Sillan I/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Sillan I
Podtytuł Powieść
Pochodzenie cykl W kraju Srebrnego Lwa
Wydawca Warszawska Spółka Wydawnicza „ORIENT“ R. D. Z. EAST
Data wyd. 1927
Druk Zakł. Graf. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Karol May
SILLAN I
POWIEŚĆ


1927


WARSZAWSKA SPÓŁKA WYDAWNICZA
ORIENT  R.  D.  Z.  EAST
W WARSZAWIE
17, PROSTA, 17


Zakł. Graf. „Bristol”, Warszawa, Elektoralna 31.
Prawo wydawania i tłumaczenia na język polski wszystkich dzieł Karola Maya jest wyłączną własnością Warszawskiej Spółki Wydawniczej ORIENT R. D. Z. EAST w Warszawie, Prosta 17.
Wszelkie inne wydania i tłumaczenia będą prawnie ścigane.
Copyright nineteen hundred twenty seven by Warszawska Spółka Wydawnicza ORIENT R. D. Z. EAST WARSAW
Printed in Poland

OJCIEC KORZENI

Następnego ranka ruszyliśmy dalej. Prom płynął szybko i swobodnie. Wrogie Haddedihnom plemiona cofnęły się na czas wiosny w głąb Dżezireh, ziemi leżącej między Eufratem a Tygrysem. Dotarliśmy więc do ujścia Adhemu bez żadnych przeszkód i zdarzeń.
Naprzeciw ujścia Adhemu wyżłobił Tygrys w brzegu długą, zwężającą się zatokę, obrośniętą gęsto krzewami. Umocniwszy tratwę przy brzegu, wyprowadziliśmy na brzeg konie i wynieśliśmy wszystek sprzęt podróżny. Przekonawszy się, że wpobliżu niema żywej duszy, dosiedliśmy koni i pogalopowaliśmy w głąb kraju, aby koniom dać nieco ruchu i powietrza. Po powrocie puściliśmy konie na łąkę i zaczęliśmy zbierać gałęzie na ognisko; było ich poddostatkiem. Zasiedliśmy do wieczerzy. Na jakiś kwadrans przed nadejściem wieczora — słońce już zaszło, a zmrok w tych okolicach trwa bardzo krótko, — ujrzeliśmy u brzegu przeciwległego tratwę, wyrzuconą przez fale Adhemu na grzbiet rzeki głównej. Na kelleku tym, mniejszym od naszego, ale sporządzonym tak samo, jak nasz, znajdowało się trzech mężczyzn. Dwóch wiosłowało, trzeci siedział bezczynnie. Czapki ze skóry jagnięcia wskazywały, że to Persowie.
— Popatrz, sihdi, — rzekł Halef — to szyici z Iranu. Zeszli z gór i sporządzili tratwę w Ta’uk albo w Tuss Khurmaly. Dokąd jadą?
— Z pewnością w kierunku ujścia rzeki; w przeciwnym razie, zamiast promu, użyliby koni.
— Masz rację; ale nie myślą dziś jechać dalej. Na Allaha, widzisz, skręcili w naszą stronę!
— Niestety. Uważają również, że ta zatoka nadaje się doskonale na przenocowanie.
— Czy pozwolimy tym ptaszkom uwić tu gniazda?
— Nie mamy powodu do sprzeciwiania się temu.
— Jestem innego zdania.
— Dlaczego? Czy kupiliśmy te grunta?
— Nie, ale przybyliśmy tu przed nimi, a przysłowie mówi, że ten, kto pierwszy przestępuje progi namiotu, pierwszy otrzymuje posiłek.
— Przysłowie to nie ma w tym wypadku zastosowania. Jesteśmy pod gołem niebem — mamy nawet obowiązek przyjąć ich z całą gościnnością.
— Nie ufam im, sihdi!
— Dlaczego?
— Bo jadą z Bilad el Adszam[1] tak niezwykłą drogą. Dlaczego nie wybrali drogi, po której jeżdżą karawany? Dlaczego ruszyli trudniejszą drogą, w której muszą się posługiwać i końmi i tratwą? Gdzie są zwierzęta, na których przybyli z gór? Zostawili je z pewnością na brzegu w górze rzeki, a kupią inne. Pochłania to dużo pieniędzy. Na stratę taką tylko wtedy można się zdecydować, gdy istnieją wyraźne podstawy. Jeżeli Pers przeprawia się do Dżezireh przez Adhem, nie ulega wątpliwości, że jakieś tajemne zamiary żywi, albo też dopuścił się w kraju przestępstwa, które go zmusza do wybrania tajemnej drogi ucieczki. Czy nie mam racji?
— Owszem. Ale to jeszcze nie powód, aby ich odtrącać, jeśli się do nas przyłączyć zechcą. Zresztą za chwilę ściemni się zupełnie i niewiadomo, czy nas zauważą.
Persowie znajdowali się na środku rzeki. Tempo, w jakiem płynęli, nie pozostawiało wątpliwości, że zechcą tu wylądować. Obozowisko nasze było osłonięte krzakami, więc nie mogli go zauważyć. Zatoka miała około dwustu kroków długości. Noc już zapadała, sądziłem więc, że przybysze nie zapuszczą się w głąb brzegu, gdzie się mieściło nasze schronisko. Lądowanie sprawiało im więcej kłopotu, niż nam, musieli bowiem płynąć prostopadle do brzegu rzeki. Nic więc dziwnego, że, gdy wypłynęli, na spokojną wodę, już mrok panował.
Nadsłuchiwaliśmy — cisza. Po jakimś kwadransie można się było upewnić, że przypuszczenia moje okazały się słuszne. Persowie wylądowali przy cyplu zatoki, nie przeczuwając, że jest ktoś wpobliżu.
Należało jednak ustalić w jakiej odległości od nas rozbili obóz.
— Sihdi, — rzekł Halef — ktoby się spodziewał, że już rozpocznie się dla nas życie puszczy. Pokażę ci, żem nie zapomniał o twych naukach.
— Mianowicie?
— Poczołgam się do nich.
— Ja mam więcej wprawy. Sam pójdę. Tobie zaś przypomnę słowa Hanneh: nie działaj zbyt pośpiesznie! Musisz się przedewszystkiem wprawić. Gdybyś zaczął ich teraz szukać, popełniłbyś głupstwo.
— Dlaczego głupstwo?
— Znasz wielkość tej zatoki. Ile czasu zabrałoby przeszukiwanie gęstwiny? Całą noc! Trzeba więc mniej więcej zorjentować się, gdzie są Persowie.
— Jakżeto możesz określić zgóry...
— Powiedzą nam sami.
— Powiedzą? Sami? Sihdi, ależ to wykluczone!
— Drogi Halefie, widzisz, że w sprawach, odnoszących się do „życia puszczy“, nie można się zdać na twój spryt. Czy Persowie są mahometanami?
— Tak, choć są tylko szyitami; według ich pojęcia jednak synowie Alego stoją wyżej od samego Mahometa.
— Zmówią więc teraz jako szyici dwie modlitwy; pierwej moghreb, modlitwę zmroku, potem zaś, gdy się zupełnie ściemni, — modlitwę aszija. Są przekonani, że niema tu oprócz nich nikogo. Stosownie do wymagań przepisów, będą się modlili głośno, więc ich usłyszymy.
— Masz rację, sihdi, nie pomyślałem o tem!
— Zapamiętaj więc sobie, że właśnie w „życiu puszczy“ trzeba o wszystkiem myśleć. — Słuchaj!
— Modlą się. Zaczęli moghreb.
— Zanim skończą, znajdę się za nimi! Ty pozostań tutaj i uważaj na konie!
Odszedłem. Krzaki tworzyły niezbyt szeroki żywopłot, ciągnący się nad brzegiem. Poruszając się po stronie zewnętrznej, szedłem znacznie prędzej, niż gdybym się przedzierał przez krzaki. Wkrótce stanąłem za plecami modlących się i usłyszałem ostatnie słowa modlitwy:
Chwała Allahowi! Chwała jego wielkości! Niema Boga prócz niego! Bóg jest bardzo wielki! Chwała i cześć mu!
Po chwili ktoś rzekł:
— Rozpalcie ognisko! Zmówimy asziję i spożyjemy wieczerzę.
Moghreb powinien być właściwie odmawiany w chwili, gdy słońce niknie za horyzontem. Persowie opóźnili się nieco, gdyż podczas zachodu słońca zajęci byli zbieraniem drzewa. O ile nie wolno rozpoczynać modlitwy przed określoną porą, o tyle przepisy religijne pozwalają na jej przesunięcie, skoro zajdą ważne powody.
Ukryty za krzakami, ujrzałem na brzegu rzeki blask ognia. Po chwili rozległy się dźwięki modlitwy nocnej. Korzystając z tego, padłem na ziemię i poczołgałem się wśród zarośli. Trzask łamanych gałęzi zagłuszyły trzy donośne głosy modlących się. Zatrzymałem się w miejscu, w którem ostatni cień padał na ziemię.
Ujrzałem przy brzegu tratwę. Była zupełnie pusta. Persowie, którzy usiedli teraz na ziemi, nie mieli żadnych pakunków. Dwaj z nich należeli bezwątpienia do ludzi przeciętnych i nie zwrócili mojej uwagi; natomiast trzeci wydał mi się nieprzeciętnym. Pod względem ubioru różnił się od towarzyszów jedynie tem, że miał na biodrach chustę z kaszmiru, gdy natomiast tamci dwaj przepasani byli zwykłemi pasami z kermanu. Ale było w nim coś, co go z pierwszego rzutu oka wyróżniało.
Poorana zmarszczkami twarz o niskiem czole, długim, ostrym, cienkim nosie, którego nozdrza poruszały się co chwila, o szerokich mięsistych wargach, o potężnie rozwiniętych szczękach, małych przenikliwych, nieco zaczerwienionych i niespokojnych oczach, miała wyraz chytrości i okrucieństwa. Wrażenie to potęgowała jeszcze gęsta, ciemna broda, której koniec podobny był do poczernionego sopla lodu. Rysy tej twarzy mówiły o zwierzęcych instynktach. Jeżeli jest prawdą, że otwarte, jasne spojrzenie męskie stanowi dowód odwagi, to nie ulegało wątpliwości, że mam przed sobą tchórza. — Niebezpieczny człowiek: bezwzględny i tchórzliwy — pomyślałem; a gdym spojrzał jeszcze na długie, kościste ręce, podobne do szponów, których palce wskazujące wyrastały ponad palce środkowe, nabrałem pewności, że sąd mój o tym człowieku był słuszny. Twarz, głos, chód, postawa, nawet zachowanie niezawsze są miarodajne przy osądzaniu człowieka. Zato ręce nie zawodzą nigdy. Twierdzę to na podstawie długoletniego doświadczenia i starannej metody porównawczej, która mi zawsze była pomocna. Ręka człowieka jest dokładnem odbiciem jego duszy. Ręka nie potrafi ukryć żadnej jego myśli, żadnego uczucia. Jest narzędziem ducha, a każde narzędzie pozwala na sformułowanie sądu o tym, który je stworzył.
Wszyscy trzej byli uzbrojeni w długie wschodnie karabiny, noże i rewolwery.
Posilali się właśnie. Skromna wieczerza składała się z prasowanego twarogu, dugh, i kleistego chleba. Jedli w głębokiem milczeniu. W pewnej chwili ów interesujący nieznajomy wyciągnął z kieszeni jakiś pergamin, przeczytał w blasku ogniska, schował go znowu do kieszeni i rzekł:
— Jeżeli przybędziemy na czas, zarobicie po sto tumanów[2]. Obliczyłem to podczas jazdy. Będziecie mieli dosyć?
Małe oczka obrzuciły obydwóch niesamowitem przenikliwem spojrzeniem. Po chwili milczenia jeden z nich obrzucił tego, który mówił przed chwilą, takiem samem spojrzeniem i rzekł:
— Na Husseina, którego te sunnickie psy zamordowały pod Kufa, bylibyśmy zupełnie zadowoleni, gdyby zaofiarowana suma nie była zbyt mała. Odkąd zostałeś Peder-i-Baharat, Ojcem Korzeni, zarabiamy dziesięć razy więcej, niż przedtem. Powiedziałeś nam jednak, że inni zarabiają tysiąc razy więcej.
— Czy tylko to powiedziałem?
— Nie, nawet przedstawiłeś nam dokładne wyliczenia.
— Tak, a co raz wyliczę, to zgadza się zwykle ze stanem faktycznym. Powiadasz, Aftabie, że zostałem Peder-i-Baharat. To prawda, otrzymałem ten tytuł, ale nie jestem nim. Właściwie wolno wam nazywać mnie jedynie Sill-i-Safaran, Cieniem Szafranu. Mimo że nie jestem nikim więcej, możecie przy mnie gromadzić bogactwa, choć dawniej zarabialiście zaledwie tyle, ile wam potrzeba było na zaspokojenie głodu. Wpadłem przecież sam na pomysł używania osfuru obok szafranu. Przyniosło nam to już do dziś dużo tysięcy tumanów i przyniesie nam jeszcze więcej. Dlaczego udało mi się zdobyć tylko szafran, choć należą mi się wszystkie baharat? Czy powinienem to znosić? Czy powinniście na to pozwolić wy, moi podwładni, którzy również otrzymujecie więcej, gdy więcej zarabiam? Czy wiecie dla kogo pracujemy i narażamy życie? Któż to jak pasorzyt tuczy się naszą pracą i żyje jak Gible-i-Alem[3]?
— Wiemy, kogo masz na myśli, — odparł ten, którego nazywano Aftabem.
— Widziałeś go kiedy?
— Nie.
— Dlaczegóż codziennie narażacie dla niego życie? Czyż pochodzi z felek ul eflahk[4], że się nie raczy nam ukazać? Czy nie jestem ciągle z wami? Czy nie dzielę wszystkich niebezpieczeństw ze swymi podwładnymi? Kogóż więc powinniście bardziej kochać i szanować, mnie, czy jego? Jego powinniście darzyć większem zaufaniem? Zapewniam was, że zarabialibyście więcej tysiączek, niż teraz zarabiacie setek, gdybym zamiast niego był waszym Emir-i-Sillan, Księciem Cieni.
— Nieraz nam to już mówiłeś. Wierzymy ci.
— Mówiłem to również wielu innym, i oni również mi wierzą. Czas już nadszedł. Szemszihr[5] wisi nad jego głową. Mówiłem z kilkoma innymi pederahnami[6]; jestem pewien, że się nie cofną w decydującej chwili. Wiemy, że pod sukniami nosi stale sirę[7], ale moja guluhle[8] przebije go z pewnością.
Nastąpiła przerwa. Peder-i-Baharat patrzył przed siebie ponuro; towarzysze jego wbili w ziemię spojrzenia. Nieraz już zdarzało mi się podkradać do ludzi, ale rzadko kiedy udało mi się podsłuchać tak tajemniczą i dziwną rozmowę.
Peder-i-Baharat — Ojciec Korzeni, Sill-i-Safaran — Cień Szafranu, Emir-i-Sillan — Książę Cieni! Nie ulega wątpliwości, że imiona te mają jakieś określone znaczenie. Ale jakie? Książę Cieni? Kimże są te cienie? Bezwątpienia ludźmi! Wynikało to z końcówki an, której używa się zwykle w odniesieniu do ludzi, gdy we wszystkich innych wypadkach stosuje się końcówkę ha. Cóżto za ludzie, dlaczego zowią ich sillan — cienie. Czy miano Książę Cieni oznacza jakąś godność, jakiś stopień? Jeżeli tak, to Cienie Szafranu i Ojciec Korzeni oznaczają również stopnie. Zdaje się, że chodzi tu o przełożonych i podwładnych. Według wszelkiego prawdopodobieństwa jest to tajemny związek, czy korporacja, która się lęka dziennego światła.
