiad podany!
Birmańczycy — kupcy, siedzący na pokładzie, trzej ponurzy pasażerowie, jakiś duchowny holenderski, dwie panie — żony oficerów z Singapuru i mały Polak skierowali się do messy[4], gdzie służba roznosiła już talerze.





  1. Druga od północy wyspa w gromadzie Andamanów.
  2. Mała zatoka na wyspie Kede.
  3. Miasteczko angielskie na półn. brzegu Portu Bleir na wyspie Kede (Andamany).
  4. Messa — ogólna obszerna kajuta albo kabina, która służy jako jadalnia lub salon dla pasażerów i załogi okrętu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.