Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom V/Zazdrość/Rozdział XXXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


XXXI.

Wysiadając na ląd, spotkali nad brzegiem panią Bastien.
Młoda niewiasta widziała niektóre okoliczności tego ocalenia, przy pomocy perspektywy David’a, którą przybliżała do oka lub odkładała na bok, w miarę jak niebezpieczeństwo wywoływało jej trwogę lub nadzieję. Już to uważała, że przechodziło jej siły przypatrywać się zdaleka tylko tej bohaterskiej walce jej syna z tak licznemi niebezpieczeństwy, nie mogąc go ani skinieniem, ani głosem swoim zachęcić do wytrwania. Już też nie była w stanie oprzeć się tej nieukróconej żądzy dowiedzenia się, czy Fryderyk zdoła uniknąć tych licznych wypadków, jakie mu w każdej chwili groziły.
W ciągu tego czasu Marja zdjęta podziwem, miotana rozmaitemi wzruszeniami, nadziei, trwogi, wątpliwości i ze łzami w oczach kilkakrotnie mogła ocenić pełną odwagi i przywiązania troskliwość David‘a, z jaką czuwał nad Fryderykiem; dlatego też, nie podejmujemy się wcale opisywać zachwytu młodej matki na widok zbliżającego się do brzegu czółna, w którym znajdowali się jej syn, David i nieszczęśliwi, których obaj uratowali z taką nieustraszoną odwagą.
Lecz radość Marji zamieniła się w pewien rodzaj pobożnego rozrzewnienia, kiedy dowiedziała się od David’a, że Rudolf de Pont-Brillant winien był swoje życie Fryderykowi.
Tym sposobem ów zamach nieszczęsnego młodzieńca na życie margrabiego został zatarty i nagrodzony zrządzeniem Opatrzności; tym sposobem znikła jedyna plama każąca jego życie, której nawet dotąd swojem moralnem odrodzeniem zmazać nie był w stanie.
Obsypani przez panią Bastien dowodami wzruszającej tkliwości, dzierżawca i jego rodzina umieszczeni zostali w folwarku, gdyż ci nieszczęśliwi nic już na świecie nie posiadali.
Ale trwoga pani Bastien nie skończyła się jeszcze ani tego dnia, ani tej nocy.
Ponieważ wszystkie drogi zostały przecięte przez ten nagły wylew, przeciw któremu nie można było niczem zaradzić, przeto wszystkie środki ratunku były tak rzadkie, że na dosyć rozległej przestrzeni, którą nazywano Doliną, czółno Fryderyka było jedynym statkiem mogącym posłużyć do ocalenia zalanych wodą mieszkańców.
Ta całkiem prawie zalana nizina obejmowała znaczną liczbę osad; niektóre z nich zostały zupełnie spustoszone, a ich mieszkańcy poginęli; inne domy oparły się wprawdzie gwałtowności wylewu, ale zostawały jeszcze w niebezpieczeństwie zawalenia się lada chwila skutkiem przybierających ciągle bałwanów, a Fryderyk i David jeszcze tegoż samego dnia i nazajutrz zdołali wykonać kilka szczęśliwych wycieczek i uratować niektóre ofiary tego smutnego wypadku, lub zaopatrzyć odzieżą i pokarmem tych, którzy chronili się jeszcze na swoich śpichlerzach i innych trwalszych budowlach, już w połowie wodą zalanych.
Fryderyk i David okazali we wszystkich swoich wyprawach rzadką odwagę i niezmordowaną wytrwałość, przez które ocalili wielu nieszczęśliwych i zjednali sobie uwielbienie tych, których ów nadspodziewany wylew zgromadził na wzgórzu, na którem stał folwark pani Bastien.
Wyznać też musimy, że nauki David’a przyniosły obfity owoc.
Nieustraszona odwaga i wrodzona szlachetność Fryderyka, zostały do najwyższego podniesione stopnia przez uczucie zazdrości względem Rudolfa de Pont-Brillant.
