Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom V/Zazdrość/Rozdział XXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


XXVII.

Na te słowa powtarzane przez Fryderyka z radosnem upojeniem: Ocalony jestem... matko, ocalony... Marja Bastien spojrzała na swego syna z radością, połączoną ze zdumieniem; był on już bowiem nie do poznania i prawie zupełnie przeistoczony, czoło pogodne, uśmiech wesoły, wzrok ognisty, piękne jego rysy zdawały się być opromienione jakiemś wewnętrznem światłem.
Jaki to cud, jakie środki wywołały ten nagły i niespodziewany skutek? Marja nie badała tego wcale. David powrócił jej dawnego Fryderyka, jak zwykle mówiła. Dlatego też, w uniesieniu religijnej prawie wdzięczności, chciała już rzucić się do stóp David’a, gdy ten wstrzymał ją od tego, spiesznie wyciągając ku niej swe ręce. Marja uchwyciła je i ściskała z serdecznym zapałem w swych dłoniach, odzywając się do niego głosem, w którym, że tak powiemy, odbijały się wszystkie wzruszenia jej macierzyńskiego serca.
— Moje życie... całe moje życie... panie David, pan wrócił mi mojego syna!...
— O! moja matko... o! mój przyjacielu — wołał Fryderyk.
I w jednem serdecznem wylaniu, przyciskał do serca swego Marję i David’a, którzy, podzielając wzruszenie młodzieńca, połączyli się z nim jednym węzłem przywiązania.
Pani Bastien nie dowiedziała się wcale o niebezpieczeństwie, jakie zrana groziło jej synowi, który wkrótce potem, równie jak i David odszedł zmienić swoje mokre ubranie. Następnie wrócili do pani Bastien, która wciąż zapytywała się w duchu, jakim cudownym sposobem David zdołał tak nagle uleczyć Fryderyka.
Ujrzawszy się znowu po chwili czasu, matka i syn, powtórnie rzucili się sobie w objęcia. Podczas tego serdecznego uścisku, młoda kobieta prawie mimowolnie szukała wzroku David‘a, jak gdyby go chciała objąć w macierzyńskich pieszczotach i odwdzięczyć mu się za szczęście jakiego kosztowała.
Fryderyk, rzuciwszy okiem dokoła, zdawał się oglądać z rozrzewnieniem wszystkie przedmioty, znajdujące się w pokoju szkolnym.
— Matko — rzekł po chwili milczenia z wdzięcznym uśmiechem — może mnie nazwiesz szalonym... ale zdaje mi się... że już wiele czasu upłynęło, jak tutaj nie byłem... oto wiesz, zdaje mi się, że od tego dnia, kiedyśmy poszli do zamku Pont-Brillant... nasze książki... nasze rysunki... nasz fortepian... zresztą, ten mój stary fotel... wszystko to są dawni przyjaciele, których znajduję po długiem rozstaniu.
— Rozumiem cię, Fryderyku — odpowiedziała pani Bastien z uśmiechem. — Jesteśmy jak owi śpiący w powieści Belle au bois dormant. Sen nasz przecież nie tak bardzo długi, trwał tylko pięć miesięcy! Przykre marzenia wstrząsały nami nieraz, ale budzimy się równie szczęśliwi, jakeśmy zasnęli. Wszakże prawda?
— Szczęśliwsi! matko! — dodał Fryderyk, biorąc David‘a za rękę. — Zbudziwszy się, znaleźliśmy przy sobie przyjaciela.
— Masz słuszność, moje dziecię — rzekła młoda matka, wpatrując się w David‘a czarującem spojrzeniem; poczem widząc, że Fryderyk otworzył szklane drzwi, wychodzące do lasku, pani Bastien zawołała:
— Co ty robisz? Deszcz ustał, ale czas jeszcze jest pochmurny i dżdżysty.