Władza nad rzeką, nad którą się obecnie znajdowałem, należała kiedyś do Babilończyków i Asyryjczyków; kres ich panowaniu położyli Mederowie i Persowie. Gdyby z grobu wyszedł stary dzielny Hammurabi wraz Kyaxaresem, walecznym Tukulti-Adarem I i Achemenidą Cyrusem i prowadzili tajemną rozmowę, byłaby dla mnie z pewnością bardziej zrozumiała od tej, którą przed chwilą toczono w mojej obecności. Nie koniec jednak na tem — po dłuższej pauzie przywódca zaczął mówić dalej:
— O czem myślicie? Czy o tem, com powiedział?
— Tak — odrzekł Aftab. — Gotowi jesteśmy podtrzymywać cię, gdyż zerbahs[9] nie wygra bitwy bez sahibmenseba[10], którego musi słuchać. Niechaj więc ten, kto rozkazuje i do kogo należy nasze życie, nie będzie niewidzialnem stworzeniem. Rozmawialiśmy już o tem z innymi sillanami — są tego samego zdania. Powiedz tylko, co powinniśmy czynić! Przyrzekamy, że będziemy posłuszni.
— Mogę więc na was liczyć?
— Tak. Mówiłeś, że miecz wisi już nad głową Emira-i-Sillan. Znasz czas i miejsce?
— Owszem.
— Czy wolno nam dowiedzieć się o tem?
— Wyjawię wam tę tajemnicę, gdyż wiem, że umiecie milczeć. Wiadomo wam chyba, że każdego duszembe-i-mewahjib[11] wszyscy pederahnowie zbierają się w ruinach mejme-i-Yehud[12], aby wysłuchać jego rozkazów i zdać raport ze swych czynności. Tej nocy, o ile mnie...
Przerwał, gdyż od strony, w której znajdował się Halef, padł strzał. Przeraziłem się niemało, był to bowiem oczywisty dowód niebezpieczeństwa. Trzeba było śpieszyć z pomocą Halefowi. Zdawałem sobie sprawę, że nie będę mógł się oddalić bez hałasu. W ciężkiej sytuacji dopomogło mi przerażenie Persów; usłyszawszy strzał, zerwali się z ziemi, pochwycili strzelby i pobiegli ku krzakom, aby się w nich ukryć przed nieprzyjacielem. Odgłos łamanych gałęzi dozwolił mi opuścić niepostrzeżenie placówkę. Pod osłoną krzaków puściłem się w kierunku naszego obozu. Dotarłszy tam, ujrzałem Halefa z podniesioną strzelbą; na mój widok skierował bieg lufy ku mnie.
— Ostrożnie, Halefie! — rzekłem półgłosem. — To ja. Czyś to ty strzelał?
— Tak.
— Dlaczego? Do kogo?
— Do lwa, sihdi. Podkradł się, aby rozszarpać twego Assila ben Rih.
— Bredzisz!
— Wcale nie! Widziałem go wyraźnie.
— Naprawdę?
— Tak. To prawdziwy lew, najprawdziwszy ojciec grubej głowy.
Kto wie, może się nie myli; perskie lwy zapuszczają się aż do Dżezireh. Wyciągnąłem z kieszeni zapałki, aby zapalić wiązkę chróstu, którą przygotowaliśmy na wszelki wypadek. Ogień odbierze lwu ochotę do ewentualnego powrotu. Fakt, że mogę skierować na nas uwagę Persów, nie interesował mnie w tej chwili.
Gdy wysoki płomień oświetlił obozowisko, zapytałem Halefa, w którem miejscu ujrzał „ojca grubej głowy“. Wskazując palcem, odparł:
— Podkradł się stamtąd. Zatrzymał się na mój widok. Był to wielki potężny abu er rad[13]. Posłałem mu kulkę — znikł mi z oczu. Jestem przekonany, że nie spudłowałem. Uciekł z przerażenia i lęku, gdyż tam, gdzie stoi Hadżi Halef Omar, nawet najmocniejszy lew nie da rady.
Nabiwszy niedźwiedziówkę, ruszyłem wolno i ostrożnie w kierunku wskazanym przez Halefa. Uszedłszy jakieś czternaście kroków, przekonałem się, że się nie mylił. Trafił istotnie — — ale w co! Przywołałem go. Ruszył w moją stronę, krzycząc po drodze:
— No i cóż, sihdi? Spostrzegłeś coś?
— Zwierzyna leży tutaj.
— A więc trafiłem?
— Tak.
— Zabity?
— Na śmierć.
Hamdulillah! A więc położyłem gedd el isman, dziadka straszliwych kłów, straszliwego dusiciela naszych trzód. Sława memu imieniu!
— Nie triumfuj przedwcześnie. To nie on, lecz ona.
— Lwica?
— Nie. Nie zabiłeś abu er rada; strzał twój położył trupem omm es ssanne, matkę fetoru. Była głodna, przyszła żebrać o kawałek mięsa. A tyś nie miał litości i poczęstowałeś ją kulą.
Podszedł do mnie, spojrzał na zwłoki zwierzęcia.
— Hiena! — zawołał zawstydzony. — Niech Allah zapomni o tym dniu. Jakże to zwierzę śmiało udawać lwa? Niechaj Mohammed, prorok nad prorokami, pochwyci duszę tej hieny i ukarze kłamczynię przebywaniem w najsmrodliwszym kącie piekła!
— To nie hiena winna, lecz twoje oko. W nocy wszystko wydaje się większe.
Hasreta! Biada, biada! A więc głosy chwały we wszystkich namiotach i obozach zamilkną...
— Nie. Nie zamilkną, lecz będą sławić imię wielkiego bohatera, który na widok hieny, zamienionej w lwa, nie uciekł.
— Kpisz ze mnie, sihdi? To jeszcze bardziej powiększa mój smutek. Chciałem zostać bohaterem, a zmieniłem się w siodło, po którem jeździ twe szyderstwo. Synowie moi będą biadać nade mną, córki wyleją morze łez; wnuki moje będą potrząsać głowami, a potomkowie mych prawnuków zasłonią przede mną oblicza. Zastrzeliłbym się z rozpaczy, gdyby to nie było samobójstwem! Przestań ze mnie żartować i pomyśl o tem, że i ty mógłbyś zastrzelić lwa, który poto tylko przeobraził się w matkę smrodu, aby wywołać twój gniew.
— Nie sądzę, gdyż pamiętam o tem, — co, zdaje się, nie było ci dotychczas wiadome — że w ciemnościach nocy każdy kształt urasta. Jeżeli tego na przyszłość nie będziesz brał pod uwagę, oczy twoje gotowe przyzwyczaić się do traktowania jaszczurki jako krokodyla.
— Dlaczego rzucasz mi na głowę krokodyla? Czy omyłka mego oka obraziła cię tak mocno, że nie możesz mi przebaczyć?
— O obrazie nie może być mowy. Ale popełniłeś błąd, boś przerwał bardzo interesującą i ciekawą rozmowę Persów.
W’allah! Ubolewam bardzo nad tem. A więc udało ci się podkraść do nich niepostrzeżenie?
— Tak.
— Cóżto za ludzie? Czem się trudzą? Skąd przybyli, czego chcą, o czem mówili?
— Gdybyś nie przerwał rozmowy tym niefortunnym strzałem, odpowiedziałbym na wszystkie pytania. Pomijam już okoliczność, żeś zwrócił na nas ich uwagę. Naskutek twej porywczości jednak, przed którą cię Hanneh wyraźnie ostrzegła, straciłem możność zbadania tajemnicy, która w naszej podróży przez Persję przydałaby się bardzo.
— Powiedz, sihdi, co to za tajemnica?
— Nie mogę ci tego, niestety, powiedzieć, bom się nie dowiedział. Wróćmy jednak do ogniska. Trzeba dorzucić gałęzi, inaczej zgaśnie.
— Może lepiej zgasić ogień, aby Persowie nas nie znaleźli?
— Skoro już wiedzą, że ktoś tu jest, niech się przekonają, że to ludzie, których nie mają powodu się obawiać.
— Czy będą wobec nas uprzejmi?
— Radziłbym im dla ich własnego dobra.
— Sądzisz, że tu do nas przybędą?
— Bezwątpienia. Z początku będą niezwykle ostrożni i zechcą nas obserwować z ukrycia; skoro jednak zobaczą, że jest nas tylko dwóch, bezwzględnie się pokażą. Wtedy ustalimy linję postępowania. No, a teraz pomówmy o czemś obojętnem, gdyż nie jest wykluczone, że są już niedaleko. Jeśli ich zauważę, dam ci znać zapomocą złożenia rąk.
— Skoro będziemy rozmawiać, nie dosłyszysz odgłosu ich kroków.
— Ty nie usłyszysz, bo nie masz wprawy; mnie rozmowa nie przeszkadza.
Usiedliśmy przy ognisku. Byłem odwrócony tyłem do krzaków, Halef ulokował się naprzeciw. Po niedługim czasie dałem umówiony znak, ponieważ byłem pewien, że ktoś stoi za mną w krzakach. Nie zauważyłem nic i nic nie usłyszałem. Kierował mną ten bliżej nieokreślony szósty zmysł, który u westmana z biegiem czasu rozwija się niesłychanie. Człowiek przeczuwa raczej w tych wypadkach, niż odczuwa. Miałem wrażenie, że ze stojącego za mną Persa emanuje jakiś prąd, podobny do niewidzialnych nici, łączących przedmiot pachnący z organami powonienia. Rozmawialiśmy tak beztrosko i swobodnie, jakgdybyśmy nie mieli pojęcia, że ktoś może nas podsłuchiwać. Skierowałem rozmowę na tematy, z których trudnoby było wysnuć jakiekolwiek wnioski co do naszych zamiarów. Pers słuchał więc przez chwilę rozmowy, która go nic a nic nie obchodziła. Zniecierpliwił się wreszcie, wyszedł z zarośli, stanął przed nami i zapytał takim tonem, jakgdyby był panem i władcą:
— Coście za jedni? Czego tu chcecie?
Przypuszczając, że nas tem pytaniem zbije z tropu, pogładził z zadowoleniem kozią bródkę i spojrzał na nas wzrokiem pełnym oczekiwania. Nie otrzymawszy odpowiedzi, ciągnął dalej:
— Dlaczego nie odpowiadacie? Czyście ślepi i głusi? Czy mnie nie widzicie i nie słyszycie?
Na te słowa odparłem:
— Istotnie jesteśmy ślepi i głusi, ale tylko wobec ludzi, którzy dają powód, aby na nich nie zwracać uwagi.
— Masz mnie na myśli?
— Tak. Nie zachowujesz się jak człowiek, godny szacunku.
Na to odparł szyderczo:
Affuhsa! — jaka szkoda! A więc jestem człowiekiem, który dla was nie istnieje?
— Który istnieć nie powinien, — poprawiłem — jeśli bowiem zniżam się do rozmowy z tobą, daję ci dowód, żem zauważył twoją obecność.
— Zauważyłeś moją obecność! Co za uprzejmość i łaskawość. Jakże ci jestem wdzięczny, żeś raczył mnie łaskawie zauważyć. Dotychczas uważałem się za człowieka, którego każdy nietylko widzi, ale i uprzejmie traktuje.
— Byłeś w wielkim błędzie; ten bowiem, kto żąda uprzejmości, musi być sam uprzejmy.
Allah! Czy to wyrzut?
— Nie. Obojętne mi to, jakim jesteś. Ponieważ jednak mówiłeś o uprzejmości, zwróciłem ci uwagę, że nie możesz się nią pochwalić.
Roześmiał się i zapytał:
— Uważasz, że powinienem był przywitać się z wami?
Czyniąc przeczący ruch ręką, odparłem:
— Mówiąc o przywitaniu, dajesz dowód, że najprostsza zasada przyzwoitości jest ci nieznana.
Skrzyżował ręce na piersi, skłonił się głęboko wschodnim zwyczajem i rzekł ironicznie.
— Ponieważ wyglądasz na wielkiego pana, chcę nadrobić to, co zaniedbałem, i wołam: Assalam ’aleîkum!
Skinąłem głową, udając, że nie wyczuwam szyderczego tonu.
Ciągnął dalej:
— Mam wrażenie, że ci to nie wystarczy. Proszę więc o łaskawe pozwolenie, aby mi wolno było usiąść. Ahwal-i-szerif? — Jak szacowne zdrowie?
Odrzekłem tonem nauczyciela, który łaskawie udziela pochwały uczniowi:
— No, teraz rzecz poszła jako tako. Jeśli będziesz miał szczęście stykać się częściej z uprzejmymi ludźmi, nauczysz się obejścia w towarzystwie ludzi przeciętnych. O tem, abyś godnie się zachował wobec osób wyżej od ciebie stojących, wątpię. Bądź zadowolony, żem cię napomniał. Człowiek, zdający sobie sprawę ze swych błędów, robi pierwszy krok w kierunku poprawy. Mam wrażenie, że w dziedzinie form towarzyskich niejednego jeszcze będziesz się musiał nauczyć.
— Uważasz, że możesz mi świecić przykładem?
— Tak.
Maszallah Jakiś cud sprowadził mnie tu z Persji, abym przy twej pomocy uzupełnił braki wychowania. Korzystam ze sposobności i siadam obok ciebie.
Zgiął kolana, by usiąść obok nas na wschodnią modłę. Wzbroniłem mu tego:
— Wstrzymaj się! Byłoby to nowe naruszenie zasad uprzejmości. Czy prosiłem, byś usiadł?
— Nie. Mam jednak nadzieję, że nie będziesz miał nic przeciw temu, w przeciwnym bowiem razie dałbyś dowód nieuprzejmości.
— Racja. Ale niema zwyczaju zapraszania ludzi nieznanych. Przybyliśmy tu pierwsi, masz więc obowiązek powiedzieć nam, kim jesteś i czem się trudnisz. Gdy to uczynisz, zdecyduję, czy obecność twoja jest pożądana.
— Pewnie piastujesz bardzo wysoką godność i przywykłeś do rozkazywania. Proszę cię, okaż mi tę łaskę i pozwól, aby mnie owiał oddech twych ust. Słyszałeś kiedy o imieniu Kassim mirza?
— Nie.
— A więc nie znasz stosunków, które panują w naszym kraju. Jestem szahzahdą Kassim mirzą; jadę do Bagdadu jako mu temed el mulk, zaufany króla.
Szahzahda oznacza syna, potomka albo krewnego perskiego szacha. Nie ulegało wątpliwości, że przybysz kłamie; nie był ani krewnym, ani wysłannikiem szacha.
— Chyba masz liczną eskortę? — rzekłem. — Gdzie są twoi wojownicy?
— Jestem sam wojownikiem i obywam się bez ochrony. Podróżuję pod baldachimem tajemniczości, powierzono mi bowiem szereg ważnych spraw, o których nikt nie powinien wiedzieć. Dlatego jadę samotrzeć, a wybrałem drogę, na której nie grozi mi niebezpieczeństwo, że ktośkolwiek pozna we mnie szahzahdę.
Allah akbar! W takim razie dusza moja powinna się była pochylić przed tobą w pełnej szacunku wdzięczności!
— A więc przekonałeś się, że mam rację? Nie chcę jednak, abyś się płaszczył przed mojem wysokiem pochodzeniem.
— Ani mi to w głowie. Obojętne mi to, czyś synem króla, czy żebraka. O wdzięczności mówiłem nie dlatego, żeś wysoko urodzony, lecz dlatego, żeś wobec mnie szczery i otwarty.
— Szczery i otwarty?
— Tak. Jesteś przecież księciem i posłem władcy Persji. Mgła tajemnicy osnuwa twoją podróż. A jednak przede mną się nie kryjesz. Wyjawiłeś mi swoją godność, albo dlatego, że jesteś ojcem gadatliwości, albo też dlatego, żem ci się spodobał i musiałeś otworzyć przede mną swe serce. Jako człowiek obarczony ważnemi tajemnicami jesteś bezwątpienia dyskretny. Sądzę więc, żem ci się bardzo spodobał, i wdzięczny ci jestem za to.