— Jestem tylko pół chłopem; nie jestem ani bogatym, ani margrabią; nie mam ani malowanej barki, ani wioślarzy w liberji, ani przodków, którzyby patrzyli na mnie z przeszłości; posiadam jedynie zachęty mej matki, pomoc mego przyjaciela, moje dwie ręce i mój zapał — z dumą mówił do siebie młodzieniec — a jednak skutkiem poświęcenia mojego dla ofiar tego okropnego wylewu musi moje nieznane imię plebeja w kilka dni równie zasłynąć w tutejszej okolicy, jak niegdyś świetne i znakomite imię Pont-Brillant... Żałuję tylko, że ta rana zatrzymuje margrabiego w zamku... Jabym tak pragnął ubiegać się z nim o pierwszeństwo w gorliwości i odwadze wobec całego świata!
Rzeczywiście, rana którą otrzymał Rudolf de Pont-Briliant, była dosyć ciężka, ażeby go z wielkim dla niego żalem zatrzymać w łóżku; gdyż on bez wahania się, na pierwszą wiadomość o wylewie, śmiało wskoczył do jednego ze swoich statków spacerowych, każąc się zawieść tam, gdzieby mógł być najużteczniejszym.
Lecz ponieważ teraz nie był w stanie wydawać rozkazów swoim ludziom, ani kierować nimi, ani ich zachęcać, przeto bezczynność jego rozciągnęła się i do innych jego domowników, a stara margrabina de Pont-Brillant, myśląc tylko o kłopotach, jakie sprawiała jej rana wnuka, nie troszczyła się bynajmniej o skutki tego wylewu, co więcej, nawet, surowo zgromiła sternika barki, że się nie oparł śmiałemu przedsięwzięciu Rudolfa.
Pani Bastien inaczej pojmowała obowiązki matki, z uwagą patrzyła na odjazd swego syna, mającego narazić się na nowe niebezpieczeństwa; tylko w niezliczonych dowodach tkliwej pieczołowitości, z jaką przy godnej podziwu gorliwości pielęgnowała tych wszystkich, dla których obecnie była prawdziwą opatrznością, szukała pewnego roztargnienia w swoich ciągle wznawiających się obawach.
W ten to sposób przeżyła Marja dwa dni, pełne neustającej trwogi i niepokoju.
Na drugi dzień wylewu woda znacznie już opadła, i drogi otworzone zostały dla komunikacji, kilka mostów, podźwigniętych na prędce dozwoliło już udzielać skuteczniejszej pomocy mieszkańcom.
W miarę jak wody ustępowały, z boleścią w duszy wracali do swoich mieszkań nieszczęśliwi, których bałwany niszczącego żywiołu ich z siedzib wygnały, pragnąc w smutnej niecierpliwości swojej ocenić jak najprędzej całą wielkość swego nieszczęścia.
Dlatego to dom pani Bastien, który od dwóch dni był dla wszystkich miejscem przytułku i schronienia, trzeciego dnia wieczorem stał się równie pustym jak dawniej; jedna tylko familja Jana-Franciszka pozostała w folwarku, ponieważ nigdzie nie miała przytułku.
Gdy komunikacja z miasteczkiem Pont-Brillant została przywrócona, doktór Dufour pospieszył z największym niepokojem do folwarku i przekonał się ze zdziwieniem i radością, że pomimo niesłychanych wysileń i nadzwyczajnych wzruszeń w ciągu tych dwóch dni okropnych, trzej jego przyjaciele nie potrzebowali żadnej pomocy lekarskiej; dowiedział się również od Marji o cudownem wyleczeniu Fryderyka, i spędziwszy u nich dwie godziny jak najprzyjemniej, opuścił tych szczęśliwych teraz ludzi, którzy już odtąd mieli z całą rozkoszą kosztować swego tak drogo okupionego spokoju.
Rudolf de Pont-Brillant dowiedział się wkrótce, że młodzieńcem, który ocalił go od niezawodnej prawie śmierci, był Fryderyk Bastien.
Nie mogąc jeszcze opuścić łóżka, margrabia prosił swą babkę, ażeby pojechała do folwarku i w jego imieniu podziękowała Fryderykowi.
Stara margrabina nie porzuciła jeszcze planu zjednania tej ładnej małej mieszczaneczki, mieszkającej tak blisko zamku, a której mąż był ciągle nieobecny, na kochankę dla swego wnuka: ponieważ zaś przy jawnym swoim bezwstydzie uważała tę okoliczność za sprzyjającą rozpoczęciu swoich starań, jak mówiła do Zerbinetty, i zdybać nareszcie panią Bastien, do której już dwa razy bezskutecznie jeździła, przeto z największą chęcią udała się jednym z najświetniejszych ekwipażów do folwarku.