— Czas pochmurny i dżdżysty! — powtórzył Fryderyk, wychodząc z domu i wpatrując się z zachwyceniem w las dębowy. — O! matko, możeszże mówić, że czas jest posępny! Patrzaj, ty i teraz nazwiesz mnie jeszcze szalonym, ale nasz drogi i stary lasek wydaje mi się równie wesołym, równie uśmiechającym jak przy najpiękniejszej pogodzie wiosennej.
Rzeczywiście młodzieniec zdawał się być odrodzonym; oblicze jego wyrażało szczęście tak prawdziwe, tak szczere, że jego matka nie mogła się na niego napatrzeć w milczeniu. Widziała go bowiem równie pięknym, równie uradowanym, równie wesołym jak dawniej, chociaż schudł i pobladł nieco, i chociaż bladość jego pokrywała się jeszcze w każdej chwili żywym rumieńcem najsłodszych wzruszeń.
Nagle atoli młodzieniec zatrzymał się pogrążony w chwilowem marzeniu, przed gęstym krzakiem cierniowym, rosnącym nad brzegiem lasu; zamyśliwszy się czas jaki zaczął wzrokiem szukać pani Bastien, a następnie odezwał się do niej już nie wesołym, ale słodkim, melancholijnym tonem:
— Matko! w krótkich wyrazach opowiem ci moje ocalenie, tym sposobem — dodał, zwracając się do David’a — przekonasz się, żem korzystał z twej nauki, mój przyjacielu.
Po raz pierwszy Marja spostrzegła się, że jej syn nazywał David‘a swym przyjacielem. Zadowolenie, jakie sprawiała jej ta tkliwa poufałość, malowało się wyraźnie w jej rysach.
— Matko! — dodał Fryderyk — to pan David sam żądał, ażebym go nazywał przyjacielem. I miał słuszność gdyż trudnoby mi było tytułować go dłużej panie David; teraz, posłuchaj mnie, moją matko — mówił dalej Fryderyk — wszakże widzisz ten krzak cierniowy?...
— Widzę, moje dziecię.
— Wszakże trudno znaleźć coś bezużyteczniejszego, coś straszniejszego, niż te ciernie, uzbrojone temi ostremi kolcami, nieprawdaż, moja matko?
— Bezwątpienia.
— Ale niech tylko nasz stary poczciwy Andrzej, inspektor naszych ogrodów — dodał z uśmiechem — przyłoży do kory tego krzaka małą gałązkę pięknej gruszy, ten bezużyteczny cierń zamieni się wkrótce w drzewo, pokryte kwiatami, a potem soczystym owocem. A jednak, matko, będą to zawsze też same korzenie, wciągające też same soki, z tejże samej ziemi. Tylko te soki, ta siła, będą upożytecznione. Czy mnie rozumiesz?
— Doskonale, moje dziecię. Idzie tu, jak mówisz, o dobre użycie siły, zamiast pozostawienia jej bezpłodną lub szkodliwą.
— Tak jest, pani — wtrącił David — dodam, że toż samo można powiedzieć o namiętnościach, uważanych za najniebezpieczniejsze i najżywsze, dlatego, że są najgłębiej zaszczepione w sercu człowieka. Bóg umieścił je w sercu... nie wyrywajmyż ich z niego; szczepmy tylko te dzikie wyrostki, jak powiedział Fryderyk, i wydobywajmy kwiat i owoc z tego pełnego siły soku, jaki Bóg w nich umieścił.
— Przypomina mi to, panie David — rzekła młoda kobieta, uderzona tem rozumowaniem — że co do uczucia nienawiści, zwracał pan słusznie uwagę moją, iż są nienawiści szlachetne, wspaniałe, a nawet heroiczne.
— Otóż, matko — zawołał Fryderyk śmiało — zazdrość może, równie jak nienawiść, zostać płodną, heroiczną, wzniosłą...
— Zazdrość!... — powtórzyła pani Bastien.
— Tak, zazdrość, gdyż choroba, która mnie trawiła, zabijała, była to zazdrość...
— Ty... zazdrosny... ty?