Zauważył, że popełnił gruby błąd. Ukrywając zmieszanie, rzekł protekcjonalnym tonem:
— Tak. Spodobałeś mi się z pierwszego rzutu oka i tylko dlatego dowiedziałeś się o tem, co dla wszystkich pozostać musi tajemnicą. Mam nadzieję, że ocenisz zaszczyt, jaki ci sprawić powinna sama moja obecność. Siądę więc przy was!
— Nie mam nic przeciwko temu. Czy wolno wiedzieć, gdzieś zostawił towarzyszów?
— Zostali nieopodal; zjawią się za chwilę. Na odgłos strzału pośpieszyliśmy wam na pomoc, zważywszy, że strzela człowiek zazwyczaj w niebezpieczeństwie.
Klasnął w dłonie — zjawili się towarzysze. Zwrócił się do nich następującemi słowy:
— Ci obcy ludzie prosili mnie, szahzahdy, abym uprzyjemnił im wieczór naszem towarzystwem. Nie chciałem ich martwić odmową. Siadajcie!
Usłuchali. Wymienienie swej godności było nieostrożnością, gdyż musiałbym nabrać podejrzenia nawet wtedy, gdybym przedtem o niczem nie wiedział. Zakomunikował im, za kogo się podał, ponieważ chciał zapobiec, aby go nie nazwali prawdziwem imieniem.
Mój mały Halef milczał dotychczas jak zaklęty. Zauważyłem jednak jego wściekłość. Byłem przekonany, że za chwilę użyje sobie. Nie czekałem długo. Wrzekomy Kassim mirza ciągnął dalej:
— Usłyszawszy, kim jesteśmy, zechcecie zapewne powiedzieć nam swoje imiona?
Nie dopuszczając mnie do słowa, Halef rzekł szybko:
— Przypuszczam, że jako syn najsławniejszego władcy znasz wszystkie królestwa i kraje świata?
— Oczywiście, że znam, — odparł wrzekomy mirza.
Ustrali[14] znasz również?
— Znam.
— A Yengi dunya[15]?
— Znam.
— Więc dowiedz się, że jestem szachem Ustrali. Ten zaś dostojny władca, który siedzi obok mnie, to wielki sułtan z Yengi dunya.
Wypowiedział te słowa ze śmiertelnie poważną miną.
Pers otworzył szeroko oczy. Widać było, że nie zdaje sobie sprawy, czy Halef żartuje, czy też mówi serjo. Mój mały zaś przyjaciel ciągnął dalej:
— I my jedziemy do Bagdadu z tajemnemi wieściami. Są tak ważne, że nie możemy się z nich zwierzyć ani przed żadnym posłem, ani nawet przed szahzahdą. Zeszliśmy więc na krótki czas z naszych złotych tronów i pojechaliśmy rah-i-ahenem[16] przez wielkie morze, aby własnoręcznie oddać tajemne listy.
— Rah-i-ahenem? — zapytał Pers, nie orjentując się, że Halef kpi z niego. — Na morzu?
— Dlaczego nie? Władza nasza jest tak wielka, że nie myślimy, czy coś istnieje, czy nie istnieje. Potrzebne od czasu do czasu gahrha[17] naładowaliśmy na kahleske-i-bukhahr[18] i zabraliśmy ze sobą. Gdyśmy mieli ochotę zatrzymać się lub wysiąść, momentalnie ustawiano dworzec.
— Na wodach morza...?
— Tak.
Pers zwrócił się do mnie i rzekł ze współczuciem:
— Wybacz, że się tobie dziwię!
— Dlaczegóż to? — zapytałem.
— Nie podróżuje się przecież z człowiekiem, w którego głowie mieszka obłęd.
— Obłęd? Skąd ci to przyszło na myśl?
— Kto twierdzi, że przebył koleją przez wód powierzchnię i zabrał ze sobą dworzec, ten bezwątpienia rozum postradał.
— Mylisz się. Mózg tego człowieka sprawniej działa niż twój.
— Niech Allah zlituje się nad wami! Obydwaj straciliście zmysły.
Powiódł błędnem spojrzeniem po mnie i Halefie. Po chwili jednak na co innego wzrok skierował. Konie nasze, objadając krzaki, zbliżyły się do obrębu światła. Ujrzawszy je zdaleka, Pers, bezwątpienia wielki znawca koni, podbiegł, aby się im przyjrzeć zbliska.
— Co widzę? — zawołał. — Dwaj warjaci mają tak wspaniałe konie! Chodźcie-no, przyjrzyjcie się tym wierzchowcom! Nawet w stajni szah-in-szaha niema zwierząt szlachetniejszych!
Słowa te wypowiedział do towarzyszów. Zbliżyli się i lustrowali konie ze wszystkich stron, szepcąc między sobą. Udaliśmy, że nie zwracamy uwagi na dziwne spojrzenia, rzucane w naszą stronę. Po chwili wrócili i siedli obok nas.
— Te konie są waszą własnością? — zapytał jegomość z bródką.
— Tak — odparł Halef. — Czy sądzisz, że władcy jeżdżą na cudzych szkapach?
— Skądeście je wzięli?
— Ujeździliśmy je sami. Stajnie nasze roją się od rasowych zwierząt.
— Widzę przy brzegu tratwę. Czy to wasza?
— Tak.
— A więc nie przybyliście tu konno!
— Owszem.
— Skoro się używa tratwy, nie można jechać konno!
— Zdaje ci się tylko. Władcy Ustrali i Yengi dunya postępują inaczej. Zaprzęgliśmy konie do tratwy, dosiedliśmy wierzchowców i ruszyliśmy wzdłuż rzeki.
— Jesteś naprawdę obłąkany!
— Nie bądźcie śmieszni! Jakże mógłbym rządzić krajem Ustrali, gdybym był warjatem?
— Obłęd twój polega właśnie na tem, że wyobrażasz sobie, jakobyś był szachem Ustrali.
— W takim razie jesteś takim samym warjatem, jak ja.
— Dlaczego?
— Bo wyobrażasz sobie, że jesteś szahzahdą i nazywasz się Kassim mirza.
— Ależ to prawda!
Halef zwrócił się w moją stronę i, potrząsając głową, rzekł:
— Sihdi, ten człowiek uważa nas za warjatów, a sam musi być szaleńcem, inaczej bowiem zorjentowałby się już dawno, dlaczego udajemy królów. Jeżeli to prawda, że jest szahzahdą, my jesteśmy co najmniej władcami dwóch kontynentów.
Pers dopiero teraz pojął, że bawiliśmy się jego kosztem. Obrzucając Halefa wściekłem spojrzeniem, zapytał:
— A więc miałeś zamiar zakpić sobie ze mnie?
— Tak — brzmiała odpowiedź.
„Ojciec Korzeni“ wyciągnął rękę w kierunku pasa. Po chwili cofnął ją jednak i rzekł, zachowując spokój:
— Właściwie powinienem cię poskromić. Ale widocznie nie wiesz, z kim mówisz. Znasz różnicę między Kassimem mirzą a mirzą Kassimem?
— Znam.
— Nie nazywam się mirza Kassim, lecz Kassim mirza. Masz więc księcia przed sobą.
— Nie nazywasz się ani mirza Kassim, ani Kassim mirza; nie stoi przede mną ani książę, ani człowiek, który ma prawo używać tytułu mirza.
Allah, jaka obelga! Czy mam ci odpowiedzieć wyostrzoną klingą?
Wyciągnął nóż z za pasa. Halef rzekł spokojnie:
— Zostaw to bawidełko za pasem. Jeżeli mnie dotkniesz, trupem legniesz.
— Na Allaha — mówisz poważnie?
— Tak. Czy nie widzisz, co mój towarzysz trzyma w ręce? Zanim zdążysz podnieść nóż, kula utkwi w twej głowie!
Samo się przez się rozumie, że gdy tylko Pers wyciągnął nóż, ja uzbroiłem się w rewolwer. Wrzekomy mirza włożył nóż do pochwy i rzekł z wielką pewnością siebie:
— No, niewiadomo jeszcze, kto kogoby ubiegł. Jestem jednak gotów przebaczyć ci, jeżeli mnie przeprosisz.
Halef roześmiał się na całe gardło:
— Słyszałeś, sihdi, ja mam przepraszać, ja, Hadżi Halef Omar! Czy istnieje na świecie człowiek, któryby miał odwagę wypowiedzieć bezkarnie pod moim adresem tego rodzaju żądanie?
— Bezkarnie? — roześmiał się Pers. — Kimże jesteś, że w ten sposób do mnie przemawiasz?
— Kim jestem? Dowiesz się i zdębiejesz! Jam Hadżi Halef Omar ben Hadżi Abul Abbas Ibn Hadżi Dawud al Gossarah.
— Imię to jest tak długie, jak żmija, którą się depcze nogami. To wszystko?
— Udajesz dostojnego Persa, a nie wiesz nawet, że Hadżi Halef Omar jest najwyższym szeikiem sławnych Haddedihnów.
— Tak? Bądź sobie Haddedihnem i szeikiem tego plemienia — nic mi do tego! Kimże jest twój kamrat?
— Jest tysiąckroć sławniejszy ode mnie. To niezwyciężony emir Hadżi Kara ben Nemzi effendi, przed którym drżą ze strachu wszyscy wrogowie.
— Drżą ze strachu? — zapytał Peder-i-Baharat, obrzucając mnie podejrzliwem spojrzeniem. — Nazywasz go ben Nemzi?
— Tak.
— A więc pochodzi z kraju, zwanego Alman?
— Tak.
— I jest izewi[19]?
— Tak.
Na te słowa szyit zerwał się z ziemi, splunął przede mną i zawołał:
Bi Khatir-i-Khuda! — Na miłość Boską! Cośmy uczynili?! Siedzieliśmy obok śmierdzącego ścierwa, obok niewiernego, który wierzy w kobietę Miryem, a kłamcę Iza uważa za Boga! Niechaj Allah was przeklnie! Zbrukaliśmy się i musimy...
Nie dokończył. Nie ruszałem się z miejsca, wiedząc, że Halef wystąpi w mojem imieniu. Nie powściągałem go tym razem. Skoczył na równe nogi, sięgnął ręką do pasa po bat i ryknął straszliwie:
— Milcz, bezwstydniku! Tę obelgę możesz łatwo przypłacić życiem! Wystarczy, aby mój effendi pomacał cię ręką, a padniesz trupem. Ale nie warto, by tak dostojny effendi się wysilał. Jeżeli powiesz choć jeszcze jedno obelżywe słowo, ja się z tobą porachuję!
Ojciec Korzeni cofnął się o krok, obrzucił przeciwnika lekceważącym wzrokiem, roześmiał się na całe gardło i odparł:
— Co takiego? Chcesz mnie zmusić do milczenia? Ten twój effendi ma mnie powalić na ziemię? Nie przestraszę się takich chłystków! A twoje groźby, karle, mogą mnie tylko rozśmieszyć, gdyż...
I tym razem nie dopowiedział zdania, lecz z bardziej dosadnego powodu, niż przedtem. Halef, czuły na każdą obelgę, w szczególną pasję wpadał, skoro drwił kto z jego małego wzrostu. Wtedy to kara następowała błyskawicznie. I tym razem, skoro tylko padło słowo karzeł, Halef uderzył Persa w twarz batem ze skóry krokodylej z taką siłą, że uderzony cofnął się, krzycząc wniebogłosy i ledwie się trzymając na nogach. Ukrywszy twarz w dłoniach, zachwiał się na wszystkie strony. Obydwaj jego kamraci porwali się z miejsc z wyciągniętemi nożami. Halef stanął naprzeciw nich z wysoko podniesionym batem. Oczy mu świeciły niesamowitym blaskiem. Zerwałem się również i stanąłem wpogotowiu. Mierzyliśmy się przez chwilę spojrzeniem, nie mówiąc ani słowa. Wreszcie przywódca wrogów odjął ręce od twarzy. Od uderzenia biczem powstała pod nabiegłemi krwią oczami sina pręga. Podniósł ramiona, zacisnął pięści i, straciwszy panowanie nad sobą, rzucił się na Halefa. Ów, odskoczywszy wbok, zdzielił go jeszcze raz batem przez wargę i zaczął walić trzonem w kark z taką siłą, że wrzekomy mirza osunął się na ziemię. Halef rzucił się na niego i skrzyżował mu ręce pod karkiem. Wszystko to odbyło się tak szybko, że obydwaj podwładni Persa nie mieli czasu pośpieszyć swemu panu z pomocą. Opamiętali się dopiero teraz i chcieli dopaść Halefa ztyłu. Jednego z nich powaliłem wypróbowanym ciosem myśliwskim, drugiego chwyciłem za gardło z taką siłą, że omal się nie udławił. Wyciągnąłem mu z za pasa nóż i rewolwer, wrzuciłem tę broń do wody, a wreszcie i jego powaliłem na ziemię.
Halef zawołał:
— Sihdi, chodź tutaj! Tyś już skończył ze swoimi ptaszkami, ale mój ananas sprawia mi kłopot.
— Przynieś z tratwy rzemienie, zwiążemy ich! — odrzekłem.
Zostałem przy szyicie. Halef zaś oddalił się, aby spełnić moje polecenie. Po kilku minutach wszyscy trzej mieli skrępowane ręce i nogi.
— Co teraz? — zapytał Halef. — Czy związanie ich było konieczne?
— Tak.
— A może lepiej na innem miejscu rozbić obóz?
— Ani mi się śni! Przecież zwyciężyliśmy. Poza tem musimy się wyspać; nie myślę tracić dla tych ludzi nawet pięciu minut. Zobaczymy, co mają przy sobie!
— Chcesz zabrać łupy? To niepodobne do ciebie, sihdi!
— Nie, nie mam tego zamiaru, ale może w ten sposób dowiemy się, kim właściwie jest wrzekomy szahzahda.
Chodziło mi jeszcze o coś, ale nie powiedziałem tego na głos ze względu na Ojca Korzeni, który nie utracił przytomności. Znaleźliśmy przy nim tylko pieniądze i rachunek, o którym już była mowa; nie dawał jednak podstawy do żadnych wniosków. Wrzekomy mirza miał na palcach dużo pierścieni. Jeden z nich był złoty; na ośmiokątnem polu widniały litery arabskie. Z początku nie zwróciłem nań specjalnej uwagi; przy obydwóch kamratach nie znaleźliśmy również nic szczególnego; mieli tylko na palcach takie same pierścienie, jak przywódca, z tą jednak różnicą, że odlane były ze srebra. Pozdejmowałem je i przysunąłem do ognia, aby odczytać napisy. Ujrzałem dwie litery: i lâm. Obydwie były połączone dwiema kreskami, co daje razem słowo sill — cień.
Byłem teraz pewien, że znalazłem to, czego szukałem. Te pierścienie są bezwątpienia znakami porozumiewawczemi, dowodami przynależności do tajnego stowarzyszenia. Muszę mieć wszystkie trzy; Pers nie powinien się jednak domyślić, że mam zamiar je zatrzymać. Kryjomo podniosłem z ziemi trzy kamyczki, położyłem je na otwartą dłoń i rzekłem głośno do Halefa:
— Dwa dziwne pierścienie. Chciałbym zobaczyć, czy trzeci jest do nich podobny!
Po chwili zawładnąłem złotym pierścieniem, ściągając go siłą z palca opierającego się tej operacji Peder-i-Baharata. Spojrzałem na pierścień przelotnie, jakgdybym nie miał zamiaru odczytania tego samego słowa, które było wypisane na innych pierścieniach, i rzekłem do Halefa:
— Drogi Halefie, to czarodziejskie pierścienie. Pochodzą bezwątpienia z czasów Harun al Raszida. U nas, chrześcijan, kuglarstwo jest wzbronione. Zasłużę się więc swej religji, jeżeli wrzucę te chawahtim el chatija, pierścienie grzechu, do wody.