Tym razem nie potrzebowała już Małgorzata używać żadnego kłamstwa, kiedy zapewniała margrabinę, że pani Bastien nie było w domu. Rzeczywiście, od kilku dni młoda kobieta oddalała się z folwarku ustawicznie, niosąc pomoc i pociechę na wszystkie strony.
Niezadowolona, że i te odwiedziny były daremne, margrabina, powróciwszy do zamku, rzekła do swej wiernej Zerbinetty:
— Już też to prawdziwe nieszczęście... możnaby prawdziwie myśleć, że ta głupia kobieta umyślnie unika spotkania się ze mną... Trudności te już mnie zaczynają niecierpliwić, a jednak muszę dopiąć swojego celu... tem więcej, że jeżeli Rudolf pragnie wziąść się należycie do rzeczy, to owa okoliczność, że go ten nieokrzesany chłopak wyciągnął z wody, wyborną nastręcza mu sposobność. Do licha! wszakże z wdzięczności dla syna Rudolf ma prawo przesiadywać ciągle u jego matki... o doprawdy! muszę mu utorować drogę i dać pierwszą naukę temu kochanemu chłopczynie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Działo się to 31 grudnia, prawie w dwa tygodnie po wylewie.
Wyrządzone szkody były nie do obliczenia, zwłaszcza dla mnóstwa nieszczęśliwych, którzy wróciwszy do zawalonych w połowie i szlamem napełnionych mieszkań, znaleźli tylko nasiąkłe wodą i zaledwie podziurawionym dachem osłonięte ściany.
Klęska i straty były powszechne:
Jeden utracił swój szczupły zapas zboża, w jaki zaopatrzył się ze zbierania kłosków, albo który z nadzwyczajną trudnością zakupił na zimę.
Drugi widział tonące w nurtach swoją trzodę lub krowę, jedyne skarby wiejskiego proletarjusza; inny stracił nawet tę lichą pościel, która służyła całej rodzinie, a wszyscy prawie ubolewali nad swojem szczupłem polem, z którego żyli, za które wysoką płacić musieli dzierżawę, a które teraz zostało zasypane piaskiem.
W wielu miejscach krzewy winne wyrwane były z korzeniami, a wino, które starannie przechowywano na zapłacenie komornego wraz z beczkami popłynęło z wodą, słowem dla tych wszystkich nieszczęsnych, którzy od świtu do zachodu słońca pracowali z tym zapałem, jaki tylko niedostatek może obudzić, te czterdzieści osiem złowrogich godzin, musiały na kilka lat zgubny wpływ wywrzeć na ich nędzny byt i uczynić go jeszcze przykrzejszym.
Margrabia de Pont-Brillant i jego babka okazali prawdziwie królewską hojność: nazajutrz po wylewie nadesłali burmistrzowi dwadzieścia tysięcy franków, i tyleż plebanowi miejscowemu.
Jakeśmy już wspomnieli, Marja nie posiadała nigdy innych pieniędzy, prócz szczupłej kwoty, jaką pan Bastion wyznaczał miesięcznie na jej i jej syna utrzymanie, kwoty, z której pomimo tego Marja zawsze jeszcze jakąś cząstkę umiała oszczędzić na jałmużnę; napisała zatem bezzwłocznie do swego męża, którego interesa zatrzymywały jeszcze w prowincji Berry, prosząc go usilnie, ażeby jej jak najśpieszniej nadesłał dwa lub trzy tysiące franków na przyniesienie jakiej pomocy tej powszechnej prawie niedoli.
Pan Bastien odpowiedział swej żonie, czy ona drwi z niego; napisał nawet w swym liście, że mu woda zasypała piaskiem dziesięć morgów najlepszego gruntu; że zamiast niesienia pomocy innym spodziewa się sam być pomieszczonym w liczbie tych, którzy najhojniej zostaną wsparci; że skoro tylko załatwi swoje interesy, powróci natychmiast na folwark, ażeby podać rachunek strat swoich dla otrzymania śpieszniejszego wsparcia, jakiego zamierza udzielić rząd poszkodowanym.
