Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom V/Zazdrość/Rozdział XXXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


XXXV.

Wyszedłszy z jadalnego pokoju, pani Bastien i Fryderyk, przechodząc obok salonu, spostrzegli David’a, stojącego pod drzwiami i czekającego na nich.
Marja podała mu uprzejmie rękę i mając na myśli tę dwukrotną obelgę, którą nauczyciel zniósł tak cierpliwie, rzekła do niego:
— Więc pan w każdym razie pragnie dowieść nam swego wspaniałomyślnego poświęcenia?
Wtem dosyć silny łoskot stołków i bardzo głośna rozmowa, którą słychać było z pokoju jadalnego, kazały domyślać się Marji, że jej mąż i Bridou wstali już od stołu; szybko zatem zwróciła się z Fryderykiem do swego pokoju, powiedziawszy pierwej z bolesnym smutkiem do David’a:
— Jutro, panie David, bo dzisiaj jestem w śmiertelnej trwodze.
— Jutro, mój przyjacielu — powtórzył także Fryderyk smutno, przechodząc koło niego.
Poczem Marja i jej syn udali się do swego pokoju, gdy tymczasem David poszedł do izdebki, którą teraz miał podzielać z Andrzejem.
Zaledwie przybyli do pokoju, Fryderyk rzucił się w objęcia swej matki, zawoławszy z goryczą:
— O! moja matko... tak byliśmy szczęśliwi przed przybyciem...
— Ani słowa więcej, moje dziecię... idzie tu o twego ojca — przerwała swemu synowi — uściśnij mnie tylko czulej, niż zwykle... potrzebujesz tego... i ja także... ale żadnego sarkania na twego ojca...
— Mój Boże, nie słyszałaś, matko, co odpowiedział pan Bridou?
— Kiedy twój ojciec rzekł do niego Fryderyk skończy niedługo lat siedemnaście?
— Tak, człowiek ten odpowiedział memu ojcu: jest to najstosowniejszy wiek dla nas.
— Równie jak ty, zauważyłam i ja te słowa, moje dziecię.
— Jest to najstosowniejszy wiek dla nas... coby to mogło znaczyć, moja matko?
— Ja nie wiem — odpowiedziała młoda kobieta, chcąc uspokoić swego syna — być może iż większą przywiązujesz ważność do tych wyrazów, aniżeli one na to zasługują.
Po chwili milczenia Fryderyk odezwał się do swej matki niepewnym głosem:
— Słuchaj, matko moja... według życzenia twego zawsze okazywać będę memu ojcu uszanowanie, na jakie on zasługuje i jakie winien mu jestem... ale wyznaję ci otwarcie, jeżeli ojcu mojemu przyjdzie kiedy do głowy chcieć mnie odłączyć od ciebie i pana David‘a...
— Fryderyku! — zawołała Marja zatrwożona śmiałem postanowieniem, malującem się w twarzy jej syna — dlaczego przypuszczasz to, co nigdy być nie może... rozłączyć nas... wyrwać cię z rąk pana David‘a... i to właśnie w chwili... kiedy... ale nie, jeszcze raz powtarzam: twój ojciec zbyt wiele ma rozsądku, zbyt jest rozumny, ażeby miał powziąć podobny zamiar.
— Oby niebo stwierdziło twoje słowa, moja matko... bo przysięgam ci... a wiesz, że ja mam silną wolę... żadna ludzka potęga nie zdoła mnie odłączyć od ciebie i pana David‘a... a ja to ojcu memu bez żadnego namysłu w oczy powiem... Jeżeli szanować będzie naszą tkliwą miłość, nasze nierozerwalne węzły... będę go błogosławił... lecz jeżeliby się miał odważyć targnąć na nasze szczęście...
— Mój synu...
— Słuchaj, matko, szczęście nasze i twoje życie, to jedno... Ale życia twego bronić będę, choćby nawet przeciw memu ojcu... rozumiesz mnie?
— Mój Boże!... mój Boże!... Fryderyku, zaklinam cię...
— Tak, niechaj się strzeże!... niechaj pamięta!... Już dzisiaj kilka razy krew w żyłach moich zawrzała.
— Fryderyku! nie mów tego... ty mnie doprowadzisz do szaleństwa... mój Boże!... pocóż przypuszczać tak bolesne... albo raczej tak niepodobne rzeczy? poco trwożyć samego siebie, poco samemu wszelkiej pozbawiać się nadziei?