Pers zawołał ze złością:
— Te pierścienie należą do nas, nie do ciebie! Nie jesteście przecież rozbójnikami! Oddajcie je!
— Moim obowiązkiem jest ustrzec was od kuglarstwa, które prowadzi dusze do zguby. Niech te pierścienie spoczną na dnie wody, gdzie nie dosięgnie ich ręka ludzka. Uwaga! Raz — — dwa — — trzy!
Kolejno rzuciłem w wodę wszystkie trzy kamyki. Pers słyszał, jak padały na fale, i był przekonany, że to pierścienie. Kiedy zniknął ostatni kamyk, rzekł szyderczo:
— Nie wyobrażaj sobie, żeś się zasłużył przez tę kradzież. Pierścieni takich jest więcej, niż przypuszczasz, — wkrótce zdobędziemy takie same. Ale z wami się policzymy; przysięgam ci to na Alego, największego pośród kalifów!
Niepostrzeżenie włożyłem pierścienie do kieszeni, nie zadawając sobie nawet fatygi odpowiedzenia Persowi. Halef, który jako dawny zwolennik Sunny niezbyt wysoko cenił Alego, natomiast odrzekł:
— Nie wspominaj o tym kalifie! Był łysy, jak kolano, broda jego wyglądała, jak biały kłębek bawełny, brzuch mu zwisał aż do kolan, gdyż był jednym z największych obżartuchów na ziemi. A jeżeli wy, szyici, twierdzicie, że święta jego władza wyrosła z miłości i wierności do Fatimeh, córki proroka. to sunnici są lepiej poinformowani i wiedzą, że ta Fatimeh Khanum żyłaby znacznie dłużej, gdyby jej osiem innych kobiet i dwadzieścia niewolnic nie zagryzło na śmierć.
— Niechaj Allah przeklnie twój zły język! Skoro wpadniesz w moje ręce, wykraję ci go z ust!
Tymczasem obydwaj podwładni odzyskali przytomność. Trzeba było pomyśleć o tem, by nam jeńcy nie uciekli podczas naszego snu. Przywiązaliśmy ich więc pojedyńczo do trzech krzaków. Potem odebraliśmy im broń i ułożyliśmy się do spoczynku obok koni. Gdym wyrecytował przed swym wierzchowcem wybraną surę, Halef zapytał:
— Sihdi, spostrzegłem, że ukryłeś coś w kieszeni. Co to było?
— To trzy pierścienie. Nie wrzuciłem ich do wody.
— Nie? Przecież słyszałem, jak spadały!
— Były to kamienie.
— Na Allaha, poco ta zamiana? Pocoś mnie wyprowadził w pole?
— Nie chodziło mi o ciebie, tylko o Persa. On i jego kamraci należą do tajnej korporacji. Pierścienie są prawdopodobnie godłem tajnego związku. Kto wie, jak wielka to korporacja, — może obejmuje całą Persję, która jest przecież celem naszej podróży. Rozumiesz, o co mi chodzi?
— Domyślam się, sihdi. Fakt, że znamy godło tego związku, może nam przynieść wielkie korzyści.
— Niedość, że znamy godło, ale mamy je w rękach. Może będziemy zmuszani udawać sillanów.
Sillanów? Któż to taki?
— Członkowie związku tak się zowią. Każdy z nich nosi miano sill. Słowo sill, cień, wskazuje na tajemną działalność, która jest na pewno bezprawna, ponieważ lęka się dziennego światła. Zwyczajni członkowie mają srebrne pierścienie, przełożeni zaś złote. Jeżeli się nie mylę, prezes tego tajnego związku zwie się Emir-i-Sillan.
— Sihdi, mam myśl: czy nie chodzi tu o sektę babi?
— Być może. Nie uważam wprawdzie, że sekta babi i sillan są równoznaczne, ale być może, iż członkowie drugiej należą do pierwszej. Czy wiesz dokładnie, czem są wyznawcy sekty babi i czego chcą?
— Nie, dokładnie nie wiem. Słyszałem tylko, że są wrogami szacha. Szach prześladuje ich podobno bezlitośnie. Nie wiem, dlaczego. Czy możesz mi to powiedzieć, sihdi?
— Posłuchaj. Założycielem sekty był młody Ali Mohammed z Sziras, zwany Bab, wejście, ponieważ nauczał, że tylko przez niego dotrzeć można do Boga. Wyznawcy jego wierzą, że Bab stoi wyżej od Mohammeda. Wierzą również, że na świecie niema zła, ani dobra, że grzech nie istnieje, a modlitwa nie jest konieczna. Zabraniają kobietom używać zasłon; chcą również, aby mężczyzna miał tylko jedną żonę. To wszystko sprzeciwia się nauce Sunny i Szyi. Narazili się szachowi, ponieważ pragną mieć dziewiętnastu kapłanów, stojących ponad władcą.
— Szach nie zgodzi się na to nigdy.
— Racja. Nassr-ed-din zastosował wobec nich szerokie represje. A gdy kilku wyznawców sekty babi dokonało zamachu na życie szacha, rozpoczęły się okrutne prześladowania. Wszyscy, których pomawiano o sprzyjanie tej sekcie, zginęli śmiercią męczeńską. Innych zmuszono do wyrzeczenia się wiary, lub kazano im opuścić granice kraju. Mimo to liczba podziemnych wyznawców dochodzi do kilku tysięcy. Tworzą jednolity, zwarty związek, chronią się wzajemnie i pomagają sobie, nie cofając się przed żadnemi ofiarami. A gdy chodzi o sprawę wiary, są gotowi na popełnienie każdej zbrodni. Ludzie, którzy twierdzą, że grzech nie istnieje, nie wiedzą także, co to zbrodnia.
— Mam wrażenie, że takim właśnie jest Pers, którego poczęstowałem batem.
— Ja również. Będziemy mieli z nim wiele kłopotu, jeżeli go kiedyś w życiu spotkamy.
— Sądzisz więc, że niepotrzebnie go uderzyłem?
— Nie pora teraz na te rozważania. Stało się i nie odstanie! Proszę cię jednak, abyś na przyszłość nie używał bata bez mego pozwolenia.
— Sihdi, cóż sobie pomyślą ci, których zechcę poczęstować swym kurbaczem, jeżeli przed uderzeniem będę cię pytał o zgodę? Straciłbym szacunek, którym cały świat otacza sławnego Hadżi Halefa Omara.
— Więc nie pytaj głośno. Wystarczy jedno spojrzenie, na które również odpowiem spojrzeniem.
— Czy jednak zrozumiesz pytanie mych oczu?
— Nie obawiaj się, zrozumiem.
— Zgoda, sihdi. Czy masz zamiar zatrzymać wszystkie pierścienie?
— Nie. Jeden wręczę tobie, ale będziesz go mógł włożyć dopiero wtedy, gdy się rozstaniemy z Persami.
— Zgoda. Dzięki Allahowi, żeś przybył, aby mnie zabrać. Życie moje było w ostatnich czasach podobne do gniazda, napełnionego jajami.
— Oryginalne porównanie!
— Wcale nie! Dni mego życia podobne były do siebie, jak jaja, ułożone w gnieździe. Tęskniłem za czynem; trudno mi było o okazję do wyładowania swej energji. A jeżeli okazja się trafiała, nie pozwalano mi z niej korzystać.
Wallah! Musisz prosić o pozwolenie?
— Nie muszę, ale pokój w namiocie jest równie cenny i pożyteczny, jak pokój wśród ludów. Ty chyba pytasz także twej Emmeh, gdy jakaś przygoda domaga się waszej rozłąki?
— W mojej ojczyźnie nie istnieją przygody w twojem rozumieniu.
— W takim razie należy się litować nad mieszkańcami waszych oaz! Teraz rozumiem, dlaczego tak chętnie podróżujesz po obcych krajach. Ja również lubię te wyprawy; ledwieśmy ruszyli, a już mamy trzech jeńców szyitów i zdobyliśmy trzy tajemne pierścienie. Ponadto trafiła mi się okazja do dwóch uderzeń batem. Obudziła się we mnie męska siła; w sercu mem rośnie waleczność; śnię o zwycięstwach, które razem odnosić będziemy.
— Życzę ci tego z całej duszy, drogi Halefie. A ponieważ sny, które ci tyle radości sprawiają, mogą się zjawić tylko przed zamkniętemi oczami, najlepiej będzie, jeśli zażyjesz spoczynku. Dobrej nocy!
— Czy już, o sihdi? Tak chętnie pogwarzyłbym jeszcze z tobą. Moja Hanneh...
— ...jest najlepszą z kobiet i chce, byś o niej śnił. Więc śpij!
— A Kara ben Halef...
— ...jest najlepszym z synów. Może ci się przyśni. Więc śpij!
— Dobrze, dobrze! Stałeś się tyranem. Twoja Emmeh...
— ...chce, abym się dokumentnie wyspał. A więc dobranoc!
— Wprawdzie się z tobą nie zgadzam, ale będę ci posłuszny. Mam ci jeszcze dużo do powiedzenia, skoro jednak nie chcesz mnie słuchać, kończę życzeniem dobrej nocy!
Odwrócił się, a już po chwili poznać było po miarowym oddechu, że spoczywa w objęciach dobrotliwego bożka, którego Persowie zamiast Morfeuszem nazywają Nohmem.
Wkrótce znalazłem się w tych samych objęciach. Gdym się ocknął, było już jasno. Zbudziłem Halefa, napoiliśmy konie i podeszliśmy do jeńców. Energiczne ich wysiłki wydostania się z więzów spełzły na niczem. Ojciec Korzeni wyglądał okropnie! Obydwie pręgi i oczy nabrzmiały krwią. Widać było, że znosi wielkie bóle. Wyznaję szczerze, że wzbudził we mnie litość, która później, gdym go bliżej poznał, okazała się wręcz nieodpowiedniem uczuciem.
Po chwili ryknął ochrypłym głosem:
— Psie, odwiąż mnie! Czas nam w drogę!
Nie odpowiedziałem na tę obelgę. Wyręczył mnie Halef:
— Jeżeli będziesz w ten sposób rozmawiać z effendim, zgnijecie w pętach!
— Nie zrobiliśmy wam nic złego!
— Allah obdarzył cię złą pamięcią.
— Drażniliście mnie, więc wam odpowiedziałem pięknem za nadobne. Dlaczego podaliście się za władców Ustrali i Yengi dunya?
— Była to zasłużona odpowiedź na twego Kassima mirzę.
— Udowodnij, że się nazywam inaczej!
— Nie ośmieszaj się!
— Spotkamy się jeszcze. Wtedy nie będziesz się śmiał ze mnie!
— Grozisz nam? Dobrze! W takim razie nie odwiążemy was.
Usiadł obok mnie i zajął się pochłanianiem śniadania. Pers zmiękł. Oświadczył, że wszystko, co się stało, puści w niepamięć i prosi, abyśmy go uwolnili, ponieważ musi ruszyć w dalszą drogę. Pozostawiłem Halefowi rozstrzygnięcie sprawy.
— Ponieważ nas okłamałeś i znieważyłeś, — oświadczył — pokazaliśmy ci, ie jesteśmy ludźmi, którzy nie puszczają obelg płazem. Ściągniemy z was więzy pod warunkiem, że odwołasz obelgi.
— Odwołuję.
— I prosisz o przebaczenie?
— Proszę o nie.
— Doskonale! Puścimy cię wolno. Ale kiedy i jak, to zależy od sławnego emira Hadżi Kara ben Nemzi.
— Jeżeli istotnie jesteś szeikiem, jak mówiłeś, decyzja do ciebie należy.
— Effendi jest potężniejszym szeikiem ode mnie. Ma setki koni i tysiące wielbłądów; harem jego roi się od pięknych kobiet, które mu gotują pillaw i smażą baraninę. Zwróć się więc do niego!
Tego już było Persowi za wiele. Nie odezwał się ani słowem. Zjadłszy prędko śniadanie, zabrałem się do broni palnej jeńców. Po wystrzelaniu wszystkich nabojów, wrzuciłem również worki z amunicją do wody.
— Biada! — krzyknął Peder-i-Baharat. — Dlaczego niszczycie nam proch?
Milczałem. Powinien był zrozumieć, że niszczę proch z ostrożności, aby pozbawić jego i towarzyszów możności strzelania do nas.
Unieszkodliwiwszy broń palną, zaprowadziliśmy nasze konie na tratwę. Zostałem przy wierzchowcach, Halefowi zaś poleciłem oswobodzić jeńca imieniem Aftab. Był to ten, którego nóż i rewolwer wrzuciłem do wody. Mały Halef podszedł doń i rzekł:
— Słyszałeś, zwolnię cię z więzów. Właściwie nie wart jesteś tego, będę jednak litościwy i daruję ci wolność. Możesz potem oswobodzić swych wspaniałych towarzyszów, nieprędzej jednak, aż się oddalimy. Inaczej poczęstuję cię kulką. Zrozumiałeś?
— Tak — skinął zapytany.
— A jeżeli twój pan, czy władca, będzie narzekać, że go boli gęba, posyp mu obydwie drogi karawany, które wyryłem na jego obliczu, solą i pieprzem. To spotęguje rozkosz i wzmocni samopoczucie.
Peder-i-Baharat, który słyszał te słowa, wyczekał, aż Halef znajdzie się na promie, i krzyknął ponuro:
— Idźcie na dno piekieł, parszywi zwolennicy sztuk czarodziejskich, zbóje i złodzieje pierścieni! Strzeżcie się wtórnego spotkania z nami. Dzień, w którym oko moje ujrzy was po raz drugi, będzie ostatnim dniem waszego życia. Kula moja otworzy wam bramę, za którą wije się tylko jedna droga, prowadząca do piekła, gdzie za uderzenie batem odpokutować będziecie musieli wieczystą męczarnią!
Nie odpowiedziałem na tę obelgę, Halef natomiast pofolgował sobie:
— Ostrzegasz nas przed spotkaniem, a ja cieszę się zawczasu, ponieważ zmierzyłem tęskny step twej twarzy i uważam, że jest tam miejsce na większą ilość wielbłądzich ścieżek. Jeżeli Allah sprowadzi cię kiedyś przed moje oczy, postaram się przypomnieć ci rozkosze ostatniej nocy nowemi razami. Do tego czasu myśl o nas czasem jako o swych najwierniejszych przyjaciołach, którzy zawsze wspominać będą chętnie jaśnie wielmożnego szahzahdę Kassima mirzę!
Ja tymczasem odwiązałem tratwę. Oddaliliśmy się od brzegu, płynąc z biegiem Tygrysu. Do końca zatoki towarzyszyły nam przekleństwa Persów. — Dziś wściekłość ich nie jest niebezpieczna, ale na przyszłość będziemy musieli się wystrzegać powtórnego spotkania, — pomyślałem. Gdym się z tem zdaniem podzielił z Halefem, mały mój przyjaciel zapytał:
— A więc przewidujesz powtórne spotkanie z nimi?
— I to nawet stanowczo. Przecież i oni jadą do Bagdadu.
— Przybędą tam później od nas.
— O, nie! Tratwa ich mniejsza od naszej; mają również sześć rąk do wiosłowania, a więc o dwie więcej, niż my. Należy się liczyć z tem, że nas jeszcze dzisiaj przegonią.
— Bezwątpienia nie jest to dla nas korzystne. Mogą przybyć do Bagdadu przed nami i tam nas oczekiwać. Skoro zaczną nas ścigać, możemy łatwo wpaść im w łapy.
— Widzisz więc, jak wielka ostrożność jest wskazana. Musimy mieć się na baczności jednak już w drodze do Bagdadu, jestem bowiem przekonany, że będą nas śledzić już dzisiaj. A chodzi nietylko o nas, lecz i o nasze konie.
— Sądzisz, że mają na nie apetyt?