Raczej zasmucona, niż zdziwiona taką odpowiedzią swego męża, pani Bastien uciekła się do innych środków.
Posiadała ona niektóre kosztowności, odziedziczone po swej matce; na folwarku znajdowało się prócz tego około piętnastu sztućców i inne srebrne sprzęty; młoda niewiasta wysłała Małgorzatę z temi kosztownościami i srebrem do Pont-Brillant, z poleceniem sprzedania onych: wszystko to przyniosło około dwóch tysięcy franków; David prosił Marję o pozwolenie dołożenia takiejże sumy, a pieniądze te użyte ze zwykłą mu rozwagą, posłużyły na ratunek znacznej liczby rodzin.
Kiedy Marja z synem swoim zwiedzała okolice, a David zajmował się kupnem najpotrzebniejszych przedmiotów, młoda matka oglądała wszystko własnemi oczyma, i podwajała wartość tych dobrodziejstw swemi tkliwemi słowy; jednym posyłała owoce, drugim zboże, innym sprzęty, bieliznę i odzież. Wszystko to rozdzielane było przez młodą matkę z największą roztropnością i wyborem w miarę potrzeby każdego.
Jakób Bastien posiadał obszerny, piękny las jodłowy. Lubo młoda niewiasta przygotowana już była na gniew i oburzenie swego męża, skoro się dowie o tem niesłychanem zuchwalstwie, kazała przecież bez żadnej obawy opuścić tysiąc najpiękniejszych jodeł i mnóstwo domów ogołoconych z dachów zostało przynajmniej na zimę opatrzone mocnemi belkami i łatami, które pokryto grubą warstwą choiny i innych liściastych roślin, powiązanych w snopki za pomocą giętkich wici.
David, który w swoich podróżach alpejskich widział dachy ochronne, budowane w ten sposób dla zasłonięcia się w górach od wichru i zamieci śniegowej, doradził wieśniakom urządzenie takichże dachów; kierując przeto ich robotami i pomagając im osobiście znalazł sposobność zastosowania z korzyścią licznych swoich doświadczeń praktycznych, jakich nabył w swoich dalekich podróżach.
Powódź uniosła wiele młynów i większą część piekarni, które przy każdej prawie osadzie stawiano osobno poza obrębem zabudowań gospodarskich: kupowanie chleba w mieście, które było zbyt oddalone od tych po całej dolinie rozproszonych osad, nietylko byłoby powiększyło koszty, ale nadto narażałoby na stratę całego prawie dnia, kiedy po takiem nieszczęściu każda chwila czasu jest nieoceniona. David widział, jak nomadzi egipscy rozcierali zboże pomiędzy dwoma kamieniami, i z niego przyrządzali placki, piekąc je pod popiołem; nauczył zatem rodziny, które pozbawione zostały swoich piekarń, tego postępowania, skutkiem czego miały one przynajmniej w pierwszych dniach łatwy do przyrządzenia i wystarczający posiłek.
Przy każdej atoli sposobności David, któremu Fryderyk wielką był pomocą, znajdował prawdziwą przyjemność w tem, ażeby zostawać w ukryciu i całą wdzięczność nieszczęśliwych zwracać na swego ucznia, pragnąc go tym sposobem wynagrodzić za jego gorliwość i zachęcić go do wytrwałości na tej szlachetnej drodze, którą sobie teraz obrał.
Zresztą, gdyby nawet David nie był postępował z tą delikatnością i z tą pełną rozsądku czułością, to Fryderyk dowiódł już takiej odwagi, takiej wytrwałości, okazał się już tak uprzejmym dla biednych, tak tkliwym na ich nieszczęście, któremu razem ze swą matką starał się wszelkiemi siłami ulżyć, że imię jego było we wszystkich ustach, a pamięć jego we wszystkich sercach.
Pierwsze dwa tygodnie po wylewie były obrócone przez panią Bastien, jej syna i David‘a wyłącznie na wypełnienie niezliczonych czynów dobroczynności.
Z nadejściem nocy wracali znużeni do domu, zmoczeni deszczem albo pokryci śniegiem; potem każde z nich szło zmienić ubranie, w którego staranności i nadzwyczajnej czystości zawierał się jedyny ich zbytek.