— Dobrze więc, droga matko... będziemy czekali... ale wierzaj mi... pod tym przerażającym spokojem mego ojca, kiedy dowiedział się o sprzedaży srebra, ukrywa się coś okropnego... spodziewaliśmy się, że gniew przywiedzie go do najstraszliwszego wybuchu... tymczasem nie ruszył się nawet, zbladł tylko, a dotąd nigdy go jeszcze nie widziałem bladym, moja matko — mówił Fryderyk przybliżając się z tkliwością i niepokojem do młodej niewiasty... — Matko, ja się lękam... grozi nam jakieś nieszczęście...
— Fryderyku — odpowiedziała Marja tonem bolesnego wyrzutu — ty mi sprawiasz niewypowiedzianą boleść, a jednak nie chciałabym się tak trwożyć... Twój ojciec odznacza się nadzwyczajnym uporem... to być może...
— Ale i ja także, matko, i ja także potrafię dowieść mego uporu.
— Powiedzże mi, dlaczegóż upatrujesz koniecznie w twym ojcu zamiary, których on wcale nie ma... tak jest zamiary, których nawet mieć nie może; wierz mi, mój synu. Pomimo całej jego surowości, on ciebie kocha... dlaczegożby chciał ciebie zasmucać? dlaczego miałby nas rozłączać, i tym sposobem niweczyć owe najpiękniejsze, najpewniejsze nadzieje, jakie tylko matka w przyszłości syna swego pokładać może?... Wiesz, jestem przekonana że nasz przyjaciel, pan David, powiedziałby ci to samo, co ja... Uspokój się, umiarkuj, mój synu... może nas jeszcze czeka kilka dni ciężkiego doświadczenia; ale przeżyliśmy tyle chwil bolesnych, że te kilka dni będą dla nas drobnostką.
Fryderyk smutnie potrząsnął głową, uścisnął swą matkę z podwójną czułością i odszedł do swego pokoju.
Pani Bastien zadzwoniła na Małgorzatę.
Jakoż stara służąca prawie natychmiast weszła do jej pokoju.
— Małgorzato — rzekła Marja — czy pan Bastien jest jeszcze przy stole?
— Na nieszczęście pani! jeszcze.
— Na nieszczęście!?
— A tak! doprawdy, nigdy jeszcze nie widziałam pana tak zachmurzonym, jak dzisiaj... tak pije... że mnie aż strach bierze; a pomimo ciągle jest bardzo blady, właśnie przed chwilą kazał sobie podać butelkę wódki i...
— Dosyć Małgorzato — zawołała Marja, przerywając służącej — czy przyrządziłaś w izbie Andrzeja łóżko dla pana David‘a?
— Przyrządziłam, pani, pan David właśnie tam poszedł, ale stary Andrzej powiedział, że woli spać w stajni, niż ubliżyć panu David‘owi i spać w tym samym co on pokoju. Zresztą Andrzej dzisiejszej nocy niewiele czasu będzie miał do spania.
— Dlaczego to?
— Bo pan kazał mi powiedzieć Andrzejowi, ażeby jutro rano zaprzągł o trzeciej godzinie.
— Jakto?... Mój mąż miałby w nocy wyjechać?
— Pan powiedział, że księżyc wschodzi o wpół do trzeciej, i że równo ze dniem chce z panem Bridou stanąć w Blemur, ażeby tu powrócić na wieczór.
— To co innego. Teraz dobranoc ci, Małgorzato.
— Wie pani...
— Czego chcesz?
— Mój Boże!... ja nie wiem... pani... czy się odważyć...
— Co takiego, Małgorzato, o cóż ci idzie?
— Przerwała mi pani wprzódy, kiedym zaczęła mówić o panu... a jednak miałam pani powiedzieć... coś...
Poczciwa służąca spojrzała na swą panią smutnym wzrokiem; nie mogła dalej mówić; lecz Marja zapytała:
— Mój Boże, cóż to znaczy? Małgorzato! ty mnie przestraszasz.
— Oto, widzi pani... kiedym weszła do pokoju jadalnego, niosąc dla pana ową wódkę, której ode mnie żądał, pan Bridou powiedział do niego: Jakóbie, ty tego nie zrobisz... Skoro mnie pan spostrzegł, nic na to nie odpowiedział, ale skinął tylko na pana Bridou, ażeby milczał; lecz kiedym wyszła z pokoju... wtedy... pani mi tego nie weźmie za złe, ze względu na moje dobre chęci...