— Przecież widziałeś i słyszałeś, jak się niemi wrzekomy Kassim mirza zachwycał. Pragnienie zemsty będzie ich pchało do zajęcia się nami, chciwość skieruje ich uwagę na konie. Jeżeli uda się im zemścić i zawładnąć tak wartościowemi rumakami, wygrają podwójnie. Plan ten jest łatwiejszy do zrealizowania po drodze, niż w Bagdadzie. Musimy więc specjalnie dzisiaj mieć się na baczności.
— Przypuszczasz, że przybędziemy do Bagdadu jutro?
— Tak, jutro po południu, o ile nam jakaś nieprzewidziana przeszkoda nie stanie na drodze. Miasto kalifów niedaleko. Już dziś będziemy mijali szereg gęsto zaludnionych miejscowości.
Stało się, jak przewidziałem. Gdy około południa znaleźliśmy się opodal wsi Syndijeh, ujrzeliśmy za sobą naszych Persów. Jechali szybciej od nas. Ojciec Korzeni siedział na brzegu tratwy, nurzał ręce w falach i chłodził wodą płonące policzki. Po jakimś kwadransie przepłynęli koło nas. Wówczas Pers wyprostował się, wyciągnął pięści i zawołał:
— Gdybyście nam nie zabrali prochu i nabojów, zginęlibyście teraz. Przysięgam wam jednak na Hussana i Husseina, że czeluście piekieł stoją przed wami otworem!
Halef nie mógł utrzymać języka za zębami i odparł:
— Śmiać mi się chce z twoich słów. Gdybyście nawet mieli tysiące centnarów prochu, i tego byłoby za mało. Sądzisz, że tylko wy umiecie strzelać? My też mamy broń palną!
— Czy potrafi giaur lub przeklęty syn Sunny celnie strzelać? — zapytał szyderczo Ojciec Korzeni. — Niezadługo synowie wasi i córki wasze staną się sierotami, a wasze żony wdowami. Niechaj Allah przeklnie was i cały wasz ród!
Hanneh wdową, Kara ben Halef sierotą, a jedno i drugie przeklęte przez Allaha! Oburzyło to małego Hadżiego do tego stopnia, że ryknął nieludzkim głosem:
— Milcz! Twój pysk zieje głupstwami, a język miota bezmyślności. Skoro rozlegnie się huk naszych strzałów, wszyscy wasi ojcowie, przodkowie, dziadkowie i pradziadowie staną się sierotami; a wszystkie córki, matki i babki wdowami. Przyjaciele wasi wymrą, krewni i znajomi zginą, miasta i wsie powymierają, a cała Fars[20] przemieni się w pobojowisko, po którem błąkać się będą tylko wdowy i sieroty pokonanych i zabitych. Krew wasza będzie spływać potokami ku morzu; nurty będą miotać wygnanemi z ciał duszami, jak prochem i pyłem. Jesteście niepoczytalni, bezsilni...
Tu nagle urwał, odwrócił się ku mnie i rzekł z akcentem ubolewania:
— Jaka szkoda, sihdi, że mnie już nie słyszą! Niestety, są już daleko stąd.
— Zamknij więc usta, Halefie.
— Może uważasz, że nie powinienem był tęgo im przymówić? Pomyśl tylko, chcieli mi zgotować los osamotnionego małżonka własnej wdowy i zmarłego ojca biednego sieroty! Wiesz dobrze, że się śmierci nie boję. Nie mogłem jednak pozwolić na zarzut, że wskutek mojej śmierci Hanneh, najwspanialsza z kobiet na świecie, z wyjątkiem twojej Emmeh, okryje się żałobą!
Ujął wiosła w ręce i coraz ciszej pomrukiwał pod adresem Persów, którzy już dawno znikli nam z oczu. — — —




PUŁAPKA

W Syndijeh nie zauważyliśmy śladu trzech Persów. Upewniliśmy się, że nie zarzucali również kotwicy w Saadijeh. Gdyśmy po południu dotarli do Mansurijeh, na brzegu stał jakiś mężczyzna z kobietą. Dawali znaki rękami, byśmy się zatrzymali.
— Sihdi, chcą z nami pojechać — rzekł Halef. — Czy mają prawo żądać, byśmy taki ciężar brali na swe barki?
— Poco zrzędzisz! — odparłem! — W dobroci swego serca postanowiłeś odrazu, że ich zabierzemy. Znam cię przecież nie od dzisiaj.
— Tak sihdi, znasz dobrze swego Halefa. Biedakom, którym brak nawet kilku skór kozich na sporządzenie kelleku, nie wolno w takim wypadku odmówić. Bezwątpienia chcą się dostać do Bagdadu. Mężczyzna dowlókłby się od biedy, ale delikatne nogi kobiety nie wytrzymają marszruty. Popłyniemy ku nim?
Zgodziłem się na to, choć nie podzielałem jego zdania o delikatności nóg tutejszych kobiet. Gdyśmy się zbliżyli do brzegu, okazało się, że przypuszczenia nasze były słuszne. Mężczyzna poprosił, abyśmy go zabrali wraz z żoną. Oświadczył, że nie jest w stanie nas wynagrodzić, przyrzekł jednak pomodlić się za nas.
— Przed godziną przepływała tędy tratwa z trzema ludźmi; — dodał — prosiliśmy ich również, aby nas zabrali, ale nazwali nas przeklętymi sunnitami i pojechali dalej.
Przybiliśmy do brzegu. Mężczyzna i kobieta weszli na prom, poczem wróciliśmy na środek rzeki. Delikatne, zdaniem Halefa, nogi tej kobiety były znacznie większe od nóg mężczyzny. Obserwowałem to nieraz nawet u osiadłych Beduinek; przyczyna leży w tem, że mężczyźni wszystkie wyprawy odbywają konno.
Nasi goście nie mieli ze sobą nic, oprócz odrobiny jadła, zawiniętego w stare szmaty. Mężczyzna nie był uzbrojony. Oboje wywarli na nas niezłe wrażenie; skromnie ulokowali się przy tylnej krawędzi tratwy. Siedziałem opodal przy wiośle i mogłem ich niepostrzeżenie obserwować. Ku memu zdumieniu ujrzałem na palcu mężczyzny pierścień, podobny do dwóch srebrnych pierścieni, leżących w mej kieszeni. A więc tak się sprawy mają!
Kiedy spławność rzeki pozwoliła mi na opuszczenie tylnej części tratwy, podszedłem do Halefa i zapytałem:
— Jak ci się podobają ci ludzie?
Wypowiedziałem te słowa w narzeczu arabskiem moghreb. Halef znał je doskonale, była to bowiem jego mowa ojczysta.
— Są mi naogół obojętni. Ale dlaczego posługujesz się mową mojej ojczyzny, sihdi?
— Ażeby mnie nie zrozumieli. Nie wolno nam traktować ich obojętnie. Mają wobec nas złe zamiary.
Allah! Naprawdę? Jakżeż to?
— Nie oglądaj się, nie patrz na nich. Nie powinni wiedzieć, że o nich rozmawiamy. Zamierzają nas wydać Persom.
Maszallah! Na jakiej podstawie tak sądzisz?
— Mężczyzna ma na palcu pierścień sillana.
— Nie mylisz się?
— Nie. Dobrze, że trzymam tamte pierścienie w kieszeni i nie dałem ci ani jednego. Z pewnością włożyłbyś na palec przynajmniej jeden.
— Oczywiście, sihdi!
— Ci ludzie zauważyliby go i wydałoby się, że nie wrzuciłem pierścieni do wody. Chwilowo nie będziemy nosić na palcach żadnego pierścienia.
— Sądzisz, że zmówili się z Persami?
— Tak. Ojciec Korzeni piastuje wyższą godność. Zna na pewno wszystkich członków, mieszkających w obwodzie jego działania.
— Myślałem, że sillani istnieją tylko w Persji.
— Jestem innego zdania. Przypominam ci naszą wczorajszą hipotezę, że sillani utrzymują stosunki z sektą babi. Gdy ich z powodu zamachu na szacha zaczęto bezlitośnie ścigać, tysiące uciekły pod wodzą mirzy Jahja do Irak Arabi, skąd przenieśli swą główną siedzibę do Bagdadu. Z tych czasów pozostało jeszcze wielu nieoficjalnych zwolenników ściganych. Jeżeli to prawda, że utrzymują kontakt z sillanami, niema powodu do zdumiewania się, żeśmy dziś spotkali tutejszego silla. Pers zna go, wylądował więc w Mansurijeh i dał mu odpowiednie polecenie.
— Cóżto za polecenie?
— Dowiemy się o tem. Bardzo ważne jest dla nas to, że Peder-i-Baharat popełnił pomyłkę. Gdyby nie jego zapomnienie, prawdopodobnie bylibyśmy wpadli w nastawioną pułapkę. Powinien był polecić temu człowiekowi, aby ukrył przed nami pierścień, gdyż uważam pierścienie tego typu za narzędzie czarów.
— Masz rację, sihdi! Teraz, kiedy nas pierścień ostrzegł, będziemy się mieli na baczności i nie pójdziemy po linji wrogich zamiarów.
— Przeciwnie. Ostrożność nakazuje udawać, że dajemy się wyprowadzić w pole. Skoro wiemy, gdzie wróg i gdzie planuje atak, sprawa jest w połowie wygrana. Jeżeli mu się wymkniemy i ruszymy do Bagdadu, nie będziemy się mogli zorjentować, skąd i gdzie grozić będzie niebezpieczeństwo. Tam może spaść na nas niespodziewanie i znienacka; tu będziemy poinformowani najdokładniej, jakie są jego zamiary.
— Jakże się o tem dowiesz?
— Sill lub jego żona wygadają się niechcący. Stanie się to jeszcze dziś; jestem przekonany, że otrzymali polecenie zaatakowania nas przed przybyciem do Bagdadu. Przypuszczam, że ludzie ci zechcą nam poradzić, gdzie powinniśmy przenocować, aby nas później wydać w ręce Persów. Musimy udawać wesołość i beztroskę, aby zmylić ich czujność.
Wróciłem na tylną część tratwy i wdałem się w rozmowę z przybyszami. Zachowywałem się swobodnie i niewymuszenie; udało mi się pochwycić ich spojrzenia, świadczące o tem, że są zadowoleni z przebiegu sprawy. Minąwszy Dokhalę i kilka wiosek, dotarliśmy do zakrętu, okalającego Jehultijeh. Krzyknąłem do Halefa:
— Zobacz, czy niema tu odpowiedniego miejsca na nocleg. Za pół godziny zajdzie słońce!
Stało się, jak przypuszczałem. Ledwie zdążyłem wypowiedzieć powyższe słowa, człowiek z Mansurijeh rzekł:
— Słyszę, że szukacie miejsca na nocleg. Effendi, znam idealne miejsce, w którem nocuję, ilekroć jadę do Bagdadu.
— Gdzie ono jest? — zapytałem.
— Na prawym brzegu, niedaleko stąd.
— Cóżto za miejsce?
— To chuss el khassab[21], który może swobodnie pomieścić dziesięć osób. Ściany mocne; stanowią doskonałą ochronę przed deszczem i mgłą. Wewnątrz niema robactwa. Człowiek czuje się tam, jak u Allaha za piecem. Kto wejdzie przez gościnne drzwi szałasu, ma wrażenie, że to słodki sen.
Nieznajomy, podsuwając nam przynętę, wpadł w poetyczny trans. Udając, że nic nie zauważyłem, odparłem:
— Czy wpobliżu są krzaki?
— Ile chcesz. Możemy palić ogień aż do rana, ponieważ według przyjętego zwyczaju każdy, kto tam nocuje, zostawia, odchodząc, wiązkę drwa i gałęzi dla swych następców. Rzeka daje poddostatkiem wody do picia. Wszystko to razem uprzyjemnia niezwykle pobyt w szałasie.
— Doskonale! Przenocujemy w tej chacie. Powiesz nam, w którem miejscu mamy przybić do brzegu.
A więc znajdziemy nawet drwa do rozpalenia ogniska! Oczywiście, nie wierzyłem w bajkę, że każdy zostawia dla następnych wiązkę drwa i gałęzi. Nie ulegało wątpliwości, że Persowie są już oddawna wpobliżu szałasu. Chcą nas obserwować przy blasku ognia; w tym celu zadali sobie nawet nieco trudu i przygotowali paliwa. Z pewnością liczyli się z tem, że możemy dotrzeć do szałasu po zachodzie słońca. Ponieważ o tej porze trudnoby nam było szukać drwa, postarali się o to, aby nas obserwować przy blasku światła.
Po upływie kilku minut sill polecił skierować się ku brzegowi. Wkrótce ujrzeliśmy szałas. Sili wskazał miejsce, przy którem należy wylądować. Nie usłuchałem go i skierowałem tratwę w kierunku brzegu, wolnego od krzaków i zarośli. Wolałem miejsce otwarte — w krzakach Persowie mogli nas pozabijać. Nie zostawiliśmy im wprawdzie naboi, ale nie ulegało wątpliwości, że w Mansurijeh zaopatrzyli się w amunicję.
— Dlaczego nie lądujesz dalej, przy szałasie? — zapytał sill. — Przecież pokazałem ci miejsce bezporównania dogodniejsze!
— Ze względu na konie — odparłem. — Stoją od rana; trzeba im dać okazję ruchu. Pojedziemy trochę konno. A ty idź tymczasem wraz z żoną do szałasu. Przybędziemy tam, zanim się zupełnie ściemni.
Wyciągnęliśmy konie na brzeg i dosiedliśmy ich. Ruszyliśmy ku szałasowi, odległemu od rzeki o jakieś pięćdziesiąt kroków, pełnym galopem wzdłuż nadbrzeżnego żywopłotu.
— Poco dosiedliśmy koni? Przecież można było dopłynąć tratwą, sihdi? — rzekł Halef.
— Poto, aby przybyć przed naszym przewodnikiem i jego żoną. Szukam śladów, pozostawionych przez Persów.
Objechawszy szałas dookoła, ujrzałem ślady. Mściwa trójka wylądowała tutaj, zebrała sześć dużych wiązek drwa i gałęzi, poczem oddaliła się na tratwie. Mogli Persowie popłynąć tylko z biegiem rzeki, domyśliłem się więc mniej więcej, gdzie się ukryli. Według uzasadnionego prawdopodobieństwa nie odpłynęli daleko. Rzecz prawie pewna, że wybrali na brzegu takie miejsce, z którego nas można było dokładnie obserwować. Biorąc pod uwagę pole widzenia ludzkiego oka, nietrudno określić w przybliżeniu, gdzie należy szukać tego miejsca. Persowie śledzą przedewszystkiem górny bieg rzeki — chcąc więc ujrzeć ich bez zwrócenia na siebie uwagi, trzeba będzie udać się na miejsce, położone nieco wyżej, niż ich kryjówka.
Podzieliłem się temi myślami z Halefem. Zatoczywszy w wymienionym kierunku półkole, dotarliśmy w pobliże rzeki. Zsiedliśmy z koni, zostawiliśmy je na brzegu i przez krzaki podkradliśmy się nad wodę. W małej zatoce stała tratwa Persów; Persowie leżeli opodal w zaroślach. Prowadzili rozmowę, żywo gestykulując.
— Sihdi, twoje przewidywania okazały się słuszne — rzekł Halef. — Najchętniej podszedłbym do tych łotrów i poczęstował ich batem.
— Chwilowo niema ku temu żadnego powodu — odrzekłem. — Chcąc mówić z nimi tym językiem, musielibyśmy im dowieść, że żywią wobec nas wrogie zamiary, a tych dowodów jeszcze nie mamy.
— Przeciwnie, mamy je! Przecież wiemy, że pozyskali tego mężczyznę i kobietę, aby nas wydali w ich ręce.
— Tymczasem jest to tylko nasze przypuszczenie, a musimy mieć bezwzględną pewność. Zdobędę ją, gdy się ściemni.