— Od czasu wycieczki naszej do zamku Pont-Brillant.. widok tego przepychu...
— Ah! — zawołała pani Bastien, nagle oświecona tem wyznaniem, i drżąc z obawy niebezpieczeństwa, jakie groziło jej synowi. — Ah! teraz rozumiem wszystko, nieszczęsne dziecię!...
— Szczęśliwe dziecię, matko... gdyż jeżeli ta zazdrość dla braku pielęgnowania, była długo czarną i dziką jak ten cierń, o którym mówiliśmy, to nasz przyjaciel — dodał Fryderyk, zwracając się do David’a z uśmiechem najszczerszego przywiązania i wdzięczności — to przyjaciel nasz zaszczepił na niej tę wzniosłą zazdrość współzawodnictwa i szlachetnej dumy... Zobaczysz, matko, jaki stąd wzrośnie owoc... zobaczysz, jak odwagą i pracą wsławię twoje i moje imię, to skromne imię, którego niskość tak mnie dręczyła. O! chwała! sława! Moja matko, jakaż to piękna przyszłość! I ty kiedyś z upojeniem, z dumą powiesz: To jednak mój syn, to jest mój syn!
— Moje dziecię, o! moje drogie dziecię! — wołała Marja w zachwyceniu — rozumiem teraz ocalenie twoje, jakem zrozumiała chorobę.
Poczem, zwróciwszy się do nauczyciela, zdołała tylko powiedzieć:
— Panie David! o! panie David!
Łkanie i łzy radości przerwały jej dalszą mowę...
— Tak, dziękuj mu, matko — dodał Fryderyk, uniesiony wyruszeniem — kochaj go, błogosław go, bo nie wiesz, ile dobroci, ile delikatności, ile męskiego rozumu, ile geniuszu okazał wyleczywszy twego syna, słowa jego pozostały tutaj, niezatarte w sercu mojem; wróciły mnie one do życia, do nadziei, do wszystkich uczuć wzniosłych, jakie tobie winien byłem. O! dzięki ci składam, moja matko, twója to ręka wybrała mi i tego zbawcę, który mnie tobie powrócił, godnym ciebie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Łatwo domyślić się można, jak rozkoszny wieczór przepędzili w salonie matka, syn i nauczyciel.
Ale ponieważ niektóre radości stają się równie uciążliwemi jak boleść, i kosztować ich tylko należy z pewnem wyrachowaniem i oględnością, przeto Marja, syn jej i David rozłączyli się wcześniej, niż zwykle, żegnając się do jutra ze słodką nadzieją spędzenia dnia prawdziwie rozkosznego.
David wrócił do swego pokoiku.
I on także potrzebował samotności.
Słowa.wyrzeczone w wdzięcznem uniesieniu przez Fryderyka, kiedy mówił do matki o swym nauczycielu: Kochaj go, błogosław go... te słowa, na które Marja Bastien odpowiedziała spojrzeniem niewypowiedzianej wdzięczność, obudziły w Davidzie radość i boleść zarazem.
Słodkie drżenie przejmowało najgłębsze tajniki jego serca, kiedy kilkakrotnie napotkał wielkie niebieskie oczy Marji, jaśniejące macierzyńską rozkoszą; i drżał także, widząc, jakiemi upajającemi pieszczotami okrywała swego syna; stąd mimowolnie przychodziły mu na myśl niewyczerpane skarby ognistego przywiązania, jakie mieścić musiała w sobie ta dziewica, i namiętna zarazem natura.
— Jakaż to byłaby miłość tej istoty — myślał David — gdyby w jej sercu pomieścić się jeszcze mogło inne uczucie, prócz uczucia matki!... Jakże ona była piękna dzisiaj, jaki uroczy wyraz jej oblicza! O! czuję, nadeszła już dla mnie chwila niebezpieczeństwa walk i cierpienia.