— Mów dalej, Małgorzato.
— Wyszłam tedy z jadalnego pokoju, ale zatrzymałam się chwilkę pod drzwiami, ażeby się czego dowiedzieć.. i wtedy usłyszałam jak pan Bridou mówił do pana Bastien: jeszcze raz, Jakóbie, ty tego nie zrobisz... Na to pan odpowiedział: Zobaczysz... Nie śmiałam już dłużej słuchać, i...
— Dobrze uczyniłaś, Małgorzato, już i tak było z twej strony wielką nierozwagą, którą jedynie twoje przywiązanie do mnie może usprawiedliwić...
— Co! więc to pani nie zatrważa... że pan powiedział?.
— Przecież nie mamy żadnego dowodu, moja poczciwa Małgorzato, ażeby te słowa pana Bastien miały się do mnie odnosić; zdaje mi się, że tym razem przestraszyłaś się bez żadnego powodu.
— Daj to Boże!
— Teraz, proszę cię, idź zobaczyć, czy pan Bastien i jego przyjaciel są jeszcze przy stole. Jeżeli już wstał, to możesz iść spać, ja nie będę cię potrzebować.
Małgorzata wróciła po chwili, mówiąc do swej pani:
— Zaniosłam teraz panu i panu Bridou świece, już sobie powiedzieli dobranoc... i... ale, proszę pani — rzekła Małgorzata przerywając sobie — czy pani słyszy? to pan Bridou idzie na górę.
Rzeczywiście, słychać było kroki przyjaciela pana Bastien na wąskich drewnianych schodach, prowadzących do pokoju, dotąd zajmowanego przez David‘a.
— Czy mój mąż poszedł do swego pokoju? — zapytała Marja służącą.
— Zobaczę z podwórza, czy światło jest już u pana — odpowiedziała Małgorzata.
Jakoż wyszła z pokoju, a wróciwszy niezadługo, drżąc z zimna, rzekła do swej pani:
— Pan już jest w swoim pokoju, widać światło przez okiennice... Mój Boże!... jakież to okropne zimno; śnieg pada wielkiemi płatami, a ja zapomniałam rozpalić ogień u pani. Może pani posiedzi jeszcze trochę, tobym...
— Nie, Małgorzato, dziękuję ci; zaraz się położę.
Zamyśliwszy się potem chwilkę, Marja dodała:
— Wszakże moje okiennice są zamknięte, nieprawdaż?
— Tak jest, pani.
— A w pokoju mego syna?
— Także, pani.
— A więc dobranoc, Małgorzato. Jak tylko zadnieje przyjdziesz do mnie.
— Czy pani nie da mi już żadnego polecenia?
— Nie, dziękuję ci.
— Dobranoc, pani.
Małgorzata oddaliła się.
Marja zaryglowała drzwi, obejrzała okiennice wewnętrzne czy są dobrze zamknięte i zaczęła się zwolna rozbierać, dręczona okropną trwogą, na myśl o rozmaitych wypadkach tego wieczoru, o tajemniczych słowach pana Bridou, dotyczących Fryderyka, a mianowicie o tej rozmowie Jakóba z jego przyjacielem, którą Małgorzata w części podsłuchała:
Jakóbie, ty tego nie zrobisz.
Zobaczysz.
Włożywszy już na siebie nocny kaftanik, młoda niewiasta chciała jak zwykle pójść do swego syna, ażeby go jeszcze uściskać przed udaniem się na spoczynek, gdy wtem usłyszała jakiś ciężki chód w sieni, prowadzącej do jej pokoju.
Nie było najmniejszej wątpliwości, były to kroki Jakóba Bastien.
Marja przysłuchiwała się uważnie.
Kroki te zatrzymały się pod drzwiami.
Wkrótce po odgłosie tego ciężkiego chodu, rozlegającego się po całej sieni, słychać było szelest dwóch rąk macających drzwi i szukających w ciemności zamku i klucza.
Jakób Bastien chciał wejść do pokoju żony.