— Chcesz ich podsłuchać tak samo, jak wczoraj?
— Tak.
— Czy sill nie zdziwi się, jeżeli oddalisz się bez ważnej przyczyny?
— Nie jest wykluczone, że mogłoby to obudzić w nim podejrzenie. Trzeba znaleźć jakąś wymówkę. Nie ulega wątpliwości, że z początku zmówi moghreb, potem asziję. Podczas asziji oddalę się. Gdy po skończeniu modlitwy zapyta cię, dlaczego się oddaliłem, powiesz, że chrześcijanin nie może się modlić w obecności wyznawców Mahometa. Będzie musiał zadowolić się tą odpowiedzią.
— Masz rację, sihdi. Cóż się jednak stanie, jeżeli Persowie wejdą do szałasu podczas twojej nieobecności? Jak wtedy powinienem postąpić?
— Wykluczam tę ewentualność. Możemy być pewni, że nie opuszczą kryjówki, zanim sprzymierzeniec nie odszuka ich i nie złoży raportu. Do tej chwili nic nam z ich strony nie grozi. No, teraz trzeba wracać, gdyż może się ściemnić, zanim zdążymy powrócić do szałasu.
Dosiadłszy koni, zatoczyliśmy ten sam łuk, co przedtem. Wskutek tego zjawiliśmy się od strony lądu i sillowi nie przyszło nawet na myśl, żeśmy byli nad rzeką.
Ściany szałasu składały się z trzcin i gliny. Miały około pół metra grubości. Zauważyłem, że w jednej z nich znajduje się otwór, przez który można zajrzeć do środka. Wejście zawieszone było starą rogożą. W powale widniał spory otwór — rodzaj komina. Zapewnienia silla w części się sprawdziły; szałas był istotnie przestronny, ale niesłychanie brudny. Postanowiłem zrezygnować ze „słodkich snów“, które przed nami sill malował, i wraz z Halefem spędzić noc pod gołem niebem. Decyzję tę zachowałem chwilowo w dyskrecji, udając, że spełnię każdą propozycję silla, który krzątał się koło mnie z niemałą gorliwością. Ułożył w kącie nieco drwa, którem chciał później rozpalić ognisko, poczem zaczął zamiatać. Krótko mówiąc, nie szczędził starań, byle pozyskać nasze zaufanie. Kiedy słońce zaszło, ukląkł przed szałasem i, zwróciwszy twarz ku Mecce, zmówił moghreb.
Zachowywaliśmy się względem niego i jego żony niezwykle uprzejmie. Podzieliliśmy się z nimi resztkami jedzenia. Po wieczerzy nadeszła pora asziji, więc sill zaczął się znowu gotować do modlitwy. Minąłem go, udając, że nie idę nad rzekę, lecz w głąb brzegu. Uszedłszy kawał drogi, zawróciłem i skierowałem kroki nad rzekę. Nie doszedłem jednak do samego brzegu, licząc się z tem, że Persowie mogli się zniecierpliwić i podejść bliżej. Po dosyć długiej mitrędze dotarłem wreszcie do celu. Okazało się, że nadłożenie drogi, zamiast straty, przyniosło mi korzyść.
Gdym się schylił, aby się przeczołgać przez zarośla, usłyszałem za sobą odgłos kroków; ukryłem się więc szybko w krzakach. A tuż właśnie nadszedł sill, stanął obok mnie i klasnął w dłonie. Po kilkakrotnem powtórzeniu tego hasła z nad wody rozległo się pytanie:
Min haida? — Kto tam?
— Sill Safi — brzmiała odpowiedź.
— Chodź prosto!
Ruszył przez krzaki z takim hałasem, że mogłem posuwać się za nim bezpiecznie. Persowie podnieśli się z ziemi; sill podszedł do nich, ja zaś położyłem się opodal.
— Myśleliśmy, że przyjdziesz później, — rzekł Peder-i-Baharat. — Czy zaszło coś niemiłego, żeś się zjawił tak wcześnie?
— Nie — odrzekł zapytany. — Przyszedłem wcześniej, bo wszystko ułożyło się pomyślnie. Giaur odszedł w mrok nocy celem zmówienia modlitwy. Nie śmie mówić jej w obecności prawdziwego wiernego.
— Odszedł w mrok nocy? Dokądże to? Chyba nie tutaj?
— O, nie! W przeciwnym kierunku. Ten pies chrześcijański jest najgłupszym z pośród wszystkich ludzi, jakich spotkałem w swojem życiu. Ma do mnie bezgraniczne zaufanie.
— Czy zgodził się odrazu na zabranie was?
— Tak, odrazu.
— Zawdzięczamy to mojej mądrości. Kazałem ci zabrać ze sobą żonę. Nie jest taki głupi, jak ci się wydaje, lecz obecność kobiety wzbudziła w nim zaufanie, przy tego bowiem rodzaju napadach, jak nasz, zwykło się zostawiać żonę w domu. Ciężko ci było namówić go, aby się udał razem z tobą do szałasu?
— Wcale nie. Zgodził się odrazu. Nie mogłeś wybrać lepszego miejsca; podziwiam twój spryt, na podstawie którego obliczyłeś, że dotrzemy do chaty tuż przed zachodem słońca.
— Nie masz się czemu dziwić. Przywódca sillanów musi przecież być zdolnym i sprytnym. Gdzie konie?
— Pasą się wpobliżu szałasu. Chcecie je teraz zabrać?
— Nie. Kiedy schwytamy jeźdźców, konie i tak nam się dostaną. Najchętniej nie bawiłbym się długo z tymi psami i zastrzelił ich — — ale nie, byłaby to zbyt mała kara za bóle, których doznałem przez tego karła. Będziemy ich ćwiczyć batem, aż ciała ich nabiegną krwią, jak te dwie szramy na mojej twarzy, które palą jak ogień piekielny. W tym celu schwytamy ich żywcem. Gdy pod wpływem razów zaczną tracić siły i przytomność, wpakujemy im kule w łeb. Jakże się dowiemy, czy śpią, czy czuwają?
— Przyjdę do was.
— Nie. Mógłbyś wzbudzić w nich podejrzenie.
— W takim razie przyślę po was moją żonę.
— Jeżeli będzie spała w szałasie, musi pozostać, a jeżeli położy się pod gołem niebem, nie będzie mogła sprawdzić, czy przybysze czuwają, czy też śpią. Musimy ustalić jakieś niezawodne hasło.
— Najbardziej niezawodny jest ogień. Skoro zgaśnie, będzie to znak, że zasnęli.
— Masz rację. Napadniemy ich pociemku. Ale w takim razie musimy wiedzieć dokładnie, gdzie będą leżeli.
— Mogę was objaśnić już teraz. Ztyłu, na prawo, płonie ogień; wpobliżu zaś przygotowałem leże. Będę oczekiwać was naprzeciw wejścia. Będziecie musieli włazić kolejno. Wezmę was za ręce i zaprowadzę do miejsca, w którem leżą. Co zrobicie później, to już wasza sprawa.
— A twoja żona?
— Będzie spała pod gołem niebem. Nie może przecież spać w jednym pokoju z mężczyznami.
— Twój projekt podoba mi się — przyjmuję go. Zaczekamy tu dwie godziny, potem zaś udamy się pod szałas. Gdy zagaśnie światło, wejdziemy kolejno. Czy masz jeszcze co do powiedzenia?
— Nie.
— Więc wracaj, bo dłuższa nieobecność mogłaby zwrócić ich uwagę. Przyrzeczone wynagrodzenie otrzymasz.
Dalej nie słuchałem, uważając, że najlepiej oddalić się przy akompanjamencie łamanych przez silla gałęzi. Sill zatrzymał się jeszcze na chwilę i rzucił Persom kilka okolicznościowych pytań. Dzięki temu mogłem pobiec w kierunku szałasu. Oczywiście, nie zapomniałem o konieczności zakreślenia łuku, aby się zdawało, że przychodzę z przeciwnej strony. Ostrożność okazała się słuszną, gdyż przed szałasem stała żona silla. Nie ulegało wątpliwości, że sill kazał jej uważać, z której strony się zjawię.
Wewnątrz szałasu siedział przy ognisku Halef. Żona silla weszła razem ze mną. Udając, że nie zauważyłem nieobecności męża, usiadłem obok Hadżiego. Rozmawialiśmy o sprawach nieaktualnych. Po jakimś czasie zjawił się sill. Usiadł obok żony. Po upływie pół godziny małżonkowie wstali i sill zapytał:
— Effendi, pozwolisz mi spać w szałasie obok was? Ciało moje dręczy chwilami dah ilmafahssil[22]. Szkodzi mi wilgoć i mgła.
— Możecie spać tu oboje — odrzekłem.
— O, nie! Kobiecie nie wolno przebywać w miejscu, w którem śpią mężczyźni. Urządzę jej w krzakach leże; będzie tam mogła spoczywać do rana.
— Pokażę wam miejsce, które się najbardziej nadaje na leże. Chodźcie! Chodź również Halefie!
Sill spojrzał na mnie zdumiony, ale usłuchał. Hadżi milczał również; szybkie przebiegłe lśnienie oczu wskazywało, że sobie po moim kroku dużo obiecuje. Gdyśmy stanęli przy koniach, zdjąłem lasso z szyi mego Assila. Halef domyślił się odrazu moich zamiarów i ruszył za parą sillów, która szła tuż za mną. Widząc, że coraz bardziej oddalam się od szałasu, sill zapytał:
— Gdzie nas prowadzisz, effendi? Czy żona moja nie powinna spocząć w naszem pobliżu?
— Będzie spoczywała znacznie bliżej, niż ci się wydaje, — odparłem. — Idziemy w kierunku tratwy.
— To za daleko, stanowczo za daleko, effendi!
— Nie martw się! Będziecie ze mnie bardzo zadowoleni. Robię to dla waszego dobra.
— Jakto?
— Grozi wam wielkie niebezpieczeństwo. Chcę was od niego uchronić.
Allah akbar! Jakie niebezpieczeństwo masz na myśli? Nie wyobrażam sobie, aby się nam w tych stronach mogło przytrafić coś złego!
— Okoliczność, że nic nie przeczuwacie, podwaja niebezpieczeństwo.
— Powiedz więc, o co chodzi! Chyba wrócimy do szałasu?
— Owszem, ale nie tak prędko, jak przypuszczasz. Chodź za mną!
Chciał kilkakrotnie zatrzymać się, ale Halef następował mu na pięty, więc musiał iść dalej. Dotarliśmy wreszcie do tratwy. Wskoczywszy na nią, zwróciłem się do sillów, by podążyli za mną. Nie mieli odwagi sprzeciwić się temu wezwaniu. Gdy i Halef stanął na tratwie, rzekłem do nich:
— Siadajcie! Muszę wam coś ważnego zakomunikować.
Usiedli. Ciągnąłem dalej:
— Przyprowadziłem was tutaj, by wam uratować życie. Gdybyście pozostali w szałasie, lub opodal szałasu, musielibyście wejść na most śmierci.
Maszallah! Co mówisz? Któż mógłby grozić naszemu życiu?
— Trzy perskie kanalje, które leżą w krzakach niedaleko szałasu, i za jakąś godzinę chcą na nas napaść.
All — — Al — — lah — —!
Z przerażenia wyjąkał to jedno słowo.
— Tak, wyobraź sobie, chcą na nas napaść, zbić nas, a później rozstrzelać. Czy przypuszczałeś, co nam grozi?
— Nie — nie — nie! — wykrztusił. — I teraz uważam to — — za wykluczone!
— Jest to dowód, że nie masz pojęcia, jak nikczemni ludzie istnieją na świecie. Ci trzej Persowie chcą wleźć do szałasu, skoro tylko zgaśnie ogień, i wymordować nas.
— Nie... wyobrażam sobie... — — Nie wyobrażam sobie, aby to było możliwe, effendi!
— To zbyteczne — myślę za ciebie. Myślę naprzykład, że ci mordercy mają przewodnika, który ich chce zaprowadzić do naszego legowiska.
Milczał, jak zaklęty. Ciągnąłem więc dalej:
— Ten nikczemny zdrajca uważa mnie za psa chrześcijańskiego, który jest najgłupszym z pośród ludzi, jakich w życiu widział. Może i ty uważasz mnie za głupca?
— Ja...? Effendi, cóżto za pytanie?! Nie wiem, co mam na to powiedzieć. Człowiek, który cię uważa za głupca, sam jest...
— Bezdennym głupcem, nieprawdaż? A jednak ów człowiek uroił sobie, że pozwolę się wodzić na jego pasku. Zjawił się wraz z żoną na naszej tratwie, aby mnie zwabić do szałasu. Mimo że odrazu przejrzałem jego zamiary, był przekonany, iż mu najzupełniej ufam. Prosił, abym przybił do brzegu tuż obok szałasu. Ja wszakże umieściłem tratwę w innem miejscu. To powinno było naprowadzić go na myśl, że nie mam do niego zaufania. Czy tak?
— Tak, effendi, tak!
— Był jednak za głupi, aby to zauważyć. Po odmówieniu asziji udał się do Persów, aby ustalić, kiedy i jak nas napadną. Nie dziwisz się, że wiem o wszystkiem tak dokładnie?
— Effendi, strach... odbiera mi mowę!
— Nie rozumiesz, dlaczego zatrzymałem tratwę w takiej odległości od szałasu?
— Nie.
— Więc ci powiem. Zdrajca i jego żona pozostaną na tej tratwie, dopóki się nie załatwię z mordercami. Przywiążę ich mocno; przy najmniejszej próbie ucieczki wpadną do wody i utoną.
Allah, Allah! Mówisz o mordercach i o zdrajcy. Gdybym wiedział, kto... co...
— Kto nim jest? Ty, kłamco, oszuście! Przecież wiesz doskonale, że o tobie mówię. Słuchaj, co ci powiem! Widzisz ten nóż w mojej ręce? Halef trzyma również swój nóż wpogotowiu. Życie za życie, krew za krew! Oto prawo pustyni. Będę jednak litościwy. Liczę na to, żeś tchórzem. O żonie nie chcę wcale mówić. Jeżeli będziecie mi posłuszni, nic się wam złego nie stanie i jutro odzyskacie wolność. Jeżeli jednak będziecie się opierać, poczujecie na skórze ostrze naszej stali. Wstańcie, zbóje!
Wypowiedziałem te słowa takim tonem, że się podnieśli natychmiast. Milczeli przytem, jak pień.
— Odwróćcie się plecami do siebie i spuśćcie ręce!
Wykonali i to polecenie. Halef przysunął ich gwałtownym ruchem i rzekł:
— Stójcie tak, nie ruszając się, bo wpakuję wam nóż w serce!
Przyłożył sillowi nóż do piersi. Sill jęknął:
— Nie uderzaj! Będziemy posłuszni.
— Wstrętny tchórzu! Nikczemność i zdrada chodzi zawsze w parze z tchórzostwem. Na nic innego nie zasługujesz!
Po tych słowach splunął mu w twarz. Rozwinąłem lasso. Związaliśmy niem zdradziecką parkę tak mocno, że nie mogła się ruszyć. Tak spętanych ułożyliśmy na tratwie w ten sposób, że mogli się obrócić jedynie w kierunku wody. Jeżeli nie będą leżeć spokojnie, runą do wody i utoną.
— No, teraz możemy być o was spokojni — rzekłem. — Jeżeli nie będziecie się ruszać i zachowacie milczenie, odwiążemy was później i puścimy wolno. Jeżeli zaczniecie wołać o pomoc, strącimy was do wody.
— Tak, strącimy bezwątpienia, — potwierdził mały Hadżi. — Takie wstrętne twory, jak wy, powinno się topić i rzucać na pożarcie saratinom[23], aby wasze dusze, gdy się je będzie gotować, oblewały się ze wstydu szkarłatem.
— Nie puścimy pary z ust!