Z gołą głową, której najpiękniejszą ozdobą były pyszne ciemne włosy, i według zwyczaju swego, prawie zawsze w sukiennej ciemno-niebieskiej sukni, zapiętej po samą szyję, wracała Marja do pracowni; śnieżnej białości mankiet i gładki kołnierzyk, podpięty małą wiśniową lub pomarańczową jedwabną krawatką, podnosiły jeszcze bardziej ciemną barwę tej sukni, z pod której wyjrzała czasem piękna maleńka nóżka, pokryta cienką, lśniącej białości pończochą, na której krzyżowały się jedwabne wstążki zgrabnego brunatno-czerwonego safjanowego trzewiczka.
Ten sposób życia tak czynny, ten ciągły prawie pobyt na otwartem powietrzu, ta swoboda umysłu, ta serdeczna poufałość, to ustawiczne objawianie najdelikatniejszych uczuć ludzkości, ta ciągła wesołość, nietylko że zatarły już ostatnie ślady cierpienia na zachwycającem obliczu Marji, ale owszem, jak pewne kwiaty, które częstokroć po doznanem cierpieniu stają się jeszcze świeższemi i piękniejszemi, tak i piękność Marji okazała się teraz świetniejszą jeszcze, niż dawniej i nieraz David, zdjęty niemem uwielbieniem, z upojeniem i rozkoszą wpatrywał się w urocze rysy tej zachwycającej kobiety.
We Fryderyku też same przyczyny tenże sam zrządziły skutek; młodość, siła, rzadka piękność jaśniały w nim teraz całym blaskiem.
Zebrani w pracowni po chwilach tak czynnego i szlachetnego poświęcenia. Marja, syn jej i David gawędzili zrana o rozmaitych wypadkach, czekając na obiad, który im zawsze wybornie smakował, bez względu na to, że skromne srebrne nakrycie, zostało teraz zastąpione blachą lub cyną; po obiedzie odwiedzano pewien warsztat, gdzie Marja zebrała kilkanaście robotnic do szycia bielizny i innych ubiorów; ten niewiele kosztujący zakład przyczyniał się do tego, że ilość dobroczynnych darów można było prawie podwoić; następnie wracano do domu, ażeby długi zimowy wieczór zakończyć w pracowni koło trzeszczącego ognia, gdy tymczasem na dworze rozlegał się szum zimnego wiatru północnego.
Te trzy osoby, odtąd połączone świętemi, nierozerwanemi węzły, spędzały wszystkie chwile wesoło i spokojnie, nie zważając na szybko upływające godziny.
Już to rozbierano rozmaite plany, dotyczące przyszłości Fryderyka, który po spędzonych w ten sposób dwóch tygodniach miał pod kierunkiem David’a rozpocząć nowe prace naukowe.
Już też, z powodu, że David prawie cały stary i nowy świat zwiedził, wszczynano rozmowę o podróżach, i nauczyciel zaspokajał wtedy niezmordowaną ciekawość dwojga swoich przyjaciół, oblegających go ciągłemi niemal pytaniami. Opisując ubiory, zbroję lub okolice jakie, częstokroć uzupełniał jeszcze swoje opowiadanie rysunkiem, wykonanym w ich oczach.
Zajmujące czytanie lub wykonanie jakiego dzieła muzycznego kończyło zwykle wieczór, gdyż David był także znakomitym artystą; grywał on Marji i jej synowi liczne pieśni narodowe rozmaitych krajów, albo proste melodyjne utwory niektórych znakomitych mistrzów.
Przy tych poufnych rozmowach i wynurzeniach szlachetnych serc, David miał sposobność poznać rzadki rozum i wielką wzniosłość uczucia pani Bastien, które z każdym dniem coraz więcej cenił. Wolna od wszelkiej smutnej myśli, odzyskała ona dawną swobodę umysłu; z prawdziwą rozkoszą dostrzegał David całą wielkość korzyści, jaką z szlachetnego zapału, który potrafił wzbudzić we Fryderyku, osiągnąć może i dlatego obmyślił odpowiedni plan naukowy i ułożył praktyczny plan pracy, który wkrótce zamierzał przedstawić Marji i jej synowi.
Słowem, z każdym dniem przywiązywał się David coraz więcej do swego wychowanka, przenosząc na niego całą swoję tkliwość i przywiązanie, które od bolesnej straty swego młodego brata, jak skarb jaki zgromadził i zachował w sercu swojem. W tem niewypowiedzianem przywiązaniu do syna pani Bastien, David osładzał sobie pamięć straconego brata.