Tak... gdyż łzy Marji już ją poświęciły! wyrzucałem sobie jako świętokradztwo podniesienie wzroku na tę matkę bolejącą, tak piękną jednak we łzach swoich, a teraz jaśnieje ona całym blaskiem szczęścia, które mnie zawdzięcza, ale teraz w serdecznej wdzięczności swojej, jej tkliwy wzrok szuka mnie w każdej chwili, i kolejno spoczywa na Fryderyka i na mnie. Ale teraz własny syn powtarza jej i często powtarzać będzie w mojej obecności: kochaj go, błogosław go... a wymowne milczenie, tkliwy wzrok tej godnej uwielbienia kobiety może obudzi zczasem we mnie nadzieję, że...
David, nie śmiejąc dalej rozwijać tej myśli, dodał ze smutkiem:
— O! tak, nadeszła już chwila doświadczenia, chwila cierpień; wyznać moją miłość, a tem mniej jeszcze pozwolić, ażeby się Marja jej domyśliła, teraz, kiedy mi tyle winną? Obudzić w niej domysł, że moje poświęcenie ukrywało rachubę jakiegoś podejścia?... Obudzić w niej myśl, że zamiast iść za pierwszem natchnieniem, jakie obudzi we mnie widok tego biednego chłopca, przez pamięć ciągle opłakiwanego brata, ja żalu mojego użyłem za płaszczyk, pod którym chciałem sobie zjednać macierzyńskie zaufanie tej młodej kobiety, stracić nareszcie w jej oczach jedyną zasługę mego poświęcenia, moją prawość... moją wspaniałomyślność tak nagłą, nierozważną, tak, bardzo nierozważną, spostrzegam to teraz... Niestety! poniżyć się nareszcie w oczach Marji, nigdy... nigdy.
Pomiędzy nią a mną, zawsze będzie jej syn...
Dla uniknięcia tej miłości, która — czuję to — z każdym dniem wzrasta, powinienem może opuścić ten dom?...
— Nie, nie mogę jeszcze.
Fryderyk, dzisiaj w upojeniu tego odkrycia, które jego rozpacz zamieniło w pełną wiary i zapału wolę, Fryderyk, oderwany nagle od brzegu przepaści, nad którą sam z sobą walczył, doznaje jeszcze uczuć więźnia, powróconego nagle światłu i wolności, ale czy wyleczenie to nie musi być jeszcze ustaleniem? Czy nie wypadnie w przyszłości miarkować zapędów tej młodej i pełnej ognia wyobraźni?
A potem, gdy przejdzie to pierwsze uniesienie, może nawet jutro, i dlatego choćby, że się ujrzy wyższym we własnym szacunku i że lepiej pojmie te szlachetne usiłowania, jakie ma czerpać w zazdrości, Fryderyk przypomni sobie zapewne i to z większą jeszcze goryczą, ten smutny czyn, jaki chciał spełnić: ten zamach na osobę Rudolfa de Pont-Brillant. Tylko szczery żal, połączony z dalszemi szlachetnemi czynami zdoła uspokoić wyrzuty sumieniu Fryderyka, które skłoniły go do samobójstwa...
Nie, nie, nie mogę jeszcze opuścić tego chłopca, zbyt szczerze jestem do niego przywiązany, i zbyt leży mi na sercu uzupełnienie mojego dzieła.
Trzeba pozostać.
Zostać... i codziennie pędzić to życie poufałe i samotne z Marją... która sama przyszła do mnie, wśród nocy, w nieładzie, którego wspomnienie pali mnie, upaja... i ściga nawet we śnie, w którym daremnie szukam zapomnienia i spoczynku.
David zmuszony był udać się nareszcie na spoczynek, pomimo, że i tu niepokoiły go burzliwe sny, gdyż znękany już był trudem i wzruszeniami tego dnia, obfitego w tak ważne wypadki.
Zaczynało świtać.
David zbudzony nagle gwałtownem pukaniem do drzwi, usłyszał głos Fryderyka, który z przerażeniem wołał do niego:
— Mój przyjacielu... otwórz... zlituj się... otwórz!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.