— Radzę wam, gdyż w razie nieposłuszeństwa nie będziecie mogli liczyć na moją litość. Dziękuj Allahowi, że leżysz wraz z towarzyszką swoich dni i łajdactw w najpiękniejszym haremie, na jaki zasłużyłeś. Bądźcie rozsądni, zażywajcie w milczeniu rozkoszy prowizorycznego mieszkania, dopóki nie powrócimy. Nie kłóćcie się, gdyż kłótnie między mężem a żoną męczą niepotrzebnie języki i działają źle na trawienie. Opuszczam was zatem, ale mam nadzieję, że się wkrótce zobaczymy!
Skoczyliśmy na brzeg i wróciliśmy do szałasu. Przybyliśmy w samą porę, aby podsycić dogasający ogień. Zakrywszy otwór w ścianie haikiem Halefa, powiedziałem Hadżiemu, o czem Persowie rozmawiali.
— A więc przybędą tutaj, aby nas napaść podczas snu? Będziemy udawać śpiących, sihdi?
— Nie, to byłoby niebezpieczne. Zjawią się kolejno, przyjmiemy ich zatem w kolejnym porządku.
— Ale znanem przyjaznem ahlan wasahlan — bądźcie zdrowi! — które spoczywa w naszych pięściach, prawda, sihdi?
— Tak jest.
— Będziesz ich walił, a ja zajmę się wiązaniem. Dla ewentualnych naprawek tratwy zabrałem nieco rzemieni, któremi będzie można otoczyć naszych perskich przyjaciół. Miałeś rację, sihdi, mówiąc, że lepiej niebezpieczeństwu przeciwstawiać się, niż uciekać przed niem. Z niecierpliwością oczekuję tej chwili, gdy ukażą się głowy morderców i jękną pod uderzeniem twych rąk. Jak długo musimy jeszcze czekać?
— Powinni się zjawić w pół godziny po wygaśnięciu ogniska.
— Dopiero? Na wszelki wypadek przygotuję już rzemienie.
— Mamy czas. Staniesz tam pod ścianą; powitam Persów jako sill, podam im rękę stosownie do umowy, zaprowadzę ich ku tobie i postaram się, aby pierwsi dwaj niezbyt wiele robili hałasu. Kiedy ostatniego pochwycę, będziesz się musiał zająć rozpaleniem ogniska. No, teraz musimy siedzieć cicho, nie jest bowiem wykluczone, że z nudów opuszczą kryjówkę wcześniej, niż zamierzali. Należy się liczyć z tem, że nas mogą podsłuchać.
— Usłyszą znacznie więcej, gdy przemówi mój bat!
Siedzieliśmy w milczeniu, nadsłuchując. Dolatywało tylko uderzenie fal o brzeg. Minęło pół godziny. Zgasiliśmy ogień, przygotowawszy suche gałęzie i zapałki. Usiadłem opodal drzwi. Halef zajął wskazane poprzednio przeze mnie miejsce. Nie czułem najmniejszej obawy; niepokoiłem się jedynie o to, czy sill i jego żona zachowają się spokojnie. Jeden ich okrzyk mógł zniweczyć cały nasz plan.
Wytężyłem słuch. Po jakimś czasie usłyszałem szelest kroków, mimo że Persowie znajdowali się jeszcze w sporej odległości od szałasu.
— Halefie, idą — szepnąłem.
— Doskonale. Rzemienie przygotowane — odparł.
Kroki zbliżyły się i umilkły przed szałasem. Persowie byli z pewnością przekonani, że nikt ich nie słyszy.
Z pochylonym grzbietem podszedłem do wiszącej nad drzwiami zasłony, która się po chwili poruszyła. Powstała szpara, przez którą mogłem patrzeć. Ktoś wczołgał się przez otwór i stanął w szałasie. Wyprostowałem się i ująłem przybysza za rękę.
— Sill? — zapytał szeptem.
— Tak, sill, — odrzekłem i pociągnąłem go ode drzwi w stronę Halefa.
Potem chwyciłem go lewą ręką za gardło, prawą zaś wymierzyłem w skroń dwa uderzenia. Rozległo się tylko bolesne westchnienie, poczem postać opadła na ziemię.
— Halefie, oto pierwszy, — zwiąż go! — szepnąłem, śpiesząc ku drzwiom.
Zjawił się drugi. Nie pytał o nic. Odwiodłem go od wejścia i wymierzyłem mu dwa uderzenia z takim samym skutkiem, jak poprzednio. Z trzecim byłem już mniej ostrożny. Skoro się przyczołgał i stanął przede mną, powaliłem go uderzeniem ztyłu, ukląkłem na nim i złapałem go za ręce. Był tak przerażony, że się wcale nie bronił.
— Halefie, światła!
— Zaraz, sihdi! — odparł mały głośno. — Trzymasz go mocno?
— Tak.
— Zaczekaj chwilę!
Potarł zapałkę; gałęzie stanęły w ogniu, rzucając jaskrawy odblask na cały szałas. Ojciec Korzeni leżał związany na ziemi; obok niego drugi kompan, ja zaś trzymałem za kark Aftaba. Ujrzawszy twarz moją w świetle ognia, zaklął siarczyście i zaczął się szamotać. Ledwo to Halef zauważył, przyskoczył doń i rzekł:
— Przedewszystkiem musimy związać tego ananasa, gdyż jest zdrów i przytomny. Tamci dwaj leżą bez zmysłów, a może nawet zabiłeś ich swemi ciosami. Szkoda, że świadkami naszego zwycięstwa nie może być ani moja Hanneh, wcielenie wszystkich rozkoszy, ani twoja Emmeh, którą można jedynie porównać z wybranką sułtana. Gdyby były obecne, zanuciłyby pieśń zwycięstwa na cześć naszej niezrównanej waleczności.
— Niech sobie śpiewają w domu; nie pora na pieśni. Rzuć tych łotrów w kąt. Potem jeden z nas położy się na dwie godziny; drugi stanie na warcie. Będziemy się luzowali aż do rana.
— A cięgi, które mają otrzymać?
— Pomówimy o tem jutro rano.
— A sill i jego żona?
— Niech się prześpią na tratwie. Potem mogą iść, gdzie ich oczy poniosą. Szkoda teraz czasu na zajmowanie się jeńcami — musimy się wyspać. Kto obejmie pierwszą wartę?
— Ja, sihdi, ja! Muszę być świadkiem sceny przebudzenia się obydwóch nieprzytomnych i ich zdumienia, że nie udało im się ani nas wychłostać, ani pozabijać. Spłoną rumieńcem wstydu, a potem zbledną jak chusty. Gniew zacznie zżerać ich serca, złość nadweręży wątrobę i płuca. Nerki pękną z wściekłości, wnętrzności zaś... Czekaj, dokąd idziesz?
— Wychodzę. Będę spał pod gołem niebem. A ty sobie gadaj dalej!
— O, sihdi, jesteś dziwnym człowiekiem! Kto może zasnąć odrazu po takiem zwycięstwie, ten nie wart zwycięstwa. Sen jest mordercą sławy, końcem poczucia honoru. Najodważniejszy człowiek staje się we śnie gnuśny...
Nie słyszałem dalszych słów. Opuściwszy za sobą zasłonę, udałem się do swego konia, który czekał na mnie pod szałasem. Przywitał mnie cichem zadowolonem parsknięciem. Szepnąłem mu do ucha codzienną surę. Wkrótce usnąłem. Po dwóch godzinach Halef mnie zbudził.
— Wstawaj, sihdi! — rzekł. — Dwie godziny minęły. Przekonam się, czy postacie, przewijające się we śnie, wiedzą coś o sławie, którąśmy dziś zdobyli na jawie.
— Cóż się dzieje z Persami? — zapytałem, podnosząc się.
— Oprzytomnieli, ale zachowują się zupełnie niezrozumiale.
— Jakto?
— Nie chcą przyznać, że przewyższamy wszystkich bohaterów świata i że nikt na świecie nie dorówna nam mądrością i walecznością.
— Ach, tak! Palnąłeś im pewnie sążnistą mowę?
— Masz coś przeciwko temu?
— Tak. Powinieneś był milczeć.
— Milczeć? O, sihdi, nie masz pojęcia o darze wymowy, w którą mnie wyposażyła natura. Czy mogę milczeć, gdy ten dar otwiera mi usta? Czy mogę połykać słowa, które spływają z języka jak młode lwy, czy mogę psuć sobie w ten sposób wspaniałe trawienie? Wierz mi, drogi sihdi, w sztuce krasomówczej mam więcej doświadczenia od ciebie. Mam nadzieję, że nie będziesz mnie skazywać na milczenie, skoro uznam, że należy mówić.
Jeżeli przemawiał w ten sposób do mnie, nietrudno sobie wyobrazić oracji, wygłoszonej pod adresem Persów. Ostudziłem go następującą uwagą:
— Milczenie jest złotem, mowa srebrem, a nawet czasami zwykłą cyną. Kładź się i śpij! Za dwie godziny obudzę cię, Halefie.
Podszedł do swego konia. W drodze do szałasu doszły mnie jego głośne refleksje:
— Ludzie skądinąd rozsądni mają czasami pomysły i poglądy, których najlepszy mózg nie potrafi zrozumieć. Tylko Allahowi wiadomo, dlaczego się tak dzieje!
Gdym wszedł do szałasu, Persowie obrzucili mnie spojrzeniami nienawiści. Ojciec Korzeni posunął się w zuchwalstwie tak daleko, że zaczął ryczeć:
— Nareszcie się zjawiłeś! Gdzie byłeś? Mam nadzieję, że natychmiast zwolnisz nas z więzów!
Nie odpowiadając ani słowa, dorzuciłem nieco drwa do gasnącego ogniska i wyszedłem, by usiąść pod ścianą. Słychać tu było każde słowo.
— Ten pies jest głuchy na moje wezwanie — zgrzytnął. — Wiedzieli, że zjawimy się tutaj. Jestem pewien, że Safi nas nie zdradził. Gdzie on być może? Co się dzieje z jego żoną? Zapewne leżą gdzieś związani tak samo, jak my. Ciekawa rzecz, w jaki sposób ten giaur odgadł nasze zamiary!
Zniżył głos do szeptu, więc nie mogłem odróżnić poszczególnych słów. Ilekroć wchodziłem do szałasu, aby dorzucić paliwa, obrzucali mnie gradem obelg, na które odpowiadałem grobowem milczeniem. Minęły dwie godziny. Halef spał tak mocno, że nie miałem serca go budzić. Zostałem więc na warcie do wczesnego ranka. Obudził się sam i — nuż mi robić wyrzuty, żem mu pozwolił spać.
— Sądziłeś pewnie, — rzekł — że znowu będę się starał przekonać tych ludzi o swym talencie krasomówczym. O nie, „zwykła cyna“ odebrała mi ochotę do przekonywania morderców o zaletach mego ducha. Mam jednak nadzieję, że będę mógł dowieść czynami, iż spryt mego bata stoi wyżej od ich mądrości. Zgadzasz się ze mną, sihdi?
— W tym wypadku tak. Wiesz dobrze, że jestem przeciwnikiem dręczenia najbardziej nawet bezwzględnych wrogów. Jednak w tym wypadku według praw pustkowia życie tych ludzi należy do nas. Daruję je tym zbrodniarzom, ale kara nie powinna ich ominąć.
— Dzięki Allahowi, że cię oświecił tem wspaniałem przekonaniem! Jestem szczęśliwy, że pozwolisz, aby mój wierny kurbacz mógł zmierzyć grubość skóry szyitów.
Mały mój przyjaciel chętnie posługiwał się batem. Nie odpowiadała mi jednak ta metoda karania, ponadto uważałem, że godność szeika Haddedihnów nie pozwala mu na wymierzanie kar doraźnych przy pomocy bata. Dlatego rzekłem:
— Zasłużyli na baty, nie sądzę jednak, byś miał zamiar odegrać rolę kata.
— Dlaczego nie, sihdi?
— Bo bicie człowieka bezbronnego nie przynosi zaszczytu, nawet wtedy, jeżeli ten człowiek zasłużył na karę.
— Hm, hm! — rzekł po namyśle. — Zaszczytu niema przy tym, ale i o wstydzie również nie można mówić.
— Jeżeli o to chodzi, istnieją narody, które tak pogardzają katami, że żaden uczciwy człowiek nie utrzymuje z nimi stosunków towarzyskich. Tam, gdzie stosunki rozwinęły się z biegiem lat, urobił się pogląd, że nie przystoi, by sędzia był sam wykonawcą wyroku.
— Nic mnie to nie obchodzi. Przecież ty jesteś sędzią, sihdi, a co do mnie, to wiesz dobrze, że ćwiczenie ręki zapomocą wywijania batem uważam za największą rozkosz i szczęście. Oczywiście, gdybym był sędzią, nie tknąłbym bata.
— Tyś znacznie więcej, niż sędzia. Górujesz nad nim niesłychanie.
— Ja? Jakto? — zapytał zdumiony. — Przeczuwam, że zapomocą jakiegoś wybiegu chcesz mnie pozbawić rozkoszy, ku której rwie się moja dusza.
— To nie wybieg, lecz poważna wątpliwość, wyrosła z szacunku i przyjaźni, jaką cię otaczam, drogi Halefie.
Zasępił się i odparł niezbyt przyjaźnie:
— Dowód tego szacunku i przyjaźni możesz mi dać teraz przez zgodę, bym nieco połaskotał skórę tego hipopotama!
— Posłuchaj! Jeżeli nie potrafię cię przekonać i będziesz nadal obstawał przy swojem życzeniu, ustąpię. Otóż sędzia wydaje wyrok na podstawie ustaw, ustalonych przez władcę. Jeżeli wykonanie kary chłosty nie przystoi sędziemu, to tem bardziej nie przystoi ono władcy, stojącemu znacznie wyżej od sędziego. Przyznajesz mi rację?
— Tak, sihdi, — odparł, nie przeczuwając, że przez to wpada w nastawioną pułapkę.
— I mimo to chciałbyś własnoręcznie wychłostać Persów?
— Oczywiście. Tylko ty nie mógłbyś tego uczynić, ponieważ jesteś sędzią.
— Jestem sędzią, ale ty stoisz nade mną.
— Ja? Nad tobą...? — zapytał z najwyższem zdumieniem.
— Oczywiście. Przecież jesteś władcą!
— Ja — — władcą?!
— Tak. Czyż nie władasz nad wszystkimi Haddedihnami wielkiego plemienia Szammar? Cesarze i królowie Zachodu są władcami swych podwładnych; Abd ul Hamid rządzi wszystkiemi ludami Turcji; Nassr ed Din dyktuje Persom ustawy, ty zaś rozkazujesz wszystkim wojownikom, należącym do szczepu Haddedihnów. Niema różnicy, czy władca zwie się cesarzem, królem, sułtanem, szachem, czy szeikiem. Wszystkie te nazwy służą do określenia jednej i tej samej funkcji.
Warto zobaczyć, jak się pod wpływem moich słów zmieniła twarz małego Hadżiego. Ponury wyraz ustąpił, twarz zaczęła się rozjaśniać, wreszcie rozpromieniał cały.
— Król... cesarz... sułtan... szeik... a więc to naprawdę równoznaczne słowa! Nie przypuszczam, byś się mylił, sihdi, przecież jesteś wszechwiedzący. Tak, masz rację! Ochraniam i uszczęśliwiam moich Haddedihnów zupełnie tak samo, jak szach Persów, a sułtan Turków. Tak samo, jak cesarz rosyjski lub król Tuny[24] żąda posłuszeństwa od swych poddanych, tak są mi posłuszne ciała, dusze i serca wszystkich wolnych Beduinów, zebranych dokoła mego tronu. Cieszy mnie, sihdi, że uznajesz rozległość mego autorytetu i ogarniasz rozmiary mej władzy!
— Tak, ogarniam je, drogi Halefie. Czy wobec takiej godności i władzy chciałbyś sam skazać się na poniżającą rolę kata, i chłostać jeńców tą samą dostojną ręką, na której skinienie czekają najwaleczniejsi z wojowników?