Częstokroć, kiedy północ wybiła, szczęśliwe grono trojga przyjaciół spoglądało na siebie ze zdziwieniem i jakby utyskując nad niepowstrzymanym biegiem czasu, odzywało się jednym okrzykiem:
— Już!
Dodając potem:
— Jutro! jutro!
Marja odchodziła do siebie; lecz Fryderyk towarzyszył David’owi do jego pokoju, a nieraz nauczyciel i wychowanek jego długo jeszcze stali w otwartych drzwiach, zapominając o spóźnionej porze wśród powabu miłej rozmowy. Młodzieniec przysłuchiwał się z uwagą, odpowiadał i pytał znowu z żywym zapałem, a mistrz jego mówił z porywającą siłą dojrzałego męża, uśmiechającego się tkliwie nad młodością, która nie może się doczekać, rychło wstąp na tajemniczą drogę swojego przeznaczenia.
Ileż to razy Małgorzata była zniewoloną wejść na schody, prowadzące do pokoiku David’a i powiedzieć Fryderykowi:
— Ależ, panie Fryderyku, a przecież to już po północy, pierwsza godzina... a wiadomo panu, że pani nigdy się przed panem nie kładzie.
Wtedy Fryderyk ściskał rękę David‘a i odchodził dopiero do swej matki.
Tutaj David długo znowu był przedmiotem rozmowy między Marją a jej synem.
— Matko — mówił Fryderyk — jak zajmujące było opowiadanie tej podróży do Azji mniejszej!
— Ah! tak, trudno słyszeć coś więcej zajmującego — odpowiedziała młoda niewiasta — ale równie ważnem było, co nam pan David mówił o dźwięku głosu, i to zupełnie przypadkowo, z powodu pęknięcia struny w fortepianie!
— Matko, albo to porównanie własności głosu z własnościami światła? było to dla mnie tak pociągające, jakby jaka powieść fantastyczna.
— Albo ta śliczna kompozycja Mozarta, którą nam zagrał? Wiesz, ów chór geniuszów z Fletu zaczarowanego!? Było to coś tak wzniosłego, tak eterycznego. Jakie to szczęście, że my, biedni, nieświadomi nie znaliśmy dotąd Mozarta, jest to dla nas toż samo, jak gdybyśmy odkryli jakiś skarb harmonji.
— A ta anegdota o starym Haydenie, jakież to rozczulające!
— A to, co nam opowiadał o związku braci morawskich i uczniów Owena w Ameryce. Jakżeby mało było nędzy, ile szczęścia spłynęłoby dla tylu biednych ludzi, gdyby myśli te i w naszej okolicy mogły znaleźć zastosowanie!
— Czy zauwazyłaś, matko? Jemu łzy stały w oczach, kiedy mówił o szczęściu, które mogłoby się stać udziałem tylu cierpiących.
— Ah! moje kochane dziecię, posiada on najszlachetniejsze serce, jakie tylko może być na świecie.
— Jak my go też za to kochamy, moja matko! O! słuchaj, powinniśmy go tak kochać, tak szczerze kochać, ażeby mu było niepodobieństwem opuścić nas kiedykolwiek. On już niema rodziny, jego najlepszy przyjaciel, doktór Dufour, jest naszym sąsiadem, gdzieżby panu David‘owi mogło być lepiej, niż u nas?
— Nas opuścić — zawołała Marja — nas opuścić, wszakże to on udziela nam siły, wiary i ufności w przyszłość! Czyżby on mógł nas teraz opuścić!
I tu stara Małgorzata była znowu zmuszona wystąpić powtórnie.
— Na miłość Boską, niechże się pani położy, wszakże to już druga godzina — wołała stara służąca. — Pani już od szóstej godziny na nogach, i pan Fryderyk także, a przez cały dzień tyle było krzątania, niechże się pani zastanowi!
— Małgorzata ma słuszność, że nas tak łaje, moje dziecię — rzekła Marja z uśmiechem całując w czoło swego syna — to doprawdy niedorzecznie, że my się tak późno kładziemy.