Marja uspokoiła się z początku, pomyślawszy że drzwi były zamknięte; wkrótce atoli przyszło jej na myśl, że jeżeli nie otworzy mężowi, ten w grubjańskiej gwałtowności swojej zacznie z największym łoskotem kołatać do drzwi, a może je nawet i wybije, przez to zbudzi syna, sprowadzi David‘a i przy największym zgorszeniu wywoła scenę, która drżeniem przejęła młodą matkę; już prawie miała zamiar otworzyć mężowi, kiedy pomyślała, że Fryderyk był w przyległym pokoju, że przed chwilą jeszcze musiała użyć całej potęgi swej miłości macierzyńskiej, ażeby go wstrzymać od gorzkich skarg i zażaleń na Jakóba Bastien. Zresztą przypomniała sobie owe słowa Fryderyka, którego odwagę i moc duszy tak dobrze znała:
Targnąć się na nasze szczęście, znaczyłoby targnąć się na twoje życie, moja matko. Ale ja życia twego bronić będę nawet przeciw memu ojcu.
Marja czuła, że żadna ludzka potęga, ani nawet jej własna nie zdołałaby tym razem wstrzymać Fryderyka od chwycenia się największej ostateczności, gdyby Jakób Bastien rozgniewany, a może nawet pijany wdarł się do jej pokoju i odważył się obsypywać ją groźbami i obelgami.
Jakiż okropny i trudny wybór.
Nie otworzyć, byłoby to narazić się na zgorszenie, którego Marja chciała uniknąć.
Otworzyć zaś, byłoby to ojca i syna postawić naprzeciwko sobie, pierwszego, odurzonego gniewem i winem, drugiego, doprowadzonego do największego oburzenia ze względu na nieograniczoną miłość dla swej matki.
Zaledwie Marja uczyniła takie spostrzeżenia, które z szybkością błyskawicy przeszły przez jej umysł, usłyszała, że Jakób Bastien, który nareszcie wynalazł klucz w zamku gwałtownie kręcić nim zaczął; lecz zastawszy przeszkodę wewnątrz, nie mógł otworzyć i tylko z całą siłą wstrząsał drzwiami.
W tej chwili Marja usłuchała głosu rozpaczy. Pobiegła do drzwi, a odsunąwszy zasuwę, stanęła na progu, ażeby zagrodzić mężowi dalszą drogę, i cichym błagalnym głosem rzekła do niego:
— Mój syn śpi, jeżeli chcesz ze mną mówić, to pójdź, zaklinam cię, do naszej pracowni i...
Nieszczęśliwa kobieta nie mogła dokończyć. Zabrakło jej odwagi, gdy ujrzała okropny wyraz twarzy Jakóba.
Światło lampy, stojącej na kominie w sypialnym pokoju Marji, padało prosto na twarz jej męża, która będąc cała oświecona, odbijała się okropnie od ciemnego tła sieni.
Człowiek ten, olbrzymiej budowy ciała, był przerażająco blady, skutkiem tłumionego tak długo wściekłego gniewu i nadużycia wina, był bowiem nawpół pijany. Jego bujne, rozczochrane włosy spadały na niskie czoło i prawie zupełnie zakrywały małe, szare i złośliwe oczy. Jego gruba szyja była obnażona, a bluza otwarta w połowie, równie jak surdut i kamizelka odkrywały część szerokich, gęstym włosem pokrytych piersi.
Na widok swego męża, Marja jakeśmy już powiedzieli, nagle straciła całą odwagę.
Lecz zastanowiwszy się, że ten nadzwyczajnie rozdrażniony stan w jakim się pan Bastien znajdował, uczyni go jeszcze zawziętszym i burzliwszym, że go żaden gwałt, żadne zgorszenie nie zatrwoży, i że wtedy konieczne będzie wdanie się David‘a lub Fryderyka, Marja w duchu dziękowała Bogu, że syn jej nic jeszcze nie słyszał, i uchwyciwszy lampę, znajdującą się na kominie, z pośpiechem wróciła do stojącego jeszcze na progu męża i rzekła do niego pocichu:
— Pójdziemy do pracowni, gdyż boję się, ażeby się mój syn nie obudził.
Namyśliwszy się wreszcie ów Herkules rzekł do Marji, która z drżeniem czekała na odpowiedź jego:
— Rzeczywiście, tam będzie dogodniej, a więc dalej, idź naprzód.
Marja wyszła przed Jakóbem do sieni, a w chwilę potem stanęła w pracowni.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.