Maszallah! Nie, czyn ten podważyłby szacunek, z jakim patrzą na mnie wszyscy dawni i obecni przodkowie i praprzodkowie. Wroga, który mnie obraża, mogę zdzielić batem po pysku, ale nie mam ani ochoty, ani zamiaru bić jeńca, na którego wydałeś wyrok, podyktowany memi własnemi ustami. Chwała mego imienia wymaga, abym do wspaniałości swej władzy dodawał coraz nowych blasków. Dlatego proszę, abyś po powrocie z naszej podróży nie zapomniał powtórzyć tego, coś przed chwilą mówił o cesarzach, królach, sułtanach i o mnie. Chciałbym bowiem, aby Hanneh, wcielenie wdzięku kobiecego, zrozumiała, kim jest dla niej i dla tych, co go znają, władca jej namiotu!
— Zgoda. A więc zrezygnujesz z własnoręcznego ukarania Persów?
— Tak. Ponieważ jednak muszą otrzymać baty, zapytuję cię, kto spełni tę bądź co bądź zazdrości godną funkcję?
— Ich sprzymierzeniec Safi.
— Co...? O sihdi, to napełnia głębię mej duszy smutkiem i rozpaczą! Jako sprzymierzeniec będzie wydzielał razy z taką delikatnością, że każde uderzenie zmieni się w balsam. Sprzeciwia się to sprawiedliwości, która żyje w mem sercu.
— Nie obawiaj się. Znajdziemy środek, który tak wzmocni siły jego ramienia, że będziesz z pewnością zadowolony. Chodź! Sprowadzimy oboje.
— Dobrze. Chyba zrozumie, że razy istnieją poto, by przecinać skórę i dochodzić do najgłębszej komórki świadomości bitego. Gdyby tego zrozumieć nie chciał, będziemy musieli uzupełnić brak ten i oświecić prostaczka.
Sill leżał wraz z żoną w tej samej pozycji, w którejśmy ich zostawili. Widać było, że przeżyli noc udręki, nietylko pod względem fizycznym, ale i moralnym. Poczucie niepewności dokuczyło im z pewnością niemniej niż więzy.
Gdyśmy ich zwolnili z lassa, ledwie się trzymali na nogach. Niewiasta była równie milcząca, jak ubiegłego wieczora. Zato mężczyzna, nie czekając na nasze pytania, rzekł:
— Obiecaliście puścić nas wolno, jeżeli zachowamy spokój. Zastosowaliśmy się do rozkazu. Czy możemy odejść?
— Jeszcze nie — odrzekłem.
— Dlaczego? Przyrzekliście przecież, a człowiek, niedotrzymujący obietnicy, godzien jest pogardy i...
— Milcz! — przerwałem. Nikt tak nie zasługuje na wzgardę, jak kłamcy i zdrajcy twego typu. Mylisz się, że wolno ci do nas przemawiać tym tonem. Rozkazaliśmy wam zachować milczenie. Jeżeli będziesz lżył, cofnę swe słowo i poczęstuję cię tem, na co jako zdrajca zasługujesz.
Słowa moje poskutkowały. Odparł znacznie pokorniej:
— Nie chciałem was obrażać. Pytałem tylko, kiedy będziemy mogli odejść.
— Od ciebie zależy, czy puścimy was wolno, czy też wrzucimy wasze zwłoki do rzeki.
— Nasze zwłoki! — zawołał z przerażeniem. — Chcecie nas zamordować?
— Nie zamordować, lecz ukarać śmiercią w odwet za wasze skrytobójcze zamysły. Jestem chrześcijaninem i darowuję życie nawet najgorszej kanalji, uważam bowiem, że jedynie Bóg jest sprawiedliwym sędzią. Poza tem, taka z ciebie mizerna istota, że czuję wstręt do rozważania, jakiego rodzaju karę należałoby tobie wymierzyć. Z tych dwóch przyczyn puszczę was wolno, jeżeli spełnisz co do joty mój rozkaz.
— Mów, co mam czynić! Czy to trudne zadanie?
— Nie. Trzej Persowie, którym chciałeś nas wydać, zasłużyli na śmierć tak samo, jak ty. Chcę jednak być wobec nich równie litościwy, jak wobec ciebie, i daruję im życie. Dotknie ich łagodniejsza kara.
— Dostaną porządne baty — wtrącił Halef. — Przyjrzyj się temu kurbaczowi, co zwisa u mego boku. Sporządzono go z ożywczej skóry hipopotama, z tego też powodu czuje dziwny pociąg do ludzkiej skóry. Pożyczę ci tego bata, byś mógł dowieść swym sprzymierzeńcom, że przyjaźń, którą ich obdarzasz, posiada tę samą siłę, której wymagamy od twego ramienia.
— Czy dobrze zrozumiałem? — zapytał z przerażeniem. — Mam ich bić?
— Tak — potwierdził Halef z uśmiechem.
— Wszystkich... trzech?
— Tak, wszystkich, i to z całej siły. Będziemy czuwali wpobliżu. Jeżeli padnie choć jedno uderzenie nie tak silne, jak sobie życzymy, dostaniesz tyle batów, ile przeznaczyliśmy dla całej trójki.
Allah, Allah, nie mogę tego uczynić! Kiedy się oddalicie, zabiją mnie za to.
Uspokoiłem silla następującemi słowami:
— Nie będą wiedzieli, kto ich chłoszcze, gdyż zawiążemy im przedtem oczy. Przywódcy wydzielisz pięćdziesiąt potężnych razów. Aftabowi czterdzieści, trzeciemu trzydzieści. Jeżeli będziesz sprawował swą funkcję zbyt opieszale, otrzymasz sto dwadzieścia razów, czyli tyle, ile wszyscy trzej mają dostać. A więc posłuszeństwo, albo śmierć. Innego wyjścia niema.
Zgodził się. Uwiązawszy silla wraz z żoną przed szałasem, wszedłem z Halefem do środka.
Ujrzawszy nas, Peder-i-Baharat ryknął pod moim adresem:
— Czy będziesz wreszcie posłuszny i puścisz nas wolno?
Nie odpowiedziałem. Zuchwałość ta poruszyła Halefa do tego stopnia, że, zapomniawszy o „rozmiarach swej godności i władzy“, poczęstował Persa potężnym policzkiem.
— Psie! — krzyknął groźnie. — Poczułeś teraz jedynie moją rękę! Jeżeli jednak powiesz jeszcze jedno nieuprzejme słowo, poślę cię do piekła przy pomocy noża. Za chwilę wraz z towarzyszami poczujesz przedsmak czekających cię rozkoszy.
Uderzony nie miał odwagi odpowiedzieć. Tylko złowrogie spojrzenia świadczyły o śmiertelnej nienawiści. Halef zdjął z jego bioder kaszmirową chustkę, podarł ją na trzy części i zawiązał oczy jeńcom. Wyszliśmy przed szałas. Odciągnąwszy mnie nieco nabok, aby sill i jego żona nie mogli usłyszeć naszej rozmowy, Halef zapytał:
— Sihdi, będziesz obecny podczas egzekucji, nieprawdaż?
— Nie.
— Dlaczego?
— Powinieneś o tem wiedzieć z dawnych czasów. Niestety, zdarzają się wypadki, w których chłostanie ludzi jak parszywych psów jest koniecznością. Nie mogę bez odrazy przyglądać się widowisku, w którem tego rodzaju poniżenie spotyka istotę ludzką, stworzoną na obraz i podobieństwo Boga. Staram się więc unikać scen podobnych do tej, która za chwilę nastąpi. Te łotry są związane i muszą bez oporu pozwolić na wszystko. Człowieka z Mansurijeh trzymasz również w swej mocy, sądzę więc, że obecność moja podczas tej wstrętnej sceny jest zbyteczna.
— Wstrętnej sceny? Sihdi, jesteś naogół człowiekiem mocnym, tylko w tej dziedzinie zdradzasz pewną słabość. Cóż w tem wstrętnego, że człowiek może oglądać własnemi oczyma, jak sprawiedliwości staje się zadość? Przeciwnie, jest to rzecz miła, przyjemna. Nazwałeś mnie władcą. Czy nie jest obowiązkiem każdego władcy przekonać się, że zbrodniczy czyn został ukarany? Przekonam się więc i w tym wypadku, choć kara jest bezwzględnie zbyt łagodna. Kto zasłużył na karę śmierci, a skazany zostaje jedynie na chłostę, ten musi być tak bity, aby mu nie mogło przez myśl przemknąć, że spadają nań słodkie daktyle. Odchodzę. Jeżeli sill nie będzie walił z całej siły, zapomnę o godności władcy i wzmocnię siłę jego ramienia swym kurbaczem.
Zwolnił silla z więzów i zaprowadził go do wnętrza szałasu; przed chatą pozostała uwiązana żona. Oddaliłem się, a zatrzymałem dopiero w miejscu, do którego nie docierały wrzaski. Po upływie pół godziny zjawił się Halef. Ślady wskazały mu drogę. Wbrew moim przypuszczeniom, nie miał wcale zadowolonego wyrazu twarzy. Zapytałem więc:
— Poszło gładko?
— Tak — odparł. — Ale okolice, po których kurbacz wędrował, nie są już gładkie.
— I mimo to nie jesteś zadowolony?
— Sprawa miała inny przebieg, niż się spodziewałem. Sill walił jak szalony, krew płynęła strumieniem, ale żaden z trzech psów nawet nie jęknął. Zgrzytali tylko zębami. Gdy padło ostatnie uderzenie, spodziewałem się gróźb i przekleństw. Nic podobnego! Milczeli, jak niemi.
— Tak, to nie przelewki. Biada nam, jeżeli wpadniemy kiedyś w ich ręce!
— Chcesz ich zobaczyć?
— Nie.
— Spodziewałem się tego. Dlatego też przeszukałem ich kieszenie i przyniosłem ci ich zawartość.
— Cóż tam jest?
— W kieszeniach przywódcy Peder-i-Baharet znalazłem złoto i ten dokument. Pozostali dwaj mieli przy sobie nieco miedziaków, które im zostawiłem.
Worek, podany mi przez Halefa, zawierał około pięciuset tumanów. Zwróciłem Halefowi pieniądze. Pergamin zapisany był z jednej strony cyframi. Na drugiej stronie widniał jakiś plan, którego nie zrozumiałem, i szereg imion, które prawdopodobnie nie będą dla mnie przedstawiały żadnej wartości. Mimo to, w myśl starego przyzwyczajenia, zrobiłem odpis planu i imion, i schowałem do kieszeni. Szereg kresek, podobnych do przecinków, wydał mi się bezwartościowy, ponieważ miałem wrażenie, że to ktoś próbował stalówki. Mimo to, jak się później okazało, zapamiętałem je sobie dokładnie. Po chwili wręczyłem pergamin Halefowi i rzekłem:
— Odnieś to zpowrotem.
— Pieniądze również?
— Oczywiście. Przecież nie jesteśmy złodziejami.
— Słusznie! Przyniosłem je tylko dla pokazania. Cóż teraz zrobimy? Znowu przywiązałem silla obok żony.
— Będziemy kontynuowali naszą podróż. Ta szajka dopiero po jakimś czasie uwolni się z więzów. W ten sposób dotrzemy do Bagdadu prędzej, niż Persowie, chociaż tratwa ich płynie szybciej od naszej.
— Bardzo rozsądnie, sihdi, choć właściwie nie mamy powodu do obaw przed ludźmi tego rodzaju. Pozwolisz mi chyba przed wyruszeniem w dalszą drogę pożegnać się przynajmniej z człowiekiem z Mansurijeh i jego żoną?
— Poco? To zbyteczne.
— Zbyteczne? O sihdi, jakże słabo orjentujesz się w potrzebach ludzkiej natury, tak skłonnej do pożegnań i powitań! Nie można się przecież schodzić i rozchodzić bez przepisanych ukłonów i bez zapewnień o najgłębszej miłości i przywiązaniu. Jeżeli w kraju, z którego pochodzisz, ludzie nie okazują sobie uprzejmości, nie jest to jeszcze dowodem, że wysoce wykształcone ludy Wschodu powinny się rozstawać jak dwie dafahdi[25], które spotykają się w milczeniu i odskakują od siebie, nie wydawszy ani jednego dźwięku.
Droga do naszej tratwy prowadziła obok szałasu. Halef podszedł ku niemu z dumną miną i popuścił nieco więzów sillowi i żonie jego, ale w ten sposób, aby praca nad zupełnem uwolnieniem się zajęła im jeszcze kilka godzin. Przy tej okazji wygłosił następujące przemówienie:
— Gdy szlachetni przyjaciele się rozstają, z oczu ich płyną potoki łez, a słońce smutku zachodzi za góry żałoby. Kiedym cię ujrzał po raz pierwszy, dusza moja wybiegła ku tobie z radością; dziś, w chwili rozstania, widzę przed sobą otwarty grób szczęścia i wchodzę do mogiły z nadzieją, że wkrótce podążysz za mną, by zamiast mnie zostać pogrzebanym. Obcowaliśmy ze sobą niedługo, mimo to związały cię z nami najserdeczniejsze więzy, a tratwa nasza przez całą noc była rozkosznem miejscem wypoczynku dla dusz waszych. Mam nadzieję, że obecne gorzkie rozstanie nie jest pożegnaniem na wieki; chciałbym, aby nasze oczy odnalazły się jeszcze. Puls mój poświęci ci wtedy wszystkie swoje uderzenia, zmieniając się w tę oto krokodylą skórę, a pieszczoty mego kurbacza dowiodą wyraźnie, jak drogie jest mi wspomnienie o tobie i twych usługach. Jam Hadżi Halef Omar, naczelny szeik Haddedihnów. Nie zapominaj o tem, ojcze zdrady, pradziadku kłamstwa, wuju nikczemności!
Wygadawszy się dosyta, splunął trzykrotnie i z pogardliwym ruchem ręki odwrócił się, aby ruszyć w moje ślady. Zaprowadziwszy konie na tratwę, odbiliśmy i puściliśmy się z biegiem rzeki blisko brzegu, aby móc wylądować wpobliżu kelleku Persów. Nie chciałem dopuścić, by ci trzej ludzie dogonili nas przed Bagdadem i dowiedzieli się, gdzie nas szukać. W tym celu przeciąłem sznur, na którym była umocowana ich tratwa, i zabraliśmy ją na środek rzeki, tam dopiero puszczając na fale.
Jakkolwiek należało się spodziewać, że Peder­‑i­‑Baharat podąży za nami dopiero dnia następnego, chwyciliśmy za wiosła i zaczęliśmy energicznie pracować. Po niedługim czasie minęliśmy Reszidijeh, Suadszen, Dżerjat el Maman, Habib el Murallad i Imam Musa. Płynąc przez jakąś godzinę wśród szpaleru drzew palmowych, dotarliśmy do bagdadzkiego mostu. Zatrzymaliśmy się przed kumruk, urzędem celnym. Niedługo nas tam zatrzymywano, gdyż jeszcze w Mossulu postarałem się o reftijat, paszport. Tak tedy przybyliśmy szczęśliwie do pierwszego celu naszej podróży. — — —






  1. Persja.
  2. Około dwóch tysięcy złotych.
  3. Szach.
  4. Niebo.
  5. Miecz.
  6. Ojcowie.
  7. Pancerz z łańcuchów.
  8. Kula.
  9. Żołnierz.
  10. Oficer.
  11. Poniedziałek tygodnia wypłaty.
  12. Synagoga.
  13. Ojciec grzmotu.
  14. Australja.
  15. Ameryka.
  16. Kolej.
  17. Dworzec.
  18. Okręt.
  19. Chrześcijanin.
  20. Persja
  21. Szałas, chata
  22. Reumatyzm.
  23. Raki.
  24. Dunaj.
  25. Żaby





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.