Tymczasem nazajutrz znowu trzeba było upomnień Małgorzaty, ażeby przerwać podobnąż rozmowę matki i jej syna.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pewnego wieczora, kiedy Fryderyk coś czytał, przyjaciel jego, pogrążony w głębokiem zamyśleniu, pochyliwszy się nad stołem, oparł swe czoło na ręku; światło lampy, wzmocnione jeszcze daszkiem nad nią wzniesionym, całym swoim blaskiem oświecało pełne wyrazu i szlachetne oblecze David’a.
Marja odwróciła na chwilę swoje myśli od czytanego przedmiotu, skierowała wzrok swój na wybawcę syna, i długo wpatrywała się w David‘a.
Zwolna uczuła młoda niewiasta, że jej oczy zwilżyły się... piękne łono zaczęło się coraz prędzej wznosić i lekki rumieniec pokrył jej czoło.
W tej chwili David podniósł przypadkiem oczy i spotkał wzrok Marji.
Natychmiast spuściła oczy i twarz jej okryła się żywym szkarłatem.
Innym razem David siedział przy fortepianie i wtórował Fryderykowi i Marji, którzy śpiewali jakiś duet, młoda matka chciała właśnie przewrócić kartę partytury. David miał tenże zamiar... ich ręce spotkały się.
Na to dotknięcie wzdrygnęła się niespodzianie, wszystka krew rzuciła się do jej serca, i ciemny obłok zasłonił jej wzrok.
Pomimo tak pełnych znaczenia symptomatów, młoda kobieta spała jednak tego wieczoru pośród rozmaitych marzeń. ale spokojnie i pełna niewinnej swobody umysłu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tak upłynęły ostatnie dnie grudnia.
W przeddzień nowego roku David, Marja i syn jej mieli właśnie zamiar wyjść z domu, ażeby zanieść wsparcie swoim klijentom, kiedy Małgorzata doręczyła swej pani list, dopiero co przyniesiony przez umyślnego posłańca.
Skoro Marja ujrzała adres, nie była w stanie ukryć swego zdziwienia i niepokoju.
Pismo to było od pana Bastien i zawierało co następuje;
„Moja pani żono (z której wcale nie jestem zadowolony).
„Interesa moje w Berry prędzej ukończyłem, aniżelim się spodziewał. Zajęty jeszcze jestem w Pont-Brillant załatwieniem rachunków z moim kumem Bridou. Przybędziemy wkrótce na folwark, gdzie Bridou zabawi kilka dni, ażeby mi dopomóc w obliczeniu wynagrodzenia, jakie mi będzie przypadać ze wsparcia, udzielić się mającego wszystkim poszkodowanym z powodu wylewu, gdyż i nieszczęście musi się także na coś przydać.
„Przybędziemy na obiad.
„Postarajże się, ażebyśmy zastali piękną pieczeń baranią dobrze naszpikowaną czosnkiem i smaczny kapuśniak, jak ja lubię, z należytą porcją świeżej, peklowanej wieprzowiny z mojej własnej trzody i porządny zapas kiełbas Bloazyjskich; o tem wszystkiem proszę mi pamiętać.
Notabene. Przybywam w bardzo złym humorze i z niezmiennym zamiarem wytuzowania mojego pana syna naprzykład, jeżeli go jeszcze nie opuściły owe melancholijne grymasy i jeżeli nie zaniechał swoich książęcych wymysłów.
„Twój mąż, który nie ma najmniejszej chęci do żartowania,

Jakób Bastien“.

S. P. Bridou jest zupełnie jak ja, lubi on ser, co sam chodzi. Powiedz Małgorzacie, ażeby nam go poszukała, i sama dopilnuj“.
Pani Bastien nie przyszła jeszcze do siebie ze zdziwienia i smutku, jakie jej sprawiło to niespodziane przybycie pana Bastien, kiedy wyrwana została ze swoich nieprzyjemnych myśli coraz głośniejszą wrzawą, dającą się słyszeć na dworze.
Można było sądzić, że jakieś znaczne zgromadzenie otacza cały dom.
Nagle wbiegła do pokoju Małgorzata, wołając ze łzami radości w oczach:
— Ah! pani, pójdź pani... pójdźcie państwo zobaczyć!
Coraz bardziej zdziwiona Marja machinalnie wyszła za służącą